Jazda polska

Jest nas ponad cztery miliony, a ta liczba może jeszcze wzrosnąć. Bo zima w tym roku rozpieszcza narciarzy.

04.02.2019

Czyta się kilka minut

Karolina Świdecka „W samo południe’’, olej na płótnie, 2015 r. / Z KOLEKCJI MATEUSZA TORBUSA
Karolina Świdecka „W samo południe’’, olej na płótnie, 2015 r. / Z KOLEKCJI MATEUSZA TORBUSA

Niektóre szacunki mówią nawet o niemal pięciu milionach, co stawia Polskę na czwartym miejscu w Europie po Niemczech (14,6 mln), Francji i Wielkiej Brytanii. Według badań przeprowadzonych w 2017 r. dla Polskich Kolei Linowych przez Instytut Badań Rynkowych i Społecznych umiejętność jazdy na nartach lub snowboardzie deklaruje ponad jedna trzecia dorosłych Polaków – odpowiednio 29 i 8 proc. To wszystko w kraju, w którym powierzchnia rejonów górskich nadających się do narciarstwa zjazdowego wynosi ledwie 3 proc.

Według wyliczeń Szwajcara Laurenta Vanata z ubiegłorocznej edycji jego raportu, pod względem liczby ośrodków obejmujących co najmniej pięć i więcej wyciągów, Polska zajmuje dopiero 14. miejsce w Europie – za Czechami, a nawet kojarzoną głównie z narciarstwem biegowym Finlandią. Na każdy z 832 wyciągów przypada średnio 6 tys. narciarzy. Stosunek liczby narciarzy do stoków przekłada się na nieustanny niemal tłok w najbardziej popularnych ośrodkach w ciągu sześciu tygodni ferii. W przeciwieństwie do krajów alpejskich, gdzie większość stoków jest nieoświetlona, u nas można jeździć w świetle reflektorów. Chyba tylko dzięki temu wszyscy się jeszcze jakoś mieszczą...

Niestety ilość nie przechodzi w jakość. Zarówno na poziomie amatorskim, jak i zawodniczym polskie narciarstwo jest daleko w tyle. Na dwóch deskach Polacy jeżdżą podobnie, jak kierują samochodami: brawurowo, łamiąc przepisy i szybko dochodząc do przekonania o własnym mistrzostwie.

Na czas, na krechę

Był dopiero początek sezonu, połowa grudnia 2016 r. Instruktor, wykładowca i mistrz Polski instruktorów Bartłomiej Gąsienica-Józkowy prowadził na stoku w Białce Tatrzańskiej tzw. zajęcia unifikacyjne dla instruktorów zrzeszonych w Polskim Związku Narciarskim. Byli w jednej trzeciej stoku, gdy w grupę wjechał pędzący „na krechę” stutrzydziestokilogramowy narciarz. Trafił w prowadzącego zajęcia. Skomplikowane złamanie obu kości podudzia wykluczyło go na cały sezon z pracy.

– Wszystkim było tym bardziej przykro, że Ziut jeździ najładniej – mówi o koledze Piotr Mazik, także instruktor PZN. – I wydawało się, że komuś, kto tak jeździ, nie może przytrafić się wypadek. Nie ma jednak w Polsce sezonu bez ciężkiego wypadku instruktora, złamanych nóg, zerwanych więzadeł. Najczęściej schemat jest podobny: ktoś wpada w instruktora, gdy ten stoi i demonstruje coś kursantom.

Na szczęście Gąsienica-Józkowy mógł powalczyć o odszkodowanie. W podobnym przypadku, który miał miejsce na stoku w Małem Cichem, narciarz, który potrącił instruktorkę doprowadzając u niej do skręcenia kolana, uciekł.

– Człowiek, który na mnie wpadł, także nie poczuwał się do winy, chciał zapinać narty i jechać dalej. Kolegom z TOPR-u nie chciał podać danych, trzeba było wezwać policję – opowiada poszkodowany instruktor.

