Jarosław i jego drużyna

O losach projektu PiS zdecyduje nie tylko polityczna przewaga partii, ale też trwałość szerszego obozu, który musi kontrolować jej prezes. Chodzi o stworzenie nowych elit biznesu, mediów i kultury.

30.01.2016

Czyta się kilka minut

Pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego: Jolanta Szczypińska, Stanisław Piotrowicz, Jarosław Kaczyński, Joachim Brudziński, Izabela Kloc i inni. Warszawa, 13 grudnia 2012 r. / Fot. Adam Chełstowski / FORUM
Pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego: Jolanta Szczypińska, Stanisław Piotrowicz, Jarosław Kaczyński, Joachim Brudziński, Izabela Kloc i inni. Warszawa, 13 grudnia 2012 r. / Fot. Adam Chełstowski / FORUM

W ubiegłym roku, 25 października, zaczęła się nie tylko epoka rządów Jarosława Kaczyńskiego, ale także okres prawicowej hegemonii. Na listy prawicowe padło ponad 50 procent głosów, a najsilniejsze ugrupowanie opozycyjne określić można – miarą europejską – jako centroprawicowe. Co więcej: Sejm RP jest jedynym parlamentem w UE bez siły, którą można określić mianem lewicowej. Fakt, że jedynym politycznym beneficjentem tak rozumianej hegemonii jest PiS, nie oznacza, że znaczące i trwałe zmiany będą wyłącznie skutkiem pomysłów jej lidera.

Nowa partia władzy

Jarosław Kaczyński przekształcił w ostatniej dekadzie PiS w partię w pełni monocentryczną. To dzięki temu obóz rządzący ma – by użyć jego ulubionego zwrotu – jeden ośrodek politycznej dyspozycji. Ale nawet przy świetnie zorganizowanym aparacie partyjnym i klubowym niemożliwe jest jednoosobowe sterowanie państwem. Dlatego też decydujące znaczenie w kształtowaniu polityki mają dwa kręgi: ten stanowiący bezpośrednie otoczenie lidera i wpływający na jego decyzje oraz ten, który zajmuje rozmaite samodzielne stanowiska obsadzane z klucza partyjnego.

Dla zrozumienia, jaki wpływ mogą mieć ludzie z tego drugiego kręgu, należy stwierdzić, iż Kaczyński panuje niemal w pełni nad taktyką polityczną własnego obozu. Zwłaszcza nad tym, jak rozgrywa on główne konflikty wewnętrzne. Prezes PiS ma też ogromny wpływ na retorykę: podpowiada argumenty, wzmacnia lub osłabia dramaturgię sporu. Ale ten model przywództwa nie pozwala na dwie rzeczy – delegowanie silnych uprawnień na innych (nie pozwalają na to względy taktyczne) oraz koncentrowanie się wyłącznie na sprawach o strategicznym znaczeniu (bo niesie ryzyko utraty kontroli nad grą taktyczną).

To ostatnie nie będzie możliwe także dlatego, że Kaczyński jest szczególnie wrażliwy na ruchy frakcyjne, mające źródło w silnych powiązaniach personalnych. Prawo i Sprawiedliwość jest partią, która wielokrotnie była „przywoływana do porządku”. Historia kolejnych secesji – od Prawicy Marka Jurka do Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry – pokazuje, że skutkiem niesubordynacji może być długotrwała banicja, a miejsca, na które się wraca, rzadko są równie dobre, jak te, które straciło się wskutek „nieposłuszeństwa”. Lekcję tę odrobili nie tylko secesjoniści, ale wszyscy ważniejsi działacze, śledzący przecież z uwagą losy kolegów.

Model rządów przyjęty po 25 października jeszcze tę rolę wzmacnia. Pokazał to nowy rytuał ogłaszania składu rządu – na konferencji prasowej z udziałem prezesa partii i kandydatki na premiera. Działo się to przed desygnowaniem Beaty Szydło przez prezydenta, co wzmacniało wrażenie, że to partia i jej prezes inicjują proces, a nie organy konstytucyjne. Gdy dodamy do tego niepewność, zasianą w ostatniej chwili przez przecieki z Komitetu Politycznego PiS, możemy uznać, że część działań osłabiających podmiotowość potencjalnych samodzielnych liderów ma charakter prewencyjny.

Drugą stroną tego medalu jest – jak się wydaje – istotny udział centrali partyjnej w kształtowaniu polityki kadrowej, która ma zawsze wymiar podwójny: konfrontuje przydatność osoby do stanowiska oraz to, jak dana nominacja wpłynie na układ sił w obrębie partii władzy.

A pole zmian jest ogromne. PiS zaczął bowiem rządy od przejęcia kluczowych stanowisk politycznych, ale również od uruchomienia procesu, który można nazwać – za Andrzejem Zybertowiczem – konsolidacją władzy. Obejmuje on szerszą niż zwykle wymianę kadr, w tym wysokie stanowiska w administracji, mediach publicznych, a w niedalekiej przyszłości zapewne też w prokuraturze. Drugim elementem konsolidacji władzy jest wyłączenie bezpieczników, które z natury miały ograniczać prawa aktualnej większości (Trybunał Konstytucyjny, zakres kompetencji KRRiT). To oczywiście nie wyczerpuje ważnej agendy rządzenia.

