Jakość i czas

Nie mamy jakości – usłyszałem w chwilę po tym, jak wbiegłem do domu. Chyba czasu – poprawiłem odruchowo...

21.10.2013

Czyta się kilka minut

...Ale jak zwykle racja nie była po mojej stronie, jak zwykle po stronie redaktora Dariusza Szpakowskiego, który komentował poczynania polskiej reprezentacji w meczu z Anglią. Czasu było aż za dużo, jakości nie było.


Czytam książki o poezji, szczególnie te o poetach, o których pisze się rzadko, za rzadko, a jeśli nawet się pisze, to ponoć bez zrozumienia. Książki bardzo potrzebne, powstające z intencją powrotu do rzeczy pochopnie czy niesprawiedliwie porzuconych, ważne, bo komplikujące krytyczną i czytelniczą rutynę. Daje do myślenia Anna Kałuża, która jest świetną interpretatorką wierszy niedocenionych, inspirującą zwolenniczką idei ponownego związania poezji ze światem społecznym („Wielkie wygrane”, 2011), daje do myślenia Marian Kisiel („Ruiny istnienia. Szkice o poetach mniej obecnych”, 2013), czy Zbigniew Chojnowski („Ruiny przeciw wizji”, 2013). Czy wiersze mniej znane są mniej znane, bo im zabrakło jakości czy dlatego, że nam zabrakło czasu?

Do tego pytania i wymienionych książek trzeba będzie wrócić, tym razem pójdźmy jednak w głąb przeszłości, ściślej zaś do Biblioteki Zapomnianych Poetów, powstającej w lubelskiej Bramie Grodzkiej pod redakcją Piotra Mitznera. We wstępie do pierwszego tomu pisze Piotr Matywiecki, że wiersze Jana Śpiewaka – bo to on właśnie otwiera serię – należą do „najbardziej zapoznanych spośród wielkiej liryki ubiegłego wieku”, a powodem jest ich „dziwność”. Zatem: liryka wielka, choć niepamiętana; niepamiętana, bo niekonwencjonalna. Coś się chyba zmieniło, tłucze się po głowie myśl, ponieważ dzisiaj poezja niedziwna, kiedy przytrafia się jej uznanie, od razu sytuuje się w pozycji na poły ekscentrycznej, vide tomik Krystyny Dąbrowskiej, o którym – po przyznaniu mu Nagrody Kościelskich – usłyszałem: „taki normalny, doprawdy, dziwne”. Poprzestawiały się znaki rozpoznawcze: w tekście pewnego Profesora, którego szczerze podziwiam, czytam w jednym zdaniu, że poezja nie jest już tym, czym była, a w drugim, że to mało prawdopodobne, aby wiersze Andrzeja Sosnowskiego czy Krystyny Miłobędzkiej mogły być dla młodego człowieka źródłem czytelniczej satysfakcji. A dotąd sądziłem, że jeśli sytuacja dzisiaj jest tak mocno niepodobna do sytuacji wczoraj, to źródłem satysfakcji może być przede wszystkim to, co niepodobne, dziwne, czyli normalne – lub nic.

Skoro, wyobrażam sobie, poezja Jana Śpiewaka faktycznie taka „dziwaczna”, to teraz ma szansę. Szansę na miarę obecnego kapitału symboli, dającego się jeszcze uciułać za pomocą poezji, szczuplutkiego, na granicy głodu. Powiedziało się: na granicy głodu, w tym nadzieja. Przeczekała swój czas wielki i trafiła, oby, w nasz czas mały, lecz – ustaliliśmy to już, czyż nie – głodniejący. Chciałbym, polecam, dużo jest bowiem w zbiorku rzeczy frapujących, np. „Słowo o człowieku” albo „Trzaskanie płaszczyzn”: nerwowe rytmy, pędy obrazów, „mordobicie” dźwięków (odurzenie awangardą, ale jakie to ma teraz znaczenie). Piękne są wiersze, w których uczucia kamuflują się słabiej, czego nie należy rozumieć, że po prostu się odsłaniają. Powiedzmy „Tren”: „Od wielu lat usiłuję wypatrzeć jaskinię, / która zapewne istnieje, choć nic o niej nie wiem. / Tam gnieździ się usypisko moich urazów, usypisko ruchome, / istniejące przede mną / żywe usypisko umarłych...”. A „Myślący liść Moora”? Wspaniałe odniesienie do rzeźby, które z wersu na wers zrzuca ciężar inspiracji, przestaje być rodzajem ekfrazy i zyskuje własną, niepokojącą siłę.

Za to Czesława Janczarskiego, owszem, pamiętamy – za Misia Uszatka; za wiersze-reminiscencje wołyńskie – słabiej. A może warto i za nie? Poeta pewnie nigdy nie oswobodził się od melancholii, którą wywołała w nim utrata pierwszych pejzaży, pewnie potykał się z upływem czasu, bądź to próbując w sceneriach dzieciństwa zapisać i utrwalić młodość samą, bądź też pozbawiając czas przewagi nad człowiekiem poprzez uparte powtarzanie mu – wiem, że jesteś; nie wiem tego. Ani tego, jak silnie Janczarski zapadł na Czechowicza, któremu sprzeciwił się, przypuszczam, słabiej niż inni, dumniejsi od niego poeci. Ale są tu wiersze, kawałki lub tylko poszczególne linijki arcyludzkie i śliczne: „Wieczorem wiśnie kwitły na trzy głosy”, „Okadził carskie wrota tęgi bas gorzały”, „Pagórek podniósł się o turkot wozu / a potem naraz opadł”.

A Olga Daukszta? Gdyby nie to, że zawsze znajdzie się ktoś, kto kogoś zna, no i przede wszystkim dlatego, że jej utworami jednak się zaciekawiono, powiedziałbym, że nie została zapomniana, ale że pamięć nie znała dla niej litości. Nieduży dorobek i życie, choć wiem o nim tyle, co przeczytałem w posłowiu Ewangeliny Skawińskiej, które zaczęło się z rozmachem, a potem przerażająco uwiązało do Łotwy, do miasta, którego nie lubiła, choroby i – łatwo się domyślić – izolacji. Jej wiersze bywają okropne, grafomańskie, dla historii literatury nie da się ich odzyskać, ale dla lektury, kto wie. Bo już „Błękitne inicjały”, cykl, rozsadzany przez furię rymowania i religijno-pogańską ekstazę, a dyscyplinowany przez graficzny układ poszczególnych wierszy (kielich? drzewo?), a także „Łada”, poemat jurodiwyj, odjechany całkiem, jakby młodzież z satysfakcją rzekła, czyta się z poczuciem dziwaczności nieskończonej, aż urzekającej. Nie cytuję, z obawy, że Państwo nie uwierzą.

Stefan Pomer należał w międzywojniu do rozległego pogranicza polsko-żydowskiego. Jego wiersze nastrojowe nie wywołują większej reakcji, lecz niektóre obrazy miejskie, sardoniczne, jakby z Tuwimem spokrewnione, jak najbardziej: „Z bruku wołają kamienie: przechodź. Bruk nudą zieje; / Pół Warszawy bezrobotnych, psów i kobiet wyległo w aleje. / Tyle nóg szurgających i drepcących, tyle jasnych sukien / Bruk i nogi. Wabi bruk. Lecz przechodź. Przechodź i nie szukaj. (...) Lecz patrz! Na długich rzędach ławek siedzą bezrobotni. / Więc rozczulaj się, poeto – ach wiosna. Wiosna i samotność”. A jeszcze bardziej „O wiośnie”, prawie nie wiersz, tak konstatywny i do bólu rzeczowy: „Zastawiłem u lichwiarza mój zegarek srebrny, / Bo po co mierzyć czas? I tak gromadzi mi się / W szufladach dni – uprzykrzony, niepotrzebny – / Jak moje niewydane, beznadziejne rękopisy”. Jaki przejrzysty i klarowny weltschmerz!

Cztery piąte każdej biblioteki, co najmniej tyle, zajmują książki zapomnianych pisarzy, połowie nie brakuje jakości i nie szkoda na nich czasu. I dlatego dzisiaj ani słowa o polskich politykach.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013