Ze sprawcą spotkał się raz jeszcze w sądzie. – Tłumaczył, że rozpędził się, chciał tamtędy przejechać, miał włączone Endomondo, czyli pomiar prędkości, i zakupiony czasowy karnet. To jest przyczyna wielu wypadków. Ludzie chcą jak najwięcej razy, jak najszybciej przejechać trasę. Szukając prędkości nie bardzo panują nad nartami. Jest grupa narciarzy, którzy bez względu na warunki i otoczenie chcą bić rekordy.

Praprzyczyną wielu wypadków górskich jest zjawisko polegające na tym, że ludzie nawet podczas urlopu wyznaczają sobie konkretne cele i dążą do ich realizacji niezależnie od tego, czy pozwalają na to warunki i słabo egzekwowany na stokach regulamin.

Jako ratownik TOPR-u Gąsienica-Józkowy wielokrotnie zwoził ze stoku ofiary wypadków, których przyczynę poznawał dopiero z relacji świadków. Najczęściej była nią, podobnie jak na drogach, nadmierna prędkość, brak umiejętności, czasami alkohol. Nie bez znaczenia jest zatłoczenie stoków w najpopularniejszych ośrodkach, takich jak Szczyrk czy Białka Tatrzańska. W tej drugiej rekord liczby wypadków w ciągu jednego dnia to aż 56.

– I to poważnych – podkreśla Józkowy. – A więc takich, po których trzeba ludzi zwozić. Na Kasprowym czy na Harendzie wypadków dużo nie ma, bo jeżdżą tam ludzie, którzy coś potrafią. Na stokach z niewielkim nachyleniem szarżują. Wydaje się im, że są bezkarni. „Weź pan, kupiłem karnet, mogę jeździć, jak chcę” – reagują często na uwagę ratownika czy instruktora.

Respekt budzą jedynie policjanci: dobrze jeżdżący funkcjonariusze są coraz częstszym widokiem na stokach.

Nie budzi go natomiast wyjazd do krajów alpejskich, po drodze do których zdejmuje się nogę z gazu z obawy przed wysokim mandatem. Szaleństwom sprzyja tu większa przestrzeń na stokach. Choć kolizji jest przez to dużo mniej, to w Alpach wciąż dochodzi do poważnych wypadków z udziałem Polaków. Jak w listopadzie 2018 r. w austriackim Sölden, gdzie po zderzeniu dwóch narciarzy jeden zmarł, a drugi w stanie ciężkim trafił do szpitala.

Standardy z Tyrolu

Bezpieczeństwo poprawić mogą tylko edukacja i zwiększenie liczby policyjnych patroli. Ustawa o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach i na zorganizowanych terenach narciarskich wprowadziła m.in. obowiązek jazdy w kasku dla osób do 16. roku życia oraz zakazała „jazdy w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego”. Niby pierwszego obostrzenia niemal wszyscy zaczęli pilnować, a na jazdę „pod wpływem” rodacy pozwalają sobie częściej w bardziej liberalnych pod tym względem Włoszech czy na Słowacji. Ale już przepisy dotyczące zapełnienia tras funkcjonują głównie podczas przedsezonowych kontroli – czyli na papierze.

Według przepisów do bezkolizyjnej jazdy narciarz potrzebuje – w zależności od trudności trasy – od 200 do 400 metrów kwadratowych. Twórcy rozporządzenia powoływali się na standardy obowiązujące w Tyrolu, ale nie trzeba być matematykiem, by zauważyć, że w słoneczny styczniowy weekend w Białce lub Szczyrku obciążenie tras wielokrotnie przewyższa to w tyrolskim Axamer Lizum. To się nie zmieni: o ile dawny Szczyrkowski Ośrodek Narciarski z 25 kilometrami tras po przejęciu przez Słowaków awansował do rangi największego w Polsce, o tyle niegdysiejszy ośrodek olimpijski oddalony o zaledwie 20 km od Innsbrucka ze swoimi 40 kilometrami tras jest ledwie średnim w skali Tyrolu.

