Jedno spotkanie

Koncertowała w salach całego świata. Zdobywała najwyższe laury w konkursach pianistycznych. Wychowała kilka pokoleń polskich artystów.

17.12.2013

Czyta się kilka minut

Barbara Hesse-Bukowska, lata 70. / Fot. Andrzej Zborski / FOTONOVA
Barbara Hesse-Bukowska, lata 70. / Fot. Andrzej Zborski / FOTONOVA

Z Barbarą Hesse-Bukowską chciałam porozmawiać o Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim, ponieważ go znała. Jedna z ostatnich. Parę lat temu oddała do Książnicy Pomorskiej „Zaświadczenie” dla Barbary Hesse-Bukowskiej, „z zawodu klawesynistki”, podpisane „Konstanty, syn Posejdona, minister pełnomocny księżyca”. Nakreślone zamaszystymi literami, z wielkim, błękitnym kleksem. Tamto popołudnie przesiedziała u niego w szpitalu. „W międzyczasie padał deszcz. Słuchano opery »Mignon«, oglądano rysunki Hogartha i Daumiera, czytano wiersze Apollinaire’a »Le Pont Mirabeau« – »Sous le Pont Mirabeau coule la Seine«” – pisał poeta.

– Owszem, Gałczyńskiego znałam. Lubił, jak grałam. Ciągle domagał się Bacha. Co więcej mogę pani powiedzieć? Ale proszę, niech pani przyjedzie.

Głos w słuchawce był dźwięczny, wysoki. Moja rozmówczyni miała wówczas ponad osiemdziesiąt lat, ale brzmiała jak dziewczynka. Chciałam pytać o sprawy sprzed sześciu dekad i było w tym coś nieprzyzwoitego.

– Nie, lepiej nie w środę. Czwartego jest Barbary, mam gości. Kilku, którzy pamiętają. Tak, w piątek o dwunastej, niech pani to jeszcze potwierdzi.

Szłam prosto z radia, gdzie przesłuchiwałam archiwalne taśmy. Ciepły baryton Gałczyńskiego brzmiał czysto, współcześnie, tylko miękkie „l” przypominało, że już się tak nie mówi. Nie dziwię się, że go kochały kobiety. Czasami rwała się taśma i miłe panie Grażyna albo Sławka ostrożnie kleiły brązowe zwoje.

Okazało się, że to niedaleko. Niosłam biały storczyk w plastikowej fiolce. Pod drzwiami czekałam wystarczająco długo, aby pomyśleć, że pomyliłam adres albo godzinę. Osoba, która otworzyła, nie przypominała tej z fotografii w internecie. Dziewiętnastoletniej, która patrząc w lustro poprawiała włosy w 1949 r., przed występem na Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina, kiedy dostała drugą nagrodę. Ani starszej pani profesor, matrony, na festiwalu w Busku Zdroju. Nie było już Basi, „córki Jana Sebastiana”, która wiosną 1952 r. odwiedziła Gałczyńskiego w szpitalu. Dziewczyny w berecie, która zaniosła rodzicom to usprawiedliwienie z malowniczym kleksem. „Droga Basiu, oddawczyni niniejszego, dr med. Gabriela Karska jest pediatrą i może Cię natychmiast wyleczyć ze wszystkich chorób związanych z Twoim dziecięcym wiekiem, jak np. koklusz, żołądeczek itp.”. Była za to prawie przezroczysta, białowłosa staruszka w bladoniebieskim szlafroku.

– Ja pani niestety nie widzę. Nie wiem, czy syn wspominał. Jestem ślepa. Napijemy się herbaty, ale to pani ją zaparzy. Jest też ciasto. Zostało po imieninach. Ja też wezmę kawałek, chociaż mi nie wolno. Mam cukrzycę, dlatego oślepłam. Syn by się gniewał. W operze byłam ostatnio rok temu. Wnuczka mieszka ze mną. Studiuje. O, może to ona, pewnie zaraz wróci.

Patrzyłam w jej oczy, mętne, błękitne, prawie białe jak włosy.

– Czy pani jeszcze gra?

Czy można grać, kiedy się nie widzi nut ani klawiatury?

– Nie, ale słucham swoich nagrań, to mi sprawia przyjemność. Nadawali w radiu, w „Jedynce”, w ostatnią niedzielę, w audycji o 23.00. Słucham muzyki, czasem telewizora, chociaż nie mogę oglądać.

Mówiła o koreańskiej studentce, o tournée w Japonii, o festiwalu w Busku Zdroju, na który już nie pojedzie. O swojej największej miłości, Chopinie. O Halinie Czerny-Stefańskiej, która grała do końca, nawet bardzo chora.

– Gałczyński? W Zakopanem, w nocy, byłam ledwo żywa, a on prosił, żebym dalej grała. Byłam już uznaną szopenistką, koncertowałam, a on chciał tylko Bacha.

– Czy próbował flirtować? Potrafił czarować kobiety.

– Nie, byłam młoda, wesoła, żartowaliśmy razem. Po prostu bardzo mnie lubił.

Nie wiedziałam, o czym mówić. Że mróz, że ślizgawica, że słońce wpada do kuchni, chyba jedynej jasnej części tego domu? Że sikorki szaleją pod oknem? Powiedzieć coś o muzyce, o której nie umiem mówić? Nie jestem przecież Gałczyńskim. Więc mamrotałam bezsensownie o nowych wykonaniach.

– Tak, Blechacz gra pięknie.

Mówić o Gałczyńskim, o jego wierszach, o tym, jak mu się dobieram do życia. Dolać herbaty. Dołożyć szarlotki, której nie powinna, ale w sumie, co może jeszcze zaszkodzić. Ciasto obeschło, zostało, bo uczniowie jednak pamiętają. Podarowała mi autobiografię. Leżała na balustradzie, zawczasu przygotowana na moją wizytę.

– Na koniec niech mi pani powie, jak pani wygląda.

– Niewysoka, szczupła, długie brązowe włosy, w okularach.

Ale to nie jest rysopis z pamięci, nie nadawałby się nawet na list gończy.

– Proszę mi przysłać książkę. Jak pani skończy, niech się pani dowie, czy ja żyję.

6 grudnia 2013 r. Sześćdziesiąt lat temu zmarł Gałczyński. Proszę wydawnictwo Znak o przesłanie egzemplarzy książki tym, którzy przyczynili się do jej powstania.

10 grudnia 2013 r. Przed siódmą w radiowej „Dwójce” miękko brzmi mazurek Chopina. Słucham, czyje to wykonanie, i już wiem. Nie wysyłajcie tego egzemplarza. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2013