Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od tej pory moją walizkę mógł przeglądać każdy, kto chciał, ale nie było po co, bo więcej pieniędzy nie miałem.
Na parterze w tym samym budynku mieszkali najstarsi chłopcy, w tym mój brat. On z kolei zgubił okulary, takie w grubych oprawach, w których każdy, nawet najprzystojniejszy, wyglądał jak własna babcia. Najstarsi chłopcy zupełnie nas ignorowali, dużo mówili o dziewczynach i czekali, kiedy będzie wieczorna zabawa. Zabawy przypominały raczej wieczorki integracyjne niż dyskoteki. Bawiliśmy się na przykład w chusteczkę. Podszedłem do najładniejszej wychowawczyni, która nocami chodziła na spacery z naszym wychowawcą, i stając na palcach, zarzuciłem jej kolonijną chustę na szyję, a ona się roześmiała. Ale pocałowała mnie w policzek, nie w czoło.
W ostatnim tygodniu kolonii zorganizowano turniej szachowy. Zgłosiło się tylko siedmiu chłopców. Z dwoma bez trudu wygrałem i dostałem się do półfinału, w którym moim przeciwnikiem miał być syn kierownika kolonii. Ponieważ równolegle odbywał się drugi półfinał, zaproponowałem, żebyśmy zagrali szybką partię dla rozgrzewki. Chłopak zgodził się. Szło mi dobrze, ale pojawiło się kilku dorosłych, którzy zaczęli podpowiadać mojemu przeciwnikowi, i w końcu musiałem się poddać. Wtedy niespodziewanie zjawił się kaowiec i oświadczył, że skoro już ze sobą zagraliśmy, nie ma sensu powtarzać meczu i do finału wejdzie syn kierownika. Protestowałem, nawet mój przeciwnik bąknął, że graliśmy tylko tak, dla zabawy, ale kaowiec tylko machnął ręką. Dostałem dyplom za trzecie miejsce. Kiedy opowiedziałem w domu o tym, co się stało, ojciec oprawił dyplom i powiesił nad swoim biurkiem. Wisiał tam przez następne trzydzieści pięć lat. Ciągle tam wisi.
Na kolonii w Skomielnej miałem kolegę, który lubił japońskie filmy o potworach. Ja też je lubiłem, ale widziałem zaledwie trzy, bo do kina chodziliśmy rzadko. Ten kolega, z Kędzierzyna lub z Koźla, poprosił, żebym opowiedział mu te, które widziałem. Podobało mi się to, jak uważnie mnie słuchał: dodawałem trochę od siebie, bo zawodziła mnie pamięć, a jemu oczy robiły się coraz bardziej błyszczące. Chodził odtąd za mną i prosił: "Opowiedz mi jeszcze raz". Nie chciało mi się powtarzać w kółko tego samego, więc któregoś dnia skłamałem, że widziałem też kilka takich filmów w telewizji, tylko późną nocą, kiedy rodzice wyjątkowo nie kazali mi iść do łóżka. I zaczęło się.
Każdego wieczoru musiałem wymyślać nową fabułę. Nie wystarczało już kombinowanie znanych elementów: zmienianie kolejności zdarzeń, uśmiercanie jednych bohaterów albo ożywianie innych. Musiałem dodawać coraz to nowych, musiałem powołane do życia potwory wyposażać w nowe umiejętności, takie, których te znane z filmów jeszcze nie posiadały. Nie pamiętam, co mu wtedy mówiłem, ale musiałem naprędce tworzyć sensacyjne scenariusze, budować napięcie, umiejętnie rozwiązywać akcję. Po kolacji przechadzaliśmy się po ośrodku: żywo gestykulujący blondynek, mówiący coś podniesionym i nieco piskliwym głosem, i milczący brunet, zasłuchany w jego opowieść, co najwyżej zadający krótkie, precyzyjne pytania.
Do dziś nie wiem, czy wierzył mi, że naprawdę widziałem te filmy, czy też zorientował się, że zmyślam, ale nie chciał psuć wspólnej zabawy.