Jakby go Bóg zrzucił na spadochronie

Prawdziwy Wałęsa interesuje mało kogo. Stary, siwy człowiek z Gdańska co jakiś czas ogłasza swoje "koncepcje", które puszczamy mimo uszu, nawet jeśli go lubimy. Mówimy: nieważne, kim jest obecnie, ważne, że jest żywą legendą - pisze Stefan Chwin

02.12.2008

Czyta się kilka minut

Wałęsa jest dzisiaj człowiekiem, którego nie ma, chociaż jego twarz oglądamy co jakiś czas w telewizji. W dzisiejszej Polsce dawny wódz Polaków zmienił się w gadżet politycznej walki. Wałęsą można uderzyć w Kaczyńskich albo "skompromitować" ekipę Tuska. Mało kogo obchodzi, kim Wałęsa był i kim jest. Nad Polską niesie się tylko jedno, twarde pytanie: "Jesteś z Wałęsą, to znaczy z nami, czy jesteś przeciwko Wałęsie, to znaczy przeciwko nam?" Albo: "Jesteś z Wałęsą, to znaczy przeciwko nam, czy przeciwko Wałęsie, to znaczy z nami?". Tak w czasie świętowania okrągłej rocznicy przedstawia się realna sytuacja laureata Pokojowej Nagrody Nobla.

Sarmacki samorodek

Zobaczyłem go po raz pierwszy 18 czy 19 sierpnia 1980. Było południe, pierwsze dni gdańskiego strajku, jasne niebo, gorące słońce. Paroma zręcznymi ruchami wspiął się na Drugą Bramę Stoczni Gdańskiej imienia Lenina, wyciągnął do góry ręce i potrząsnął nad głową zaciśniętymi pięściami, wzniecając entuzjazm ludzi, którzy tak jak ja przyszli pod stocznię. Ogarnęło mnie zdumienie. Ujrzałem człowieka, w którym naprawdę nie było strachu i który samym swoim zachowaniem wyzwalał innych ze strachu. Stałem dziesięć kroków od niego, pod drewnianym krzyżem wkopanym w ziemię, na którym studenci z seminarium Marii Janion przybili kartkę z "Pieśnią Konfederatów Barskich", słyszałem jego głos znad bramy ozdobionej goździkami, portretem Papieża i obrazem Panny Jasnogórskiej i nie wierzyłem własnym uszom. W tym głosie brzmiała niepojęta, nieodparta, mocna, żelazna pewność: "Zwyciężymy!".

A gdy po chwili zza stoczniowej bramy wyjechał akumulatorowy wózek z gipsowym modelem Pomnika Trzech Krzyży, który parę miesięcy później miał stanąć na placu przed stocznią, pokręciłem tylko głową: "Przecież to czyste szaleństwo!". Słyszałem, jak ludzie mówią, że w lasach pod Rębiechowem, parę kilometrów od Gdańska, władza gromadzi wielkie oddziały sił bezpieczeństwa, szykując się do rozprawy ze strajkiem, on tymczasem stał parę kroków przede mną na sławnej bramie, którą wszystkie telewizje świata pokazywały w kółko od rana do wieczora, i potrząsając wyciągniętymi nad głową pięściami, spod czarnego wąsa śmiał się partyjnej władzy i wschodniemu imperium prosto w nos.

W pierwszej chwili pomyślałem: "Przypadkowy Nikt, którego wir zdarzeń wynosi w górę?". Ale to nie był przypadkowy Nikt. Miał w sobie pewność urodzonego przywódcy. Tego nie dałoby się podrobić. Inni byli przy nim za bladzi, za nijacy, żeby stanąć na czele. Kamery wszystkich telewizji dostały na jego punkcie bzika.