Nic dziwnego: większość terenów, na których można wyobrazić sobie kolejne inwestycje narciarskie w Polsce, leży bądź to poniżej 1000–1200 m n.p.m. – na takich wysokościach w krajach alpejskich ze względu na ocieplenie klimatu i zbyt duże ryzyko inwestycyjne zaniechano już projektowania nowych tras – bądź na obszarach objętych ochroną.

Choć narciarzy przybywa, największy infrastrukturalny boom mamy za sobą. To w pierwszej dekadzie XXI w. niewielkie lokalne stacje narciarskie w Białce, w której narciarze z ponad 20-letnim stażem pamiętają czasy zaledwie kilku pojedynczych wyciągów orczykowych, i w Zieleńcu, położonej na stokach Gór Orlickich dzielnicy Dusznik-Zdroju, przekształciły się w wiodące stacje narciarskie.


Czytaj także: Wyciskanie soków - rozmowa z Justyną Kowalczyk


Obie leżą na terenach nieprzekraczających 1000 m n.p.m. Zimny, zbliżony do alpejskiego mikroklimat sprawia, że śnieg w Zieleńcu leży średnio przez prawie 150 dni w roku. W Białce produkcja tego sztucznego zaczyna się, gdy tylko temperatury spadają poniżej zera. Już po raz trzeci z rzędu w austriackiej mekce narciarstwa Kitzbühel stacja odebrała tytuł najlepszego ośrodka w Polsce.

To w Białce jednak – jeszcze pod koniec XX w. spokojnej wsi – jak w soczewce skupiają się wszystkie dole i niedole polskiego narciarstwa. – Dawniej to był sport elitarny – mówi Piotr Mazik, zakopiańczyk, oprócz aktywności narciarskiej także przewodnik tatrzański, autor i współ- autor książek „Tatrzańska Atlantyda” i „Krupówki”. – Mówiąc „dawniej”, mam na myśli nie sto, nie siedemdziesiąt, ale dwadzieścia lat temu. Zmiana nastąpiła w momencie budowy wielkich ośrodków, gdy liche orczyki pod lasem zastąpiły stare, bo importowane z Dolomitów, ale u nas nowe wyciągi krzesełkowe.

Rodzinna rozrywka

Gdy Mazik (rocznik 1986) zaczynał w Białce pracę jako instruktor, jeździli tam już ludzie, którzy pracą po 12 godzin przez siedem dni w tygodniu od początku grudnia do połowy kwietnia zamykali budżetowy rok. – Wielu z nich było kiedyś zawodowymi sportowcami lub trenerami, a gdy narciarstwo alpejskie u nas umarło i potracili etaty w klubach, otworzyły się dla nich nowe możliwości – opowiada. – Za godzinę zarabiało się więcej niż lekarz w szpitalu w Zakopanem, miało się płacony ZUS, dostawało ciuchy i ulgę na sprzęt. Biznes dla szefów szkół stał się bardzo dochodowy, bo na ferie zimowe zaczęli przyjeżdżać i szkolić się u instruktorów wszyscy: górnicy, rolnicy, panie po sześćdziesiątce, Rosjanie, trzyletnie dzieci, ktoś przyniósł nawet takie ze smoczkiem.

Dziś w szkole narciarskiej w Białce pracuje ponad stu instruktorów, przyjmowanych na podstawie egzaminu i wyłącznie z papierami Polskiego Związku Narciarskiego. Wiele szkół to pokłosie pochopnej i szkodliwej deregulacji zawodu instruktora rekreacji i sportu przeprowadzonej przez ministra Gowina. Większe szkoły zabezpieczają się w ten sposób przed napływem instruktorów jeżdżących, bywa, gorzej od zaawansowanych kursantów. – Ludzie nie pytają o legitymacje, kompetencje, a nie chodzi tylko o same umiejętności. W ramach naszych składek członkowskich instruktorzy mają opłacone OC. Ten zawód nie powinien być uwolniony, bo chodzi o bezpieczeństwo ludzi – podkreśla prezes Stowarzyszenia Instruktorów i Trenerów Narciarstwa Jacek Żaba. – Włosi, u których także pracują nasi fachowcy, zasłaniając się bezpieczeństwem wydają zezwolenia na pracę u siebie. To, co rozregulował Gowin, próbuje uregulować zagranica.

