Jestem Meksykanką. Żadnej pracy się nie boję

Sprzątają domy, opiekują się cudzymi dziećmi, dorabiają w fastfoodach. Robią to, czym Amerykanie nie chcą się zajmować.
z San Diego (USA)

10.12.2018

Czyta się kilka minut

Przejście graniczne między USA a Meksykiem w San Ysidro, czerwiec 2016 r. / GUILLERMO ARIAS / BLOOMBERG / GETTY IMAGES
Przejście graniczne między USA a Meksykiem w San Ysidro, czerwiec 2016 r. / GUILLERMO ARIAS / BLOOMBERG / GETTY IMAGES

Araceli mówi, że nigdy nie polubiła Stanów. 71-letnia kobieta mieszka w meksykańskiej Tijuanie, tuż przy granicy z USA, ale pracuje już po drugiej stronie. – Ludzie są tu zimni, robią wszystko na pokaz – uzasadnia swoją niechęć.

Ma ośmioro rodzeństwa, ale tylko ona mieszka jeszcze w Meksyku.

Opowiada: – Tylko ja z nich mówię wciąż słabo po angielsku. Na co dzień nie potrzebuję zbyt wielu słów. Od 20 lat zarabiam w Stanach jako opiekunka do dzieci. Kiedyś pracowałam sześć dni w tygodniu. Na emeryturze dorabiam tylko w środy. Przez te wszystkie lata z cudzymi dziećmi spędziłam więcej czasu niż z najmłodszym synem. Do dziś pamiętam, gdy po powrocie do domu przysypiałam czasami zmęczona w fotelu. Syn przykrywał mnie wtedy kocem, zdejmował okulary i gładził po policzku.

Krótki sen na parkingu

Gdy spotykam się z nią po raz pierwszy, jest mi trochę niezręcznie. Mam na sobie dżinsy i zwykły t-shirt. Idąc na wywiad, zwykle nie chcę się wyróżniać. Araceli wręcz odwrotnie: założyła świeżo wyprasowane białe spodnie i granatową bluzkę w białe kropki. W powietrzu unosi się woń perfum.

Aby dotrzeć na nasze spotkanie w Chula Vista – miejscowości oddalonej o 12 kilometrów od granicy z Meksykiem – każda z nas straciła ponad dwie godziny na dojazd. Ja tłukłam się autobusami z odległej o 40 kilometrów La Jolli. Ona stała w korku na przejściu granicznym z USA.

Mówi, że tym razem i tak poszło jej szybko. Zanim w 2014 r. zakończono prace nad rozszerzeniem przejścia o dodatkowe pasy dla samochodów, na granicy mogła utknąć na wiele godzin. Wspomina, że życie upływało jej wtedy tylko na pracy i dojazdach. W bogatych amerykańskich domach w Coronado (miasto w hrabstwie San Diego) pracowała od godziny 7 do 19, z powrotem w Tijuanie była ok. 23. Starczało jej tylko czasu na to, żeby coś zjeść, przygotować obiad dla syna, umyć się i zmienić ubranie.

Zdarzało się, że wyjeżdżała do pracy o pierwszej w nocy. Wszystko po to, by uniknąć gigantycznych korków na granicy. Gdy nad ranem była już po amerykańskiej stronie, parkowała samochód przy McDonaldzie lub Jack In The Box. To był jedyny czas, gdy mogła się zdrzemnąć. Żeby o świcie nie raziło ją słońce, wykładała szyby przeciwsłoneczną folią. Najgorzej było zimą, w Kalifornii temperatura spada wtedy do kilku stopni powyżej zera.

Na sen miała 2-3 godziny. Po przebudzeniu szła umyć się w restauracyjnej łazience. Przy lustrze tłoczyły się inne Meksykanki. Wśród nich były też kobiety, które przed pracą musiały jeszcze zawieźć dzieci do szkoły. Araceli po latach dojazdów kojarzyła już je wszystkie.

Pomoc do wszystkiego

– Nie było mi łatwo, ale wolałam spać w samochodzie, niż mieszkać w domu pracodawcy – mówi Meksykanka. – Wtedy mogłabym zapomnieć o odpoczynku. Jeśli Amerykanie chcą spotkać się wieczorem ze znajomymi, to ty zostajesz z ich dzieckiem. Musisz je wykąpać i położyć spać. Jeśli obudzi się w nocy, trzeba się nim zająć. Jego matka idzie przecież następnego dnia do pracy. Jeśli dziecko zsika się w nocy, to musisz od razu wszystko wyprać. A ja miałam już dość harówki w ciągu dnia.