Logika rządzenia

Już pierwsza wykraczająca poza logikę procesu „konsolidacji władzy” inicjatywa PiS, jaką jest projekt 500 plus, pokazała istnienie naturalnego zróżnicowania interesów. Interesów wyrażanych nie tyle przez jakieś partyjne „frakcje” czy grupy ideowe, co przez ministrów, kierujących się logiką funkcjonowania własnych resortów. W każdej tego typu operacji pojawia się bowiem w sposób naturalny ktoś, kto musi reprezentować racje budżetowe, ktoś inny – spójność wprowadzanych zmian z innymi systemami (w tym przypadku z podatkowym, zasadami świadczenia pomocy społecznej, logiką funkcjonowania samorządów itp.).

Oczywiście mogą się też pojawić ambicje o odmiennym charakterze. Pierwsze deklaracje wicepremierów Morawieckiego i Gowina pokazują istnienie tendencji, która będzie próbowała uruchomić proinnowacyjną i modernizacyjną strategię rządu. W pewnej kontrze – nie chodzi tu o sprzeciw, ale inne postrzeganie hierarchii problemów – będą ministrowie skoncentrowani na zmianie polityki społecznej, zmierzającej przede wszystkim do wypełnienia obietnic złożonych w kampanii wyborczej. O ile można sobie wyobrazić interwencję kierownictwa partii w sytuacji ostrego konfliktu, o tyle niemożliwe jest rozstrzyganie setek małych sporów o to, co rządowy żargon – wbrew logice języka – określa jako „priorytety”.

Osłabić te partykularyzmy może tylko silna pozycja premiera. Korzystając z ustrojowych prerogatyw szefa rządu, można poważnie ograniczyć właściwą poszczególnym segmentom państwa optykę. Beata Szydło nie jest dziś na tyle silna, by decydować o hierarchii zadań, blokować działania niekorzystne, a przede wszystkim – narzucać ministrom nadrzędny punkt widzenia.

Członkowie rządu wiedzą, że o ich losie premier nie decyduje – jak w poprzednich rządach – jednoosobowo; co więcej, że ostateczne zdanie w sprawie ich losów będzie miał lider partii. Ministrowie nie znają także kryteriów, według których będą rozliczani. Nic zresztą nie wskazuje na to, by miały one być wspólne i równe dla wszystkich. Już w poprzednim rządzie – z lat 2006-07 – jednym wolno było zachowywać się pasywnie, niemal leniuchować, a inni odchodzili z powodu błahych zaniedbań czy błędów. Wiadomo już, że konflikt między ministrem a opozycją czy negatywne opinie w mediach nie będą skutkować surową reprymendą. Część ministrów może nawet zdecydować się na tę formę łatwych politycznych zysków, skrywając niewielką skuteczność za zasłoną drugorzędnych, ale za to spektakularnych zmian.

W przyjętym przez PiS modelu rządzenia podstawową zasługą może być bowiem skuteczne wchodzenie w konflikt z opozycją i pokonywanie jej – lub przynajmniej nieprzegrywanie – w retorycznych bojach. W tę pułapkę wpadł już zresztą prezydent Andrzej Duda. Działania na polach merytorycznych, nawet mimo sukcesów, nie dają politycznie tyle, ile wypełnianie oczekiwań rządzącej partii. Taki model działania jest destrukcyjny dla długofalowych celów prezydentury, ale taktycznie bardzo wygodny dla obozu rządzącego jako całości.

Oczekiwanie, że już w pierwszych tygodniach dojdzie do poważnej dekompozycji na szczytach władzy, było mało racjonalne politycznie, ale przede wszystkim nie brało pod uwagę aspektu psychologicznego. Andrzej Duda mógł pewne rzeczy zrobić lepiej, użyć bardziej przekonujących argumentów, nie pracować w rytm sejmowych uchwał. Ale każdy, kto wyobrazi sobie reakcję, jaką we własnym obozie – nie tylko na Nowogrodzkiej – wywołałby jego sprzeciw wobec linii PiS, uzna zapewne taki sprzeciw za mało prawdopodobny. Oczekiwanie, że prezydent – mający silny polityczny mandat jako wybrany w wyborach powszechnych – będzie gotów pójść na takie ryzyko, okazało się raczej pobożnym życzeniem komentatorów niż wynikiem chłodnej analizy sytuacji, w jakiej się znalazł Andrzej Duda.

Biało-czerwona drużyna 

Rządy PiS nie dadzą się jednak zamknąć wyłącznie w prostej formule partyjnej. Fakt, że politycy – zwłaszcza premier Beata Szydło – tak często zamiast o PiS mówią o „biało-czerwonej drużynie”, nie oznacza, jak interpretowano na początku, myślenia o szerszej koalicji partyjnej, ale przede wszystkim dowodzi istnienia szerszych grup społecznych i środowisk medialnych, zaangażowanych w zeszłoroczne zwycięstwo. Drużyna to nie tylko PiS, Polska Razem czy Solidarna Polska, ale także środowisko Radia Maryja, kluby „Gazety Polskiej”, kręgi wokół tygodników „wSieci” czy „Do Rzeczy”, zaplecze intelektualne uczestniczące w katowickiej konferencji partyjnej w lipcu ubiegłego roku.