Hitem ostatnich dni jest oferta e-learningowego kursu instruktora narciarskiego odbywającego się w stu procentach przez internet. Jeden z instruktorów w ramach medialnej prowokacji zapisał się na kosztujący 399 zł kurs, zdał przez internetowy egzamin i otrzymał legitymację z flagą europejską sugerującą, że dzięki niej może pracować na całym świecie.

W warunkach niedoboru kadry mniejsze szkółki obniżają poprzeczkę wymagań, zatrudniając dziesiątki instruktorów, niekoniecznie z papierami PZN. – W tym roku kursy na stopnie pomocnika instruktora i instruktora ukończy stu kilkudziesięciu kursantów plus policjanci, których także szkolimy. W stosunku do potrzeb rynku, który ciągle się powiększa, to jest jednak kropla w morzu – ocenia Żaba.

Pomijając liczne wypadki, polskie narciarstwo powoli staje się coraz bardziej cywilizowaną i bezpieczną formą spędzania zimowych urlopów i ferii.

– Na początku wieku rzeczywiście było na stokach pełno agresji, brawury w wykonaniu niewyżytych samców, teraz bardziej zmierza to w kierunku rodzinnej rozrywki – zauważa Mazik. Zwraca też uwagę, że praca instruktorów nie jest wcale ciągłą rozrywką na śniegu. Wymienia: – Tylko czasami jedziesz przodem, najczęściej tyłem, cały czas monitorujesz, żeby nikt w kursanta nie uderzył, ale i żebyś i ty w kogoś nie wjechał, ciągle szukasz miejsca do pracy w tym tłumie, co godzinę masz kontakt z nowym człowiekiem, powtarzasz ten sam tekst, twój język ubożeje, otacza cię industrialny świat, w którym jest huk, muzyka do szybkiej roboty, na przykład kładzenia płytek.

Nasze enklawy

Ci, którym jest w Polsce za ciasno, uprawiają narciarstwo zjazdowe w Polsce prawie wyłącznie weekendowo, na dłuższe wyjazdy wybierając Alpy.

Tutaj trendy nie zmieniają się od lat. Zimą, a zwłaszcza z jej końcem i początkiem wiosny, szczególnie dwa narciarskie kurorty we Włoszech zmieniają się w polskie enklawy: Livigno i Val di Sole wraz z Madonną di Campiglio, w której 35 lat temu nasz jedyny triumf w zawodach Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim odniosła Dorota Tlałka-Mogore. W marcu na stokach nad Marillevą w Val di Sole można częściej usłyszeć język polski niż włoski, w barach après-ski gra polska muzyka, po polsku zagadują nawet barmani polewając poza wszechobecnymi na stokach włoskimi trunkami – bombardino i aperol spritz – polskie piwo. Fenomen popularności tych stacji wśród rodaków prosto i dosadnie tłumaczy Michał Ślusarczyk, który – kiedyś jako instruktor, dziś koordynator instruktorów biura Jafi-Sport – odwiedza je co roku: – Taniość i wóda. Do Livigno przyciąga strefa wolnocłowa i imprezowe miasteczko, w Val di Sole jest niedrogo. Nasze biuro sprzedaje najwięcej wyjazdów do tych miejsc.

– W całym regionie Trentino Polacy stanowią obecnie najliczniejszą grupę turystów w okresie zimowym. Są touroperatorzy, którzy w czasie ferii, zwłaszcza tych warszawskich, wiozą tam po kilka tysięcy osób – potwierdza Jacek Żaba.

Polskich miejsc nie ma w drogiej Szwajcarii, chociaż w ofercie biur podróży znajdują się także tamtejsze ośrodki, np. Verbier i Laax. We Włoszech popularnością cieszą się także te w Dolomitach, we Francji m.in. najpopularniejszy europejski La Plagne oraz dorównujący mu wielkością Val Thorens w Trzech Dolinach, w Austrii zaś nieodmiennie od lat 90., gdy Polacy zaczęli wyjeżdżać na narty w Alpy – Zillertal oraz lodowce Hintertux i Stubai… Na krótsze wypady często wyjeżdżamy na Słowację, zwłaszcza na Chopok, do jedynego w naszej części Europy ośrodka o alpejskiej skali, czy też ostatnio do Bachledowej Doliny, którą z polskimi wyciągami w Białce, Bukowinie Tatrzańskiej, Jurgowie i okolicach łączy od tego sezonu długo wyczekiwany wspólny karnet.

W Alpach Polacy nierzadko wybierają czterogwiazdkowe hotele. Do przyciągania klientów służą biurom podróży zapraszani na wyjazdy celebryci oraz grające tu koncerty gwiazdy estrady i muzycy. W tym roku we wsiach w rejonie Val di Sole wiszą plakaty zapowiadające imprezę z występem Sławomira. Jedno z biur proponuje wyjazd narciarski do francuskiego Serre Chevalier połączony z festiwalem muzycznym, w którym udział wezmą grupy The Dumplings oraz Łąki Łan.

Najtańsze nieodmiennie są wyjazdy studenckie, w których uczestniczą nie tylko studenci. – To wciąż prężny rynek i jest kilka firm, które z tego żyją – ocenia Ślusarczyk. – Na topie jest aktualnie rodzinność oraz wyjazdy firmowe.

Wyjazdy integracyjne i te powiązane z konferencjami cieszą się powodzeniem. – Pamiętam swoje zdziwienie, gdy kilka lat temu jadąc na krzesełku pracownicy pewnej korporacji namawiali mnie, żebym powiedział ich prezesowi, że im dobrze wychodzi skręt NW albo śmig – wspomina Piotr Mazik. – Oni przekładali swoje postępy narciarskie na możliwy awans. Narty były drogą do sukcesu w korporacji.

Na klasie średniej jednak się nie kończy. Jest też grupa zamożnych Polaków mających domy w drogich alpejskich kurortach, takich jak Chamonix czy Megeve, czy też wyjeżdżających do takich hoteli jak Kempinski w szwajcarskim St. Moritz i zabierających na wyjazdy instruktora z Polski, żeby mieszkał z nimi i jeździł z ich dziećmi.

Michał Ślusarczyk zaczął kilka lat temu wychodzić naprzeciw jeszcze innemu klientowi, któremu przejadły się stoki, hałas, industrialny świat wyciągów i który szuka dzikości, jazdy w puchu z dala od tras, ale też wiedzy na temat odmiennej techniki jazdy oraz zagrożeń. W ramach Freeride Academy szkoli miłośników skitouringu i freeride’u w Tatrach, zabiera ich do mekki pozatrasowego narciarstwa – francuskiego La Grave, czy do bardziej egzotycznej, ale szeroko dla Polaków otwartej Gruzji.

Pracę pod wyciągiem na rzecz wycieczek z miłośnikami skitourów porzucił też Piotr Mazik: – Zaletą pracy na stoku była możliwość uświadomienia sobie polskiego przekroju społecznego – mówi Mazik. – W zależności od tego, które województwa miały ferie, widać było różnice: materialne, językowe, mentalne. Po dzieciach z Warszawy, Poznania, Gdańska widać było na przykład, że miały wcześniej jakiegoś trenera, od pływania czy tenisa. One nawet nie mówiły „instruktorze”, tylko „trenerze”. Gdy zaś na stoku były dzieci z innych województw bądź spoza miast, było widać, że to nowa sytuacja w ich życiu.

To tylko jeden ze śladów największej zmiany na polskich stokach: gwałtownego umasowienia. I jedna z niewielu jego zalet. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2019