Cały był z Sienkiewicza: szlachcickie, czarne wąsy, czub spiętrzony nad czołem, grdyka skacząca na chudej szyi. Kmicic stoczniowy, zawadiaka, który stawia się całemu światu, a równocześnie po ludowemu roztropny, po chłopsku nieskłonny do żarliwości i zaognień, po wiejsku sprytny i chytry. Jakby wyskoczył prosto z polskich snów, jakby go wycięli z ilustracji do "Potopu". Szlachetka zagrodowy, co wojewodą został i ciągnie za sobą husarię włókniarek, ekspedientek i kolejarzy. Aż mnie ścisnęło w gardle ze zdumienia, że z szarej, skomunizowanej masy robotniczej Narodu Polskiego, która przez dziesięciolecia żyła w mętnej symbiozie z systemem, wyskoczył nagle na świat taki biało-czerwony sarmacki samorodek. Jakby go Bóg zrzucił na spadochronie.

Logo valesa

Piękny rok 1980 nie był karnawałem wolności, chociaż dzisiaj chętnie sobie wmawiamy, że marsze głodowe kobiet na ulicach Łodzi i Skierniewic miały w sobie brazylijską werwę samby z Rio de Janeiro. To był rok wielkiego strachu. Moja nieufność mieszała się więc z podziwem i obawą. Gdy słyszałem, jak Główny Polak Światowy daje zagranicznym dziennikarzom wywiady, których nikt nie jest w stanie przetłumaczyć na język ludzki, skręcałem się ze wstydu. A jednak mimo całej gorączki tamtego groźnego czasu czułem spokój na myśl, że to on, nie kto inny, kieruje nawą Solidarności, płynącą przez katarakty Morza Czerwonego. Miał dobre wyczucie historycznej chwili, kręcił, plątał, lawirował, czasem plótł trzy po trzy, ale wiedział, co robi. W epoce napięć paru poważnych kłopotów potrafił nam oszczędzić.

Dzisiaj jestem za nim, a nawet przeciw. Chcę być po stronie prawdy, ale prawda o Wałęsie interesuje mało kogo. Jedni krzyczą, że trzeba walczyć z tymi, którzy widzą w nim "Bolka", inni zaś, że trzeba walczyć z tymi, którzy w nim "Bolka" widzieć nie chcą. Polska skacze sobie do oczu w tej sprawie. A sam bohater, Kmicic stoczniowy z sierpnia 1980 roku?

Stary, siwy człowiek z Gdańska z Matką Boską w klapie co jakiś czas ogłasza swoje "koncepcje", które puszczamy mimo uszu, nawet jeśli go lubimy. Mówimy: nie ważne, kim jest obecnie, ważne, że jest żywą legendą, bo przy pomocy legendy można wiele ugrać dla Polski. Nie wiem, czy można ugrać, ale może warto wierzyć, że można ugrać, bo wiara czyni cuda. Dziś nikt nie traktuje poważnie tego, co Wałęsa mówi: ani jego wrogowie, ani jego stronnicy. Jest nietykalny, więc może bezkarnie znieważać prezydenta Polski. Nie potrafi założyć żadnej własnej partii, choć próbował. Nie potrafi wygrać żadnych wyborów. Jest emerytem własnego losu, któremu słusznie oddajemy hołd za dawne zasługi, nie zapominając przy tym uśmiechnąć się z zawstydzeniem, gdy słyszymy, co wychodzi z jego ust na temat "globalizacji i komercjalizacji".

Z człowieka i osoby zmienił się w logo Polski. Jest właściwie jedynym obok Papieża rozpoznawalnym w świecie Polakiem. Gdziekolwiek się pojawia, samym swoim istnieniem przypomina o istnieniu Polski, która dla większości ludzi na ziemi w ogóle nie istnieje, bo o jej istnieniu - jak się niedawno mogłem przekonać podczas podróży po Ameryce - wie mało kto. A o "Lechu Valesa" wiedzą.

Dla świata jest człowiekiem, który obalił komunizm, chociaż komunizmu nikt nie "obalił". Polsce jest wciąż potrzebny jako dowód, że istniejemy i że mimo wszystko jesteśmy ważni. W jego kulcie objawia się paniczny strach Polaków przed nieistnieniem. Nas nie ma - mówimy sobie - ale on jest. My jesteśmy niewidoczni, on jest widoczny w skali świata, więc pośrednio potwierdza nasze istnienie.

Jego legenda jest potrzebna Polsce, bo słabe narody nie mogą żyć bez legend. Legenda służy wzmacnianiu nadwątlonego samopoczucia poprzez zamykanie ust. Ale bez legend nikt sobie na ziemi nie poradzi. Więc powinniśmy bronić legendy Wałęsy z całych sił jak niepodległości, ale z równą siłą powinniśmy ją rewidować i podważać. Bo zdrowe psychicznie narody nie uzależniają swojego bytu od nietykalności legend, tylko od równowagi zbiorowego umysłu, której warunkiem jest dynamiczna równowaga między legendą i antylegendą. Prawdziwie dojrzałe narody potrafią żyć bez Ojca i nie robią żadnej tragedii, gdy im się legenda Ojca sypie.

Dworski ping pong

Pamiętam, że już w pierwszych miesiącach Solidarności coś w nim zazgrzytało. Niepięknie rozstawiał po kątach ludzi z Komisji Krajowej, przekonany, że sam wie wszystko lepiej. Miał maniery nieprzyjemnie wodzowskie, co potem wyszło na jaw, gdy został prezydentem Rzeczypospolitej i wdał się w komitywę z ludźmi, którzy chętnie "falandyzowali" prawo na jego życzenie. Podziwiałem go za wcześniejsze czasy, za to, że umiał się zbuntować w nocy komunizmu, że prawie sam, zupełnie bezbronny, bidny jak mysz kościelna, narażający rodzinę, stawiał się czerwonej władzy przez całe lata i nie tracił równowagi wewnętrznej, że normalny był, zwyczajny. I że towarzyszyła mu zwykła, normalna Polka, pani Danuta, która umiała pięknie zachować się w blasku noblowskich honorów, a i później nie robiła głupstw, co się jemu, niestety, zdarzało.

Jako prezydent państwa pogubił się zupełnie. Męczył się i szarpał w roli, która nie była dla niego. Godzinami grał w ping ponga w podziemiach Pałacu Namiestnikowskiego z szarymi eminencjami, które żadnymi eminencjami nie były. Nie zawsze umiał panować nad swoim antyinteligenckim kompleksem. Paskudnie zachował się wobec Jerzego Turowicza. Chętnie wyznawał z dumą, że nie przeczytał żadnej książki, co w kraju, w którym książki czytane są przez śladową mniejszość, było po prostu głupie. Sfrustrowany, zły, wpadał w agresję. Jeśli prawdą jest, że on, Głowa Państwa Polskiego, niszczył dokumenty ze swojej teczki esbeckiej, było to dużo gorsze niż niedobra sprawa z młodości, kiedy zaplątał się w epizod z draniami z SB, popełniając parę poważnych głupstw. Ale w sumie to, co zrobił dla Polski, było stokroć ważniejsze od niedobrych spraw z lat 70. i późniejszych. Zmazał je swoimi zasługami z nawiązką. Jak Babinicz.

Ale była jeszcze jedna strona sprawy. Jego wielka kariera, jego błyskotliwy skok na szczyty Rzeczypospolitej, była dowodem klęski polskiej inteligencji, klęski polskiej opozycji demokratycznej, klęski Jacka Kuronia, Adama Michnika, Lityńskiego, Modzelewskiego, Kaczyńskich, Macierewicza i innych, klęski środowiska "Więzi" i "Tygodnika Powszechnego", klęski elit jawnych i podziemnych, klęski całej polskiej inteligencji, która w ważnym momencie historycznym nie potrafiła wyłonić z siebie przywódcy inteligenckiego tej miary co Václav Havel i na dodatek takiego, który spodobałby się większości Polaków. A Havel się Czechom spodobał.

Bo ja, choć ceniłem Wałęsę za dawne zasługi, wolałem, żeby na prezydenckim krześle Polski Niepodległej zasiadł ktoś taki jak Havel. A kiedy potem ktoś wpadł na pomysł, żeby Wałęsę posadzić w europejskiej Radzie Mędrców, wolałem, żeby w tej radzie zasiadł ktoś taki jak Leszek Kołakowski.

Ja - naród

Już w 1980 r. zaczęło się to podpieranie się Wałęsą przez inteligentów i nieinteligentów, którzy zrozumieli, że bez jego Twarzy sami nie znaczą nic. I dla wielu tak pozostało do dzisiaj. To wzywanie się pod sztandar Wałęsy, to podpieranie się, to nawoływanie się, by dopiec partii konserwatywno-narodowej, która z kolei nienawiść do "Bolka" wypisała na swoim sztandarze.

Dzisiejszy paniczny kult Wałęsy ("trzeba bronić legendy!") i równie paniczne tego kultu niszczenie ("trzeba legendę zdemaskować!") jest nadal dowodem klęski polskiej inteligencji, która nie potrafi w sferze przywództwa zaistnieć samodzielnie. Wałęsa - zamieniony w znak, termometr politycznego gorąca - pozostaje wciąż dla niej pozytywnym bądź negatywnym punktem odniesienia, wygodnym rekwizytem, bez którego nie da się działać. W tym sensie ten człowiek, którego nie ma, istnieje nadal bardzo silnie i wpływa wciąż na polskie życie.

Gdańskie uroczystości noblowskie - nie łudźmy się - nie będą ogólnonarodowym świętem. Polski nie da się zeszyć. Prowałęsowcy będą chcieli pokazać światu, że stronnictwo antykaczyńskie istnieje i trzyma się mocno. Znowu będziemy powiewać Wałęsą jak flagą z okna strajkującej stoczni, by świecić biało-czerwonym gadżetem w oczy tych, którzy go nie cierpią. Antywałęsowcy będą mieć pretekst do pogardliwych szyderstw ze zlotu wokół Dalaj Lamy. Obecność i nieobecność na bankietach będzie odczytywana jako test polityczny. Jesteś z nami, czy przeciwko nam...

Dobrze by jednak było, gdybyśmy przy okazji rocznicy pomyśleli też o prawdzie, to znaczy o tym, jak osoba Wałęsy wpisała się w linie polskiej kultury. Często wpisywała się nieświadomie, samymi swoimi czynami. Pojawił się niespodziewanie wśród nas ktoś, kto w wyjątkowym momencie narodowej historii umiał zebrać do kupy zbiorową energię Polaków i w fatalnie trudnej sytuacji dziejowej nadał jej rozsądny kierunek. Nie był podobny do żadnego z wodzów dawnej Polski. Mimo szlachecko-chłopskiego fasonu, nastroszonego i bezczelnawego, nigdy nie zapomniał, że ucieleśnia dzieło zbiorowe, nawet jeśli z nadmiarem używał - i używa nadal - zaimka "ja". Do władzy stacjonarnej się nie nadawał zupełnie i powinien się od niej trzymać z daleka. Ale był dobrym duchem czasów wzburzenia i nadziei, nawet jeśli niejednemu zalazł za skórę.

Był uosobieniem klęski polskiej inteligencji, ale jego brak wykształcenia być może pomógł mu właśnie iść drogą własną, bez romantycznych uprzedzeń, które ograniczały klasę oświeconą. Po młodzieńczym błędzie gdańskim, gdy wdał się w niedobre kontakty z draniami z SB, potrafił trzymać się prosto w czasach najtrudniejszych. Potem nie umiał się w porę wycofać ze strefy politycznej, co zdarza się wielu, więc nie ma co robić z tego tragedii. Jego tożsamość historyczną określić trudno. Właściwie nie był politykiem. Jako trybun ludowy w wielu momentach poruszał się po omacku, ale kto wie, może jego pozainteligenckie wychowanie pomogło mu uniknąć moralistycznych usztywnień Pana Cogito. Nie był uczniem Herberta jak cały KOR i inne odłamy opozycji. Nie miał obsesji "postawy wyprostowanej", dzięki czemu mógł działać elastycznie. Jego etos o chłopskich źródłach, dwuznaczne kontakty z draniami z SB i praktyka stoczniowej "pracy pozornej" nauczyły go kluczenia, krętactwa, taktycznego mętniactwa, plątaniny, przy twardym wyczuciu głównej linii, z której się nie zbacza. I w najważniejszych momentach umiał nie zbaczać.

Rozświetlenia

Co niebezpiecznego siedzi w jego legendzie? Złudzenia, którymi chcemy się karmić. On sam chętnie mówi, że obalił komunizm. Ale gdyby nie miał po drugiej stronie Gorbaczowa i Jelcyna, niczego by nie obalił. Nawet papierów katyńskich by nie dostał, gdyby zamiast Gorbaczowa na Kremlu miał Putina. Mówimy, że to dzięki Wałęsie wojska radzieckie wyszły z Polski. Ale gdyby na Kremlu rządził wtedy Putin, siedziałyby sobie te wojska u nas do dzisiaj, chociaż może mielibyśmy kapitalizm, bo Rosja też pewnie by kapitalizm sobie zrobiła, ale ze swojej garści wolałaby nas raczej nie wypuszczać.

Z osobą Wałęsy łączy się dzisiaj fałszywy "mit domina", rozwieszany na plakatach - że wszystko zaczęło się w Gdańsku, potem socjalistyczne państwa posypały się, a po nich samo imperium runęło oraz mur berliński. Naprawdę wszystko zaczęło się nie w Gdańsku, tylko w Berlinie Wschodnim, w 1953 r., kiedy na ulice wyszli niemieccy robotnicy. Wyolbrzymiając mit Wałęsy i jego historiotwórczą rolę, zapominamy, że historia Polski w drugiej połowie XX wieku była w znacznym stopniu częścią historii Rosji i gdyby nie zmiany w Moskwie, nic by u nas nie drgnęło, nawet gdybyśmy mieli sto Solidarności.

Główną zasługą Solidarności i Wałęsy było pokazanie światu, że Polacy mają dość realnego socjalizmu i pragną wolności. To pod jego rozumnym kierownictwem Solidarność stała się wielką manifestacją tego pragnienia. Krzykiem, który usłyszał cały świat. Po raz pierwszy w tysiącletnich dziejach Polski cały świat dowiedział się o naszym istnieniu. Nie było kraju, w którym by o nas nie mówiono. To pod kierownictwem Wałęsy Solidarność zachowała charakter pokojowy, a równocześnie wygrała wielką bitwę o medialną widzialność w skali światowej, wyczuwając, że w XX wieku bez wygrania tej bitwy nie da się osiągnąć niczego. Gigantyczny długopis - historiotwórczy i wspaniale ludyczny - którym Wałęsa podpisał Porozumienia Sierpniowe, spodobał się narodom całej ziemi, bo wnosił do polityki nowy ton. Mroczną sferę konfliktów społecznych rozświetlił poczuciem humoru, za którym przepada kultura masowa. I on, sam Lech, też się spodobał. Takie skrzyżowanie wąsów Kmicica z czubem i bakami Elvisa.

Narody zachodniego świata nie tylko się o nas dowiedziały, lecz także polubiły naszą formę i stanęły duchem po naszej stronie, pośrednio wpływając na swoje rządy. To właśnie dlatego w 1989 r. wielkie mocarstwa dokonały kolejnego po Jałcie pokojowego podziału świata na nowe strefy wpływów, który okazał się dla nas korzystny. Zasługi Solidarności w tym względzie są nie do przecenienia. Idea, że świat niemożliwy jest bez wolnej Polski i wolnej Europy Środkowowschodniej, została skutecznie zasiana w świadomości zachodnich społeczeństw, których rządy doszły do porozumienia z Rosją Gorbaczowa i Jelcyna, i tylko dlatego znaleźliśmy się w strefie wpływów Zachodu, czego wielu z nas pragnęło. Ale muru berlińskiego nie rozbiliśmy. Został rozebrany w porozumieniu z Amerykanami na polecenie Gorbaczowa.

Więc pamiętając o noblowskiej rocznicy, nie lewitujmy ponad twardą realnością historii, i doceniając znaczenie czynów Laureata, nie nurzajmy się w odmętach narodowej megalomanii, co zawsze kończyło się dla nas nie najlepiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2008