Ta drużyna – działająca w znaczącej części poza instytucjami ściśle politycznymi – ma dokonać zwrotu w działaniach ministerstw czy w ustawodawstwie oraz zmienić zasadniczy układ sił w mediach, gospodarce i życiu społecznym. Trafny opis tych aspektów zmiany daje tekst jednego z najciekawszych publicystów politycznych Piotra Skwiecińskiego, opublikowany na portalu „wPolityce”. Istotę rzeczy wyjaśnia w zasadzie jego tytuł: „O trwałe przemieszczenie konfitur, czyli nie będzie już »przyrodzonych panów Polski«? Jedna z przyczyn tego, co się dzieje”.

Skwieciński wychodząc od tłumaczenia skali sprzeciwu, z jaką na rządy PiS zareagował establishment III Rzeczypospolitej, stwierdza, że jednym z ważnych czynników jest tu „kulturowy szowinizm części wielkomiejskiej liberalnej inteligencji, którą po prostu strasznie drażni sam fakt, że ci, którymi oni pogardzają, mogli objąć władzę i próbują naprawdę ją sprawować”. Dochodzi jednak drugi element związany z opisem układu sił po roku 1989. Skwieciński pisze, iż „konfitury leżą w Polsce od początku transformacji w tym samym miejscu, i tylko w tym samym miejscu. Czy raczej miejsc jest wiele, ale niemal wszystkie usytuowane są po tej samej stronie barykady. Oczywiście po mainstreamowo-liberalno-kawiorowolewicowej stronie”. Dlatego też „siły zainteresowane w trwaniu, co najwyżej lekko korygowanego od czasu do czasu modelu IIIRP, mają głęboką, strukturalną przewagę nad tymi, którzy chcieliby ów system zmienić w bardziej zasadniczy sposób”.

Tytułowe „przemieszczenie konfitur” to w praktyce stworzenie nowych elit biznesu, mediów, kultury. Oczywiście pewną rolę mają tu do odegrania ośrodki władzy politycznej, takie jak rząd czy parlament. Ale efekt tego planu zależeć będzie od aktywności ludzi działających poza nimi: w mediach, firmach, instytucjach zależnych od rządu, lecz formalnie apolitycznych.

Brak prawicowej alternatywy

Powodzenie planów PiS zależy od dwóch elementów: sprawności działania i trwałości prawicowej hegemonii. Barierą w tym pierwszym wymiarze może być przyjęty nadmiernie centralistyczny model działania, w drugim – otwieranie wielu frontów walki naraz. W latach 2005-07 widać było, jak energia przeciwników zaczęła rosnąć w skali wykraczającej ponad prostą sumę poszczególnych sił składowych. Rządzący mieli wrażenie osaczenia, bo bodźców było zbyt wiele jak na aparat władzy, który mieli w dyspozycji.

Dziś do takiej sytuacji jest – mimo niefortunnego początku – bardzo daleko. Radykalne głosy opozycji nie stanowią zagrożenia dla PiS. Partia Kaczyńskiego nie będzie tracić poparcia na rzecz Nowoczesnej ani przeżywającej kryzys Platformy. Najpoważniejsze przesunięcia mogą dokonywać się dziś w obrębie prawicowej hegemonii. Dla PiS może być ważne nie tylko to, ilu posłów z klubu Kukiz’15 jest w stanie przyjść z pomocą rządowi, gdyby stracił on wskutek konfliktów bezwzględną większość, ale również to, czy istnieje ryzyko powstania poważnej prawicowej alternatywy, jakiejś formy koalicji antyimigranckiej i antyunijnej, obejmującej obok posłów Kukiz’15 także Partię KORWiN i szereg mniejszych organizacji o tym profilu.

Taktyką, przy pomocy której Jarosław Kaczyński eliminował konkurencję „z prawej” po 2005 r., było eskalowanie konfliktu z establishmentem. Początek rządów pokazuje, że sposób ten działa niemal paraliżująco na klub Kukiz’15, a prawicę pozaparlamentarną czyni politycznym marginesem.

Warto zatem pamiętać, że rządy PiS nie wspierają się na spektakularnych obietnicach wyborczych i sprawnym wysunięciu na czoło polityków charakteryzujących się „miękką charyzmą” à la Jerzy Buzek. Ich fundamentem tych rządów jest – oprócz lojalnej partii oraz sprawujących najważniejsze urzędy polityków – szeroki system mediów, stowarzyszeń, klubów. Dziś może on posłużyć za punkt wyjścia do rozbudowy nowych zasobów, wspierających prawicową hegemonię. ©

Autor jest politologiem i publicystą, wykładowcą Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2016