Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dążył do tego, by ludzie, którzy stają przed jego obiektywem, ujawniali swoją bezbronność, pozwolili się zobaczyć bez upiększeń.
Mówił: „jeszcze bym chciał zejść raz do ciemni”. Dodawał: „pora po sobie posprzątać”. Nie owijał w bawełnę: „pakuję manatki i spadam stąd”.
A mimo to snuliśmy zawodowe plany. Nie zebrał sił, by na początku sierpnia zrobić zdjęcia Andrzejowi Sewerynowi. Ale jeszcze trzy tygodnie temu umówiliśmy się, że gdy poczujesię lepiej po kolejnej armatniej dawce chemii, sfotografuje Wojtka Smarzowskiego do książki, którą zaczęłam pisać. Cieszyliśmy się na to oboje i jednocześnie coraz słabiej tliła się w nim wiara, że to się może udać – w jego cichnący głos wkradła się nuta kresu.
Byłby może szczęśliwszy, gdyby urodził się w wiekuXIX, kiedy pośród wynalazków aparat fotograficzny stanowił ekskluzywną świeżynkę. Ówczesna technika dawała zdecydowanie bardziej szlachetny estetyczny efekt niż współczesna cyfrowa. Długi czas naświetlania i ten kilkuminutowy moment wyczekiwania, w którym z każdej twarzy zdąży opaść maska. Właśnie te minuty były dla niego bezcenne – Andrzej chronicznie nie cierpiał pośpiechu. Irytowała go (nie tylko w fotografii) wynikająca z niego bylejakość, tandeta, niechlujstwo. W tym sensie też należał do innej epoki.
Podkreślał: najważniejsze są oczy. One dają wgląd w duszę. Spośród wykonanych przez siebie portretów cenił te, na których punkt ciężkości w anatomii całej twarzy skupia się właśnie w źrenicach. Dążył do tego, by ludzie, którzy stają przed jego obiektywem, ujawniali swoją bezbronność. Pozwolili się zobaczyć bez upiększeń – dosztukowanej kobiecości czy podrasowanej męskości. Deklarował: lubię twarze z odciśniętym śladem przemijania, każda zmarszczka to osobna wielogodzinna opowieść.
Gdy go poznałam w latach 90., głowiłam się, jakim cudem ten introwertyczny, szczupły, szpakowaty, wysoki, odpalający papierosa od papierosa facet łapie z ludźmi znakomity kontakt – jeden z gwarantów udanej sesji. Zrozumiałam szybko: zjednywał ich sobie wrażliwością, skupieniem, empatią. Miał otwarte serce. Ludzi czuł i rozumiał, wiele razy się o tym w niełatwych dla mnie chwilach przekonałam.
Z ojca Bułgar, z matki Polak. Dziewięć lat życia w Sofii, 44 w Warszawie. Rozpromieniał się, gdy słyszał swój pierwszy język. Rodzinny: ciepło mówił o bliskich, szczególnie mamie, siostrze i ukochanej żonie. Godzinami potrafił rozprawiać o synach – starszym Franku i młodszym Brunonie. Cieszył się każdymich sukcesem, wspierał, gdy ponosili porażki. Jego dzieci dorastały, moje się rodziły, ja przeprowadzałam wywiady, on fotografował ich bohaterów – nasze życie zawodowe splatało się z prywatnym. Mnóstwo wspólnych wypraw, spotkań, telefonów, wypitych butelek wina. W ten sposób cementowała się nasza 20-letnia przyjaźń.
Ziemia na chwilę stanęła i zapanowała całkowita ciemność, kiedy u schyłku sierpnia odebrałam wiadomość, że nie żyje. Do teraz trudno mi w to uwierzyć, choć to realność nad realnościami. 5 września po wyjściu z pociągu, który wjechał na peron w Warszawie, nie zadzwoniłam do Andrzeja, by się z nim umówić na rytualne spotkanie, tylko udałam się na cmentarz, by uczestniczyć w jego ostatnim pożegnaniu. Choć tak naprawdę, Mój Drogi Przyjacielu, w sercu nigdy się z Tobą nie pożegnam. ©