– Oprócz opieki na dzieckiem musiałam wysprzątać cały dom, zrobić pranie i wyprasować ubrania – wspomina. – Żeby było mi łatwiej pracować, sadzałam dziecko w nosidełku na plecach. Wielu Amerykanów robiło mi wtedy zdjęcie.

Araceli wspomina kobietę, swoją pracodawczynię, która pracowała zdalnie z domu: – Do skupienia potrzebowała absolutnej ciszy. Z jej synem wychodziłam na zewnątrz na osiem godzin. Szłam z nim do parku, na basen, chodziliśmy trochę po wybrzeżu. Po kilku godzinach chłopiec bardzo się nudził. Coronado to niewielkie miasto. Wystarczy pół godziny, by objechać cały półwysep.

– Ale i tak nie powinnam narzekać – dodaje. – Moje dzieci urodziły się w Stanach i dzięki temu mogłam wystąpić o nadanie im amerykańskiego obywatelstwa. Najgorzej mają Meksykanki, które pracują nielegalnie. Niektóre zajmują się dwójką dzieci, do tego jeszcze sprzątają i gotują. Za tydzień pracy dostają średnio 200 dolarów.

Życie po pięćdziesiątce

Za cztery dni opieki nad siedmioletnim chłopcem Araceli zarabia dziś 640 dolarów miesięcznie. Do tego dostaje jeszcze 460 dolarów amerykańskiej emerytury.

Meksykanka nawet nie chce myśleć, jak przeżyłaby na starość, gdyby nie pracowała w USA. Gdy miała 22 lata, wyszła za mąż za chłopaka z Guanajuato, miejscowości w środkowym Meksyku. Przez większość dorosłego życia zajmowała się domem i wychowywała czwórkę dzieci. Choć mąż latami ją zdradzał, bała się odejść ze względu na dzieci. Na rozwód zdecydowała się dopiero, gdy miała 51 lat, a jej najmłodszy syn szykował się do liceum.

– Nie wiedziałam wtedy, jak sobie poradzę – wspomina Araceli. – Przeprowadziłam się do Tijuany, gdzie pomieszkiwałam u moich starszych dzieci. Córka namówiła mnie, żebym znalazła coś w Stanach. Najpierw zatrudniłam się w fabryce przy pakowaniu słodyczy. Aby dojechać tam autobusem z granicy, musiałam przesiadać się aż trzy razy. Bałam się spóźnić, bo wtedy dniówka przeszłaby mi obok nosa.

Potem dzięki koleżance udało jej się zahaczyć jako sprzątaczka w jednym z domów na Coronado: – Tam dowiedziałam się, że wiele osób szuka opiekunki do dzieci. Po kilku miesiącach zatrudniła mnie amerykańska rodzina. Z czasem zaczęłam lepiej zarabiać i było mnie stać na wynajem mieszkania w Tijuanie. Po latach oszczędzania kupiłam samochód.

Araceli jest z siebie dumna: – Dzięki pracy w Stanach mogłam opłacić szkołę i studia najmłodszego syna. José ma 33 lata i jest architektem. Cała nasza rodzina mieszka w Tijuanie. Do Stanów jeździmy tylko pracować.

Najbardziej ruchliwe na zachodniej półkuli

Araceli jest jedną z milionów pracujących w USA Meksykanek. Statystyki waszyngtońskiego Instytutu Polityki Migracyjnej wskazują, że w 2017 r. obywatele Meksyku stanowili aż 25 proc. spośród 44,5 mln imigrantów mieszkających w Stanach. Większość z nich w latach 2012-16 żyła w Kalifornii (37 proc.), Teksasie (22 proc.) i stanie Illinois (6 proc.). Miasta z największą liczbą meksykańskich mieszkańców to Los Angeles, Chicago i Houston.

Niektórzy Meksykanie posiadający amerykańskie obywatelstwo decydują się na życie po meksykańskiej stronie granicy dla obniżenia kosztów. Widać to na przykładzie przejścia granicznego między teksańskim El Paso a Ciudad Juárez oraz kalifornijskim San Ysidro i Tijuaną.

To drugie przejście uznawane jest za najbardziej ruchliwe na zachodniej półkuli. Jak wskazują statystyki amerykańskiej Administracji Usług Ogólnych (General Services Administration), codziennie granicę pokonuje tu pieszo 20 tys. osób, a samochodem – 70 tys. Łącznie w 2017 r. przejście w San Ysidro przekroczono ponad 32 mln razy.

