Jak w Himalajów ogromie jechaliśmy na ibupromie

Wakacje, czyli podróż… A mój syn dostanie końską podkówkę, którą znalazłem na samym grzbiecie przełęczy Gongmaru La, wyżej w życiu nie wlazłem i chyba już nie wejdę. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że zaszedłem wysoko. A oto, jak do tego doszło.

11.07.2006

Czyta się kilka minut

fot. M. Otrocka /
fot. M. Otrocka /

Zgodnie z planem wynajęliśmy horsemana z trzema końmi i ruszyliśmy szlakiem ze Spituka do Martselang. 160 km w 8 dni. Piechotą, konie są potrzebne do dźwigania juków. Jeden koń dźwiga zapas owsa dla wszystkich koni, namiot horsemana i jego żywność, dwa pozostałe nasze namioty, jadło i niezbędny bagaż. My tylko lekkie plecaki. Nie wiedziałem, że Himalaje to aż taka pustynia. Na całej długości naszej trasy mieszka ponoć na stałe około 160 osób, jeden człowiek na kilometr. Rzeczywiście, dwa, trzy razy na dzień natykamy się na tubylczą rodzinkę w ledwie przyczepionych do skały nędznych domkach z kamieni sklejonych gliną. W dolinie Markhi naszą dzienną odległość 23 km pokonujemy wraz z dziećmi, które idą do szkoły - 46 km dziennie nad przepaściami, żeby nauczyć się czytać i pisać! Trzy miesiące wakacji mają zimą, kiedy nie można wyjść z domu, latem dwa tygodnie ferii.

Roślinność niemal wyłącznie kolczasta, wśród niej niemiłosiernie piękne, samotne krzaki róż. Gdzieniegdzie snują się po zboczach jaki, kozy i owce, i udają, że coś jedzą. Ludzi prawie się nie widuje, życie ledwie się tli na skale, za to życie religijne zdaje się kwitnąć. Co krok wpada się na jego ślady: od małych wieżyczek z kamieni stawianych w nieznanych nam intencjach, przez piramidy z dziesiątek rogów jaków, po kilkudziesięciometrowe kamienne "stoły" z kamieni mani, których wierzchnią warstwę stanowią płaskie kamienie z wyrytymi na nich mantrami, mandalami i innymi świętymi symbolami. Kiedy ktoś w górach umiera, jego bliscy gromadzą się tu, aby modlić się o dobrą reinkarnację dla niego. Pierwsze budowle mani powstały w XV w., kiedy okazje do ich wznoszenia dawała śmierć wybitnego władcy. Dziś zwyczaj ten upowszechnił się, a część mani powstała w ramach pokuty lokalnych przestępców. Nawiasem mówiąc, dobrze świadczy o gatunku docierających tu turystów, że tych "niczyich" płaskorzeźb jeszcze nie rozkradziono. Wzdłuż szlaku, na mostach i przełęczach powiewają modlitewne chorągiewki na sznurkach, upodabniające trochę te okolice do polskich dróg z czasów peregrynacji cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Jeśli niektóre zerwie wiatr, nasz horseman Kesangie, zwany w skrócie Kesanem, troskliwie je poprawia. Konie Kesana mają wplecione w grzywy amulety zapewniające pomyślność, a kiedy na naszej drodze pojawia się zaczątