Jesteśmy wolnym narodem

Na pytanie, co konstytuuje naród, francuski filozof Auguste Renan odpowiedział kiedyś wsposób niezwykle prosty: wspólna pamięć oraz wola wspólnej przyszłości.

06.05.2007

Czyta się kilka minut

Rok 1989,po otwarciu Bramy Branderburskiej. Fot. Harald Hauswald /
Rok 1989,po otwarciu Bramy Branderburskiej. Fot. Harald Hauswald /

W roku 2000 pewien instytut badania opinii publicznej zapytał Francuzów o najważniejsze, ich zdaniem, wydarzenia w XX wieku. Większość Francuzów na pierwszym miejscu wymieniła lot na Księżyc, na drugim zaś upadek muru berlińskiego w listopadzie 1989 r. W tym samym czasie podobne pytanie zadano w Niemczech. Większość obywateli ze "starej" Republiki Federalnej wymieniła czasy narodowego socjalizmu (1933-45), natomiast większość obywateli byłej NRD - podział Niemiec (1945-89). Łatwo zrozumieć tak odmienne spojrzenia Niemców ze Wschodu i z Zachodu: w Niemczech Zachodnich zbrodnie nazistowskie bardzo długo dominowały w dyskursie historycznym i w ogóle publicznym, bez taryfy ulgowej; z kolei Niemcy ze Wschodu bardziej niż ich rodacy zza "żelaznej kurtyny" cierpieli z powodu podziału. Trudniej pojąć, dlaczego na pytanie o najważniejsze wydarzenie, które kształtowało wiek XX, Niemcom - ani tym z Zachodu, ani tym ze Wschodu - nie przyszedł do głowy upadek muru berlińskiego.

Dlaczego zatem? Być może pytani sądzili, że upadek muru nie kształtował XX w., skoro wydarzył się pod koniec tamtego stulecia. Mnie takie wytłumaczenie nie wystarcza, skoro Francuzi uznali jednak upadek muru za "wydarzenie stulecia", podczas gdy w 2000 r. Bundestag odrzucił pomysł zbudowania niemieckiego Pomnika Wolności i Jedności.

Kiedy dziennikarze pytają mnie dziś o stan niemieckiej jedności, o bilans zapoczątkowanego w 1990 r. procesu jednoczenia narodu, ich pierwsze pytanie brzmi zwykle tak: "Co poszło nie tak, co zrobiono źle?". Drugie pytanie brzmi zazwyczaj: "Kiedy proces jednoczenia Niemców ze Wschodu i z Zachodu zostanie zakończony, kiedy dokona się jedność Niemiec?". Odpowiadam wtedy pytaniem: co to ma właściwie znaczyć: "pełna", "dokonana" jedność? Dokonane może być jedynie coś, co się już zakończyło, np. dzieło sztuki lub jakaś praca, ale przecież nie relacje międzyludzkie.

Owa wewnętrzna jedność Niemiec, o której tyle się mówi i pisze, a która rzekomo ciągle jeszcze każe na siebie czekać, to jakaś chimera, o której tak naprawdę nikt nie potrafi powiedzieć, czym dokładnie miałaby być. Bo czy mówiąc o jedności Niemców jako narodu mamy przykładowo na myśli jedno serce i jedną duszę? Problem w tym, że pod tym względem Fryzyjczycy znad Bałtyku są równie dalecy od, powiedzmy, Bawarczyków, co zwolennicy socjaldemokracji (SPD) od zwolenników chadecji (CDU/CSU).

Prawda jest taka, że my, Niemcy, stale mierzymy swój puls, jakbyśmy byli narodem hipochondryków. I zakładamy sobie jakiś abstrakcyjny wzorzec jedności (czytaj: ujednolicenia), który zapożyczamy zresztą albo od niemieckich romantyków, albo od niemieckich dyktatur.

"Plajty, pech, porażki" - tak niestety brzmią umysłowe etykietki i skojarzenia, które uruchamiają się na hasło "niemiecka jedność". O wolności mało kto myśli - i mówi.

I właśnie dlatego my, Niemcy, potrzebujemy pomnika, który dotąd nie powstał, a który jest nam niezbędny: Pomnika Wolności i Jedności.

A potrzebujemy go z dwóch powodów. Dla naszej pamięci. To raz. I dla dodania sobie odwagi. To dwa.

Co tworzy naród?

Wróćmy do definicji Auguste'a Renana i kwestii wspólnej pamięci oraz woli wspólnej przyszłości.

Jeśli chodzi o ten drugi czynnik - składający się, zauważmy, z dwóch elementów: wspólnotowości i przyszłości - to pragnienie bycia wspólnotą jest dziś w Niemczech silne; nie mamy w kraju żadnych tendencji separatystycznych. Natomiast pragnienie przyszłości jest w Niemczech słabe. Według najnowszych badań Federalnego Urzędu Statystycznego Niemcy są mistrzami Europy w pesymizmie. Przedstawiciele żadnego innego narodu europejskiego nie odpowiadają równie rzadko "tak" na pytanie, czy oczekują, że w ciągu najbliższych pięciu lat ich sytuacja się poprawi.

Przecież to jakieś szaleństwo! Przecież, patrząc obiektywnie, nikt nie może na poważnie stwierdzić, że Niemcy są w fatalnej sytuacji, w sytuacji bez wyjścia. To tylko nasze wyobrażenie: imaginujemy sobie coś i następnie bierzemy to za rzeczywistość. Zresztą, tak naprawdę wcale nie jesteśmy zrozpaczeni, lecz w złym humorze. Co nie znaczy, że nie ma problemu. Przeciwnie, problem jest, i to poważny: przecież nastroje społeczne określają pole manewru polityków.

W tym miejscu chciałbym przejść do pierwszego czynnika, o którym mówił Renan: wspólnej pamięci. Także z tym my, Niemcy, mamy ogromne problemy. Po pierwsze: trudno "zjednoczyć" ponad 40 lat podzielonej historii. Drobny przykład: Niemcy z Zachodu wciąż nie mogą wyjść ze zdumienia, gdy opowiadam im, że władze NRD nie pozwoliły mi chodzić do liceum. Często wyobrażają sobie NRD jako taki "wschodni" odpowiednik Republiki Federalnej, od Niemiec Zachodnich różniący się przede wszystkim inną walutą.

Gdy mówimy o wspólnej niemieckiej pamięci, problemem drugim jest ponad tysiąc lat niemieckiej historii sprzed roku 1933. Mimo że III Rzesza istniała zaledwie przez 12 lat, okrucieństwo czasów nazistowskich kładzie się tak potężnym cieniem na postrzeganiu całej niemieckiej historii, że wielu Niemców omija szerokim łukiem także nasze dzieje sprzed roku 1933, wychodząc z założenia, że nie może tam być nic wzniosłego, radosnego, budującego.

To myślenie zrozumiałe, ale błędne i niepotrzebne. W dziejach Niemiec, podobnie jak w dziejach innych narodów europejskich, są blaski i cienie, i nie jest prawdą, że cała historia Niemiec nieubłaganie zmierzała ku rokowi 1933, że czas III Rzeszy był jakimś punktem kulminacyjnym tysiącletniego (czy choćby kilkusetletniego) rozwoju tego narodu. Także w naszej historii były momenty wzniosłe, radosne i budujące. Możemy, a nawet powinniśmy pamiętać także i o nich. Niemiecka historia - to także historia wolności i tolerancji, czasem niedobrowolnej. Przez setki lat Niemcy były podzielone na wiele państw i państewek, i kto popadł w niełaskę w jednym z nich, mógł liczyć na gościnę w innym. Pod tym względem "rozbicie dzielnicowe" Niemiec, trwające aż do XIX w., miało także swoje dobre strony.

Co opowiemy dzieciom?

Trzecim problemem jest wspólna pamięć od roku 1989. Przeżyliśmy ten czas wspólnie - my, Niemcy z Zachodu i Niemcy ze Wschodu - ale nie znaleźliśmy jeszcze sposobu, aby wspólnie o tych kilkunastu latach opowiadać; wspólnej narracji historycznej. A w każdym razie nie takiej, która byłaby dla nas także źródłem radości, poczucia narodowej satysfakcji i która dodawałaby nam odwagi. To poważny problem, bo co właściwie chcemy opowiedzieć naszym dzieciom, które nie przeżywały wydarzeń z roku 1989 i 1990?

Dowodem na tezę, że ciągle jeszcze nie potrafimy wspólnie opowiadać o naszej wspólnej historii od roku 1989, jest przykładowo fakt, że w ciągu minionych 15 lat nie było roku, aby w okolicy 3 października - święta zjednoczenia Niemiec (w 1990 r.) - nie pojawił się ktoś, kto publicznie kwestionował tę datę jako nadającą się na święto narodowe.

Argumentowano więc, że 3 października nie nadaje się na święto narodowe, gdyż tego dnia dokonał się jedynie akt czysto biurokratyczny: formalne przystąpienie pięciu nowych landów do obszaru obowiązywania konstytucji Republiki Federalnej Niemiec, ustalone już dużo wcześniej; a zatem, że to dzień bez emocji.

Kłopot w tym, że pierwsze miejsce wśród innych, "konkurencyjnych" dat, które ewentualnie nadawałyby się na święto zjednoczenia, zajmuje 9 listopada - dzień, w którym upadł mur berliński (w 1989 r.). Ale 9 listopada to także rocznica pogromu Żydów w III Rzeszy ("Noc Kryształowa") w 1938 r. Owszem, Joschka Fischer, były lider Partii Zielonych i były minister spraw zagranicznych, argumentował kiedyś, że 9 listopada nadawałby się na święto narodowe właśnie dlatego: gdyż oddaje ambiwalencję niemieckiej historii.

Tyle tylko że na tym nie koniec: 9 listopada niesie także inne ładunki historyczno-emocjonalne. Również tego dnia, w roku 1923, narodowi socjaliści podjęli w Monachium próbę puczu, zdławioną przez policję; były ofiary śmiertelne, a Hitler trafił do więzienia. Dlatego w III Rzeszy 9 listopada celebrowano publicznie jako dzień bohaterów - męczenników narodowego socjalizmu, którzy w 1923 r. oddali życie na ulicach Monachium. Gdyby zatem 9 listopada ustanowiono dziś świętem narodowym RFN, okazałoby się, że także prawicowi ekstremiści mają tego dnia co świętować.

I nie tylko oni: także 9 listopada, tyle że w roku 1918, w Niemczech wybuchła tzw. rewolucja listopadowa. W chwili, gdy Phillipp Scheidemann [socjaldemokrata, później pierwszy kanclerz demokratycznej Republiki Weimarskiej - red.] ogłaszał na forum parlamentu powstanie republiki, tego samego dnia Karl Liebknecht [początkowo także socjaldemokrata; komunista i zwolennik rewolucji; pod koniec 1918 r. współzałożyciel Komunistycznej Partii Niemiec - red.] proklamował z berlińskiego Zamku Królewskiego "wolną socjalistyczną republikę" niemiecką, będącą zaprzeczeniem demokracji. Czyli: 9 listopada własne osobne święto mogliby organizować także pogrobowcy komunizmu - postkomunistyczna Partia Demokratycznego Socjalizmu (czy jak się tam teraz nazywa).

Powiedzmy otwarcie, że jest to pomysł szalony: uzasadniać wybór jakiejś rocznicy na święto narodowe argumentem, że tego dnia wydarzyło się zarówno coś radosnego, jak i coś okropnego. Jak byśmy świętowali takiego dnia? Przed południem radośnie, a po południu pogrążeni w smutku i wstydzie? Tymczasem "wszystko ma swój czas", jak mówi Pismo: jest "czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów" (Koh 3, 1-4). Głęboki sens ma kalendarz świąt, wedle którego różne święta obchodzimy w różne dni, a nie łączymy jednego dnia, powiedzmy, Bożego Narodzenia z Wielkim Piątkiem. Stanu emocjonalnej ambiwalencji należy raczej unikać, nie zaś dążyć do niego.

Akt biurokratyczny?

A jeśli o 9 listopada 1989 r. mowa: dla Niemców z Zachodu jest to dzień emocji, gdyż pod ich oknami pojawiły się nagle, jak grom z jasnego nieba, kolumny trabantów. Oczywiście także dla nas, Niemców ze Wschodu, upadek muru i otwarcie granicy było niesłychanym przeżyciem. Ale z dramatyczną prehistorią. Łańcuchy pękły miesiąc wcześniej, 9 października: tego dnia, a był to poniedziałek, wszystko było już przygotowane, aby rozpędzić siłą stutysięczną demonstrację w Lipsku - kolejną z serii wielotysięcznych "demonstracji p oniedziałkowych", które zaczęły się w tym mieście. Ale władze NRD wystraszyły się, rozkaz do ataku nie został wydany. Był to dzień przełomowy. Wkrótce, 18 października, dymisję złożył Erich Honecker, wieloletni "przywódca partii i państwa". 9 listopada granica była otwarta.

Dlatego właśnie Saksończycy [Lipsk leży w Saksonii - red.] zgłosili pomysł, aby narodowym świętem uczynić 9 października. Pomysł problematyczny: 9 października 1989 r. nie był jeszcze wydarzeniem o wymiarze ogólnoniemieckim. W 1990 r. rozważano zatem i taki wariant, aby zjednoczenie Niemiec dokonało się nie 3, ale 9 października 1990 r. Byłoby to rzeczywiście święto podwójne: pamięć o tym, jak w 1989 r. społeczeństwo Niemiec Wschodnich zwyciężyło w (bezkrwawym) starciu z dyktaturą, połączona z pamięcią obu części Niemiec w 1990 r. Byłem wtedy posłem w parlamencie NRD [wybranym już w całkowicie wolnych wyborach wiosną 1990 r. - red.] i, patrząc wstecz, żałuję dziś bardzo, że nie walczyłem o taki właśnie wariant. Przeważył wtedy argument, że lepszy będzie 3 października, że mamy już dość NRD i nie chcemy przeżywać kolejnej, 41. rocznicy jej powstania (przypadałaby ona na 7 października).

Ale nie koniec na tym. Niemcy z Zachodu powtarzali często, że świętem narodowym powinien był pozostać 17 czerwca. Pozostać - bo dzień ten, rocznica "powstania czerwcowego" w Berlinie Wschodnim w 1953 r., krwawo stłumionego przez sowieckie czołgi - przez kilkadziesiąt lat obchodzony był w Niemczech Zachodnich jako Dzień Narodowej Jedności. Piękny dzień, ciepły, zwykle z idealną już pogodą na kąpiele albo wycieczki za miasto. Tyle że znowu mamy tutaj do czynienia z zamiłowaniem do emocjonalnej ambiwalencji. No bo niby dlaczego mielibyśmy świętować - radosne przecież - wydarzenie, jakim było zjednoczenie Niemiec, akurat w rocznicę wydarzeń smutnych, które wtedy, w 1953 r., unaoczniły wszystkim Niemcom, że "żelazna kurtyna" i podział narodu są faktem, i że potrwać mogą długo, bardzo długo...

Stanęło więc na 3 października. Dniu, który - jak chcą niektórzy - symbolizuje tylko biurokratyczny akt, "zadekretowany" odgórnie przez Helmuta Kohla. Pomijając już fakt, że Kohl nie mógł niczego "zadekretować" (to wolny parlament NRD podjął decyzję, którego dnia "przystąpić" do Republiki Federalnej), czy rzeczywiście był to tylko akt biurokratyczny? Wedle takiej logiki zawarcie małżeństwa sprowadzałoby się także li tylko do "aktu biurokratycznego". Nie, to nie był dzień pozbawiony emocji - tak twierdzić mogą tylko ludzie ślepi.

1990 jak 1648

Skąd wzięła się akurat ta data?

Było tak: po II wojnie światowej, a także później, po powstaniu w roku 1949 dwóch państw niemieckich, cztery zwycięskie mocarstwa zastrzegły sobie prawo do decydowania o losach Niemiec jako całości. W tym sensie oba państwa niemieckie funkcjonowały nadal pod kuratelą (nawet jeśli wielu Niemców z Zachodu wyparło ten fakt ze świadomości) i w 1990 r. nie były władne same z siebie zjednoczyć się, nawet gdyby bardzo tego chciały. Prawa głosu domagali się także sąsiedzi Niemiec, ofiary agresji sprzed pół wieku. II wojna światowa nie została zakończona aktem prawnym w rozumieniu prawa międzynarodowego.

Tak to wyglądało w roku 1990. Jedna z opcji, jaką byłoby zwołanie konferencji pokojowej wszystkich państw, które w 1945 r. pozostawały w stanie wojny z Niemcami, nie wchodziła w grę: byłoby to przedsięwzięcie mamucie, ciągnące się zapewne latami. Szczęśliwie George Bush i Michaił Gorbaczow zgodzili się na formułę rozmów "dwa plus cztery", z udziałem dwóch państw niemieckich i czterech mocarstw. Aby jednak uwzględnić oczekiwania sąsiadów, ustalono, że jeszcze przed zjednoczeniem Niemiec traktat "dwa plus cztery" zostanie przedstawiony na forum KBWE. Stało się to 1 października 1990 r. w Nowym Jorku. Tam cztery mocarstwa ustaliły również, że Niemcy mogą się zjednoczyć, zanim jeszcze ich cztery parlamenty ratyfikują traktat. Niemieccy politycy potrzebowali jednego dnia na powrót z Nowego Jorku. Pierwszym możliwym terminem na przystąpienie NRD do Republiki Federalnej był więc 3 października.

Kiedy dziś szukam jakiejś daty, porównywalnej z 3 października 1990 r., przychodzi mi do głowy jedynie podpisanie Pokoju Westfalskiego w roku 1648, który zakończył wojnę trzydziestoletnią. Traktat "dwa plus cztery" kończył bowiem nie tylko (formalnie) II wojnę światową, ale także (faktycznie) "zimną wojnę", trwającą ponad 40 lat. Po 1648 r. w Niemczech nie było już nigdy więcej wojen wyznaniowych. Po 3 października 1990 r. Niemcy po raz pierwszy żyją w powszechnie uznanych granicach, akceptowanych zarówno w kraju, jak i w państwach sąsiednich; otoczeni przez przyjaciół; zjednoczeni w Unii Europejskiej i włączeni w sojusz NATO-wski. Nie ma dziś żadnej otwartej "kwestii niemieckiej", żadnych otwartych rachunków. Chyba nikt nie postawiłby tezy, że z Niemiec może wyjść wojna - dziś albo w przyszłości.

Czy to wszystko nie jest powodem do świętowania?

O nową kulturę pamięci

Zarówno Niemcy z Zachodu, jak i Niemcy ze Wschodu mają nieco wypaczone spojrzenie na okres pomiędzy jesienią 1989 r. a jesienią 1990 r.

Dla wielu Niemców z Zachodu początkiem sekwencji niesłychanych wydarzeń, które nastąpiły w tym okresie, jest 9 listopada i upadek muru. Nie dostrzegają, że aby mur upadł, w NRD musiała najpierw dokonać się demokratyczna rewolucja, która obaliła zmurszały reżim komunistyczny. Był to jakby radosny dramat w dwóch aktach: najpierw obywatele musieli wywalczyć sobie wolność, co symbolizuje okrzyk na demonstracjach z października 1989 r.: "To my jesteśmy narodem!", aby dopiero potem, po 9 listopada, zastąpił go inny okrzyk: "Jesteśmy jednym narodem!". Dopiero pragnienie wolności umożliwiło pragnienie jedności.

Ale także Niemcy z byłej NRD czegoś nie dostrzegają. Jesienna rewolucja roku 1989 r. nie jest dziś dla nich powodem do dumy, gdyż przesłoniły ją bolesne doświadczenia załamania gospodarczego, które we wschodnich landach nastąpiło wkrótce po zjednoczeniu. Nie dostrzegają wszelako, że wszystkie kraje dawnego "bloku wschodniego", które wybrały demokrację i wolny rynek, musiały przejść przez swoją "ciemną dolinę": załamania się socjalistycznej gospodarki planowej oraz sporów o przeszłość. Zjednoczenie Niemiec nie tylko nie było przyczyną tych procesów, ale wręcz je złagodziło.

Czy to wszystko, co powiedziano powyżej, nie jest powodem, abyśmy w końcu zbudowali w Niemczech nasz wspólny pomnik, Pomnik Wolności i Jedności?

A byłby on, dodajmy, czymś w naszym kraju zupełnie nowym - choć pomników mamy pod dostatkiem. Sporo pozostawiła ich po sobie cesarska II Rzesza (1871-1918): były to głównie pomniki zwycięstwa i pomniki bohaterów; jeśli czczono w ten sposób jakieś ofiary, to tych, którzy oddali życie "za cesarza i ojczyznę". Także kultura pamięci w NRD skupiała się na pamięci o bohaterach - swoich, NRD-owskich. Inaczej było w RFN, gdzie w centrum kultury pamięci znalazły się z czasem ofiary - i to ofiary zbrodni popełnionych przez państwo niemieckie; ich symbolem jest berliński Holocaust-Mahnmal, Miejsce Pamięci o Pomordowanych Żydach Europy.

Jednak żaden człowiek i żaden naród nie może czerpać wskazówek na przyszłość - a także odwagi do patrzenia w tę przyszłość z optymizmem - jedynie ze swych upadków. Dlatego potrzebujemy Pomnika Wolności i Jedności. Po dwóch wojnach światowych i dwóch dyktaturach, ostatnia dekada XX wieku podarowała nam w prezencie jedność w wolności. Mamy się z czego cieszyć i powinniśmy się cieszyć. Nie jesteśmy skazani na pesymizm i smutek.

Teofrast z Aten, jeden z uczniów Arystotelesa, napisał: "Niezadowolenie z tego, co przynosi nam los, to godne potępienia krytykowanie darów, których człowiek doświadcza. Człowiek zawsze niezadowolony, gdy znajdzie mieszek złota, narzeka: »Ale i tak prawdziwego skarbu nigdy jeszcze nie znalazłem«".

RICHARD SCHRÖDER (ur. 1943) jest filozofem i teologiem ewangelickim. Przed 1989 r. w opozycji. Na przełomie 1989/90 uczestnik obrad NRD-owskiego Okrągłego Stołu z ramienia opozycji. W marcu 1990 r., w pierwszych (i ostatnich) wolnych wyborach w NRD, został parlamentarzystą i szefem frakcji parlamentarnej SPD (połączonej potem z zachodnioniemiecką SPD). Szybko odszedł z polityki. Był m.in. członkiem kolegium przy Urzędzie Gaucka (odpowiednik IPN). Obecnie wykłada filozofię i teologię na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie, w życiu publicznym uczestniczy jako publicysta. Jest także członkiem Narodowej Rady Etyki i przewodniczącym stowarzyszenia, którego celem jest doprowadzenie do odbudowy średniowiecznego zamku królewskiego w Berlinie, wysadzonego po 1945 r. przez komunistów. Tekst ukazał się w "Deutschland Archiv" - historyczno-politologicznym dwumiesięczniku, jednym z najlepszych pism poświęconych dziejom NRD oraz obrachunkom z komunizmem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (18/2007)