Wśród kursujących codziennie przez granicę nie brakuje też Meksykanów mających status stałego rezydenta w USA (tzw. zielona karta) lub posiadających pozwolenie uprawniające do krótkich wizyt w celach turystycznych lub biznesowych (tzw. border crossing card).

Wydawana na 10 lat karta w przypadku Kalifornii i Teksasu umożliwia obywatelom Meksyku podróżowanie po obszarze oddalonym maksymalnie 40 km od granicy USA. Niektórzy łamią jednak przepisy i jeżdżą do Stanów w celach zarobkowych.

Z kolei z danych Korporacji Rozwoju Gospodarczego w Tijuanie wynika, że w meksykańskiej fabryce można zarobić od 2,85 do 4,60 dolarów za godzinę. Tymczasem stawka minimalna w San Diego wynosi 11,5 dolarów. Dla wielu Meksykanów praca w Stanach i tak jest więc opłacalna – nawet jeśli na czarno zarobią nieco mniej.

Bo choć wśród meksykańskich migrantów rośnie grupa wysoko wykwalifikowanych pracowników, to wciąż większość z nich wykonuje nisko płatne zajęcia. Meksykanki najczęściej sprzątają w amerykańskich domach lub hotelach, pracują jako opiekunki do dzieci albo w fast­foodach. Mężczyźni – na budowach i w rolnictwie; wykonują też prace ogrodnicze lub hydrauliczne. I jednych, i drugich widać najczęściej wcześnie rano, gdy zatłoczonymi autobusami dojeżdżają do pracy w San Diego lub bogatych enklawach, takich jak nadmorska La Jolla czy Coronado.

Codziennie największy ścisk panuje jednak w niebieskiej linii kolejki miejskiej, której trasa wiedzie od granicy w San Ysidro do centrum San Diego.

Matka na odległość

Emma, 62-latka mieszkająca w National City, nie wyobraża sobie codziennego kursowania przez granicę. Od wielu znajomych słyszy, że mieszkając w Meksyku mogłaby więcej odłożyć z amerykańskiej pensji. Ona powtarza jednak, że najbardziej ceni sobie spokój.

Bo w życiu miała już wiele zawirowań. Najpierw jako 16-latka poznała nieodpowiedniego chłopaka i urodziła mu dwójkę dzieci. Potem jako samotna matka nie mogła znaleźć pracy w rodzinnym Tecate. Gdy znajomy powiedział jej, że w San Diego szukają kucharki, nie wahała się długo. Myślała, że popracuje na czarno przez rok i odłoży pieniądze na otwarcie niewielkiej cukierni w Meksyku. Jej dwójką synów – jeden miał rok, a drugi dwa lata – opiekowała się jej matka.

62-letnia Emma na stałe mieszka w USA, swój pobyt zalegalizowała jeszcze w 1986 r. dzięki amnestii. / FOT. MARTA ZDZIEBORSKA

– Na początku miałam szczęście, bo mogłam co tydzień odwiedzać rodzinę – mówi Emma. – Mój szef też miał bliskich w Tecate i co piątek wracałam z nim do Meksyku na weekend. Problemy zaczęły się, gdy znalazłam pracę jako sprzątaczka w jednym z domów w San Diego. Miałam trzy dni wolnego co trzy tygodnie. Chciało mi się płakać, gdy matka mówiła mi przez telefon, że jeden z synów zachorował, a ja nie mogłam przy nim być. Gdy chłopcy chodzili już do szkoły, nie byłam na żadnej uroczystości zakończenia roku. Starszy syn długo nie mógł mi wybaczyć tego, że zostawiłam go z babcią.

– A przecież gdybym nie pracowała w Stanach, to nie miałabym za co go ­utrzymać – usprawiedliwia się Emma. – On zawsze miał też do mnie żal, że w USA wyszłam ponownie za mąż i urodziłam dwie córki. Powtarzał, że to je bardziej kocham.

Obaj synowie dołączyli do niej dopiero po kilkunastu latach: – Chciałam, żeby przyjechali zaraz po tym, jak zalegalizowałam pobyt w USA. Ale moja matka powtarzała, że chłopcy powinni najpierw skończyć szkołę w Meksyku – opowiada.

Udało jej się zalegalizować pobyt dzięki wprowadzonej w 1986 r. amnestii. Dzięki niej szansę na uregulowanie statusu dostali imigranci, którzy przyjechali do Stanów przed rokiem 1982.

Wprowadzona przez prezydenta Ronalda Reagana amnestia szła jednocześnie w parze z zaostrzeniem kontroli na granicy z Meksykiem i nałożeniem wyższych kar na pracodawców, którzy zatrudniali nielegalnych imigrantów.

Można posprzątać

– Z pracy w Stanach najgorzej wspominam okres, gdy mieszkałam u swoich pracodawców – opowiada Emma. – Każdy dzień zaczynałam o świcie. Jeśli Amerykanie mieli zwierzęta, to musiałam je najpierw nakarmić. Potem był czas na sprzątanie patio, kuchni i pokoi, do tego zawsze pranie i prasowanie. Często miałam dodatkowe zadania: a to polerowanie szafek, a to czyszczenie drzwi czy odsuwanie mebli i sprzątanie wszystkich zakamarków.

Każdy dzień kończyła około dwudziestej: – Moi pracodawcy jedli wtedy kolację. Gdy już skończyli, przychodzili do mnie i mówili, że mogę posprzątać. Rozmawialiśmy niewiele – dodaje Meksykanka, która choć od ponad 40 lat mieszka w USA, prawie nie zna angielskiego.

Ale przecież w pracy nie ma zbyt dużo szans na rozmowę. Zwykle sprząta dom pod nieobecność właścicieli. Zostawiają jej na stole listę z zadaniami. Jeśli akurat są w domu, rzadko wychodzą ze swoich pokoi.

Jednak Emma podkreśla, że z większością pracodawców nie miała większych problemów. Wyjątkiem był Filipińczyk, który samotnie wychowywał szóstkę dzieci. Po niecałym miesiącu pracy w jego domu, zakradł się do jej pokoju i chciał ją zgwałcić. Uciekła, jak stała. Zanim znalazła nową pracę, przez kilka tygodni pomieszkiwała u koleżanki.

– Teraz sprzątam tylko u sprawdzonych ludzi – mówi Emma. – W ciągu tygodnia mam pięć-sześć zleceń. Za każde dostaję 70-90 dolarów. Mój mąż nie pracuje, więc nie jest nam z tego łatwo wyżyć. Nie stać mnie na częste wizyty w Meksyku. Czuję, że jestem coraz mniej związana ze swoim krajem.

Intuicja na granicy

Diana, 23-letnia Meksykanka, musi mieć na co dzień stalowe nerwy.

Odkąd dojeżdża z Tijuany do Chula Vista, każdorazowe przekroczenie granicy wiąże się ze stresem. Powód: ma zieloną kartę, a według amerykańskich przepisów osoba posiadająca status stałego rezydenta powinna mieszkać w Stanach. Nadużywanie tej zasady może prowadzić do odebrania zielonej karty.

– Jeżdżę już tak od roku – przyznaje Diana. – Do tej pory nie miałam problemów. Przy kontroli paszportowej zawsze podchodzę do strażnika granicznego, który wygląda przyjaźnie. Raz tylko trafił mi się służbista. Wypytywał, czemu nie mieszkam na stałe w Stanach. Powiedziałam, że nie stać mnie na wynajem mieszkania i tymczasowo żyję w Meksyku. Pracuję przecież w McDonaldzie i zarabiam 11 dolarów na godzinę. W grafiku wpisują mi nie więcej niż sześć godzin dziennie. No, chyba że trafi się akurat zastępstwo.

– Zanim mój tata stracił pracę w amerykańskiej firmie budowlanej, stać było nas na wynajem w Stanach jednorodzinnego domku, w Chula Vista. Za miesiąc płaciliśmy 750 dolarów. Gdy właściciel podniósł cenę do 900 dolarów, musieliśmy się wyprowadzić – wspomina Diana. – Próbowaliśmy coś znaleźć, ale nie było tanich ofert.

Ojciec podjął wtedy decyzję, że wracają do Tijuany.

Diana: – To był trudny krok, bo chcieliśmy starać się o obywatelstwo USA. Mam trzyletniego synka i zrobię wszystko, żeby wrócić na stałe do Stanów. W Tijuanie można zapomnieć o godnych zarobkach. Wciąż słyszy się o porachunkach karteli narkotykowych, zdarzają się porwania kobiet i dzieci.

– Odkąd jako 16-latka przyjechałam z rodzicami do Stanów, wiem, że tylko tu mam szansę na lepsze życie – dodaje. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018