Jedzenie i uśmieciowienie

Pięć tysięcy. Tylu studentów z Indii przybyło nam przez ostatnie dwa lata. Wolne żarty.

11.03.2019

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

Ta liczba mówi nam tylko o wydanych wizach studenckich, a znaczna ich większość trafiła do ludzi, którzy studia na pseudouczelni traktują jako podkładkę do legalnego osiedlenia się w Polsce, często po to, żeby dowozić rowerami jedzenie na telefon w sieci Uber Eats. Oto jak daleko zaszliśmy w procesie niwelowania różnic z Zachodem: pozwalamy sobie zaspokoić potrzebę, żeby do najgorszych prac służyli nam ludzie o ciemniejszej skórze i bardzo nietutejszym wyglądzie. Odmienność i alienacja niewolnika czyni pana jeszcze bielszym.

W materiałach reporterskich opisano istotę wyzysku będącego motorem tej gładkiej jak szybka aplikacji. Tak higienicznej, że pozwala uniknąć pobrudzenia sobie łapek gotówką, wszystko załatwia plumknięcie aplikacji, która potwierdza ściągnięcie niewidzialnych „środków” z karty (myśleliście kiedyś, wertując ulotki w banku, że te „środki” to dziwny eufemizm?). Głodowe stawki, piętrowy proces uśmieciowienia – jest tego dość w medialnym obiegu, by nie było potrzeby tu streszczać. Groteskowy zielony plecak termiczny to dodatkowy element wykluczenia z grona „normalnych” ludzi na rowerze. Ilekroć widzę człowieka pomykającego śliską ulicą z czymś takim, życzę zamawiającemu wrzodów w żołądku, a jeśli już je ma, to niech się mu boleśnie przypomną.

Nic w tym złego – zlecić komuś, żeby nas wyręczył, przywożąc z knajpy kolację. Nic w tym złego, byleby to oznaczało godziwą zapłatę, taką, która byłaby sensowna dla miejscowego pracownika. Gdyby w takim duchu podnieść stawki za dowóz, zaraz okazałoby się jednak, że część użytkowników wolałaby się jednak pofatygować na nogach do knajpy. I może słusznie, bo jeśli już ktoś woli zjeść „obce”, nieraz nie bardzo zdrowe jedzenie, niechże to ma w pakiecie z frajdą wyjścia na miasto i zażycia kąpieli w tłumie.

Pofatygować się, żeby przynieść do domu, czyli samemu być swoim kurierem – takie rozwiązanie wydaje się sensowne, kiedy ktoś tej kąpieli unika i woli własną kanapę i telewizor od hałaśliwych bliźnich przy stoliku obok, których nie można spauzować pilotem. Ale człowiek leniwy jest, więc gdyby tak pobudzić jego wewnętrzne dziecko tajemnicą i polowaniem na skarb? Dorosłą zaś moralność rozgrzać wizją walki z marnotrawstwem żywności?

Taki podwójny psychologiczny chwyt stoi za pomysłem aplikacji Too Good To Go (za dobre, żeby wyrzucić). Niewygodnie mi w roli cyfrowego luddysty, który tylko narzeka, że wszędzie te, panie dziejaszku, śmierćfony, a za Gierka to dopiero było życie towarzyskie, bo na cały blok był jeden aparat u tego ubeka pod dwudziestym, więc się gadało o Schopenhauerze do rana przy szprotkach i wódce – nigdy już nie będzie taka zimna. Jest nadzieja dla takich jak ja, którzy chcą widzieć w technologiach narzędzie, owszem, zdradliwe, ale zdolne czasem skorygować fatalne zmiany, jakie za ich pomocą wywołaliśmy w świecie.

Immanentną cechą łańcucha pokarmowego w bogatych krajach Zachodu z jego obietnicą obfitości jest straszne marnotrawstwo: świeżych towarów w sklepie, chleba w piekarni, kanapek i rozmaitych „wrapów” w kawiarniach, półfabrykatów posiłkowych w restauracjach. Aplikacja, o której mówię, udostępnia ofertę takich miejsc chętnym, by udać się pod wskazany adres, nabyć za obniżoną cenę i zabrać wszelakie dobro – często do własnego pojemnika, żeby ograniczyć jeszcze mnożenie plastikowego balastu. Cały cymes polega na tym, że użytkownik dowiaduje się o profilu sklepu czy knajpy, poznaje w zarysie ofertę i najczęściej podawane rzeczy, widzi cenę. Ale nie wie, co konkretnie za nią dostanie – jaki makaron u Włocha, jaki zestaw warzyw w wegebarze, jakie kanapki i croissanty w piekarni. Pełna loteria. Przygoda. Ryzyko czasem nietrafionego wyboru, ale szansa na załapanie się na coś pysznego, czego istnienia nie przeczuwaliśmy.

Chciałem dopisać „jakie pierogi w pierogarni”, ale niestety to nieprawda, w Polsce ta zabawa nie działa. Mniej się u nas marnuje? Wątpię. Raczej jeszcze nie dorośliśmy do polowania na resztki, bo kojarzy nam się to z biedą i niedostatkiem. Na razie jeszcze je odreagowujemy, delegując stan poniżenia na te śniade, nieme cienie z zielonymi plecakami, zwinnie przemykające między nami po chodniku. ©℗

Kiedy piszę te słowa, chwilową wiosnę właśnie masakrują wichury z deszczem. Do końca marca będziemy ofiarami takich żartów. Zróbcie bardzo proste, ale szalenie wzmacniające ciasteczka, które u mnie w domu zwano „monetami pogody”. Ścieramy prosto do dużej miski skórkę z 3–4 limonek, jeśli mamy dostęp do niepryskanych, co w Polsce nie jest takie proste. Zamiast tego – łatwiejsze do zdobycia cytryny, w liczbie dwóch. Wsypujemy 50 g cukru, palcami mieszamy go ze skórką, żeby się połączyło. Dodajemy 100 g miękkiego masła, zaczynamy ucierać, dosypujemy w trakcie jeszcze 80 g cukru pudru. Jest to dość męcząca praca, jak ktoś woli mikserem, to musi dobrać odpowiednią moc, niestety nie pomogę w tym, bo zawsze pracuję ręcznie drewnianą łyżką. Kiedy masa będzie dość puszysta i miękka, dodajemy po kolei 2 żółtka, mieszamy, dalej łyżkę świeżo utartego imbiru, a kiedy się wszystko połączy – 210 g mąki i 6 g proszku do pieczenia, mieszamy jeszcze trochę, aż się zrobią grudy, wykładamy na stolnicę i chwilę wyrabiamy ręką, aż się sklei w jednorodną masę. Z tej masy toczymy dwie „kiełbaski” o ok. 4 cm przekroju, schładzamy je co najmniej godzinę w lodówce. Potem tniemy na talarki grubości ok. 5–8 mm, układamy na blasze wyłożonej papierem w odstępach co najmniej 3 cm. Pieczemy w 160 stopniach ok. 20–25 minut, aż się ładnie ozłocą na brzegach (ale nie powinny się zbyt rumienić od spodu). Przekładamy je wszystkie jeszcze na papierze z blachy na jakąś kratkę lub deskę, studzimy, zdejmujemy z papieru dopiero, gdy zimne. Naprawdę dają kopa!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2019