Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Biorąc pod uwagę siłę nabywczą – mówi w tym numerze »Tygodnika« ekonomista Marcin Piątkowski – PKB per capita wzrósł niemal trzykrotnie, z około 10,3 tys. dolarów w 1990 r. do blisko 27 tys. dolarów w 2017 r. (...) W ciągu ostatnich 25 lat Polska rozwijała się szybciej niż wszystkie kraje na świecie o podobnym poziomie dochodów”. Z naszym PKB zajmujemy teraz 56. miejsce w świecie. To nie byle co, bowiem wskaźnik ten mówi o rozwoju gospodarczym kraju (definiuje się go jako wyrażoną w pieniądzu łączną wartość wszystkich dóbr i usług wytworzonych w danym kraju, zwykle w ciągu roku lub kwartału).
Powinniśmy się cieszyć – dlaczego więc przy lekturze tych informacji niektórych z nas trafia szlag? Zresztą, nie tylko nas. Anthony B. Atkinson, badacz zajmujący się zagadnieniem dystrybucji dóbr, pisze w książce „Nierówności. Co da się zrobić?”: „Wydarzenia polityczne kilku ostatnich lat w USA oraz w wielu innych państwach świata odzwierciedlają stan ciągłego zagrożenia, w jakim żyje wielu przeciętnych obywateli i które niemal w ogóle nie jest odnotowywane w pomiarach PKB. Stan ten bierze się między innymi stąd, że przy podejmowaniu wielu decyzji władze kierowały się wyłącznie wskaźnikami PKB oraz dyscypliną fiskalną. Przykładem mogą być tu »reformy« emerytalne obciążające obywateli większym ryzykiem albo »reformy« rynku pracy, które w imię podnoszenia »elastyczności« osłabiają pozycję negocjacyjną pracowników, dając pracodawcom większą swobodę w zakresie zwolnień, co prowadzi do obniżenia płac i odbiera poczucie bezpieczeństwa”.
Nie trzeba być Atkinsonem, aby wiedzieć, że problem nie polega, a przynajmniej nie polega wyłącznie na wielkości PKB. Dziesięć lat temu powołana przez ówczesnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego międzynarodowa Komisja ds. Pomiaru Wydajności Ekonomicznej i Postępu Społecznego uznała, że PKB nie jest dobrym wskaźnikiem dobrobytu. „To, co mierzymy, wpływa na to, co robimy; a jeśli będziemy mierzyć nie to, co potrzeba, podejmiemy niewłaściwe działania – czytamy w jej raporcie. – Kiedy skupimy się wyłącznie na aspektach materialnych (...), zamiast na zdrowiu, edukacji i środowisku naturalnym, wówczas sami staniemy się wynaturzeni na podobieństwo wypaczonych wskaźników”.
Czytaj także: Nie możemy być fiskalnym Talibanem - Marcin Piątkowski w rozmowie z Markiem Rabijem
„Dla polityki państwa w sferze podziału dochodów kluczowym elementem ideologicznym jest wyłonienie i uznanie za sprawiedliwe określonych kryteriów podziału dóbr między grupy i poszczególnych członków społeczeństwa. (...) Skrajny wzrost nierówności ekonomicznych (społecznych, politycznych) prowadzi na ogół do destabilizacji sytuacji społecznej. Dlatego zasadniczą rolą państwa powinno być ograniczanie nierówności dochodowych i niwelowanie – za pomocą mechanizmu podatków i transferów – zbyt wysokich rozpiętości dochodów” – pisze z kolei Małgorzata Julia Radziukiewicz w książce „Redystrybucja dochodów. Kto zyskuje? Kto traci?”.
Joseph Stiglitz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, przekonuje, że ani wzrost nierówności, ani fakt, że przeważająca część bogactwa należy do zaledwie jednego procenta społeczeństwa, nie jest kwestią praw natury, lecz efektem politycznych decyzji i wpływu osób oraz instytucji, które „pogoń za rentą nazywają wolnym rynkiem”. Rosnące nierówności szkodzą wszystkim. Można im przeciwdziałać, ale „będzie to wymagało reform bardziej wyszukanych niż zwykłe podwyższenie podatków dla bogatych i szeregu kompleksowych zmian w dziedzinach zatrudnienia, technologii, ubezpieczeń społecznych, dystrybucji kapitału i opodatkowania” (to ponownie Anthony B. Atkinson).
Ale my walkę z nierównościami pamiętamy z czasów słusznie minionych. Dlatego sprawdzamy, czy w proponowanych zmianach rzeczywiście chodzi o podniesienie statusu ludzi biednych, czy wyłącznie o to, by zapobiegać wzrostowi dochodów i budowaniu większego majątku przez tych, którzy są do tego zdolni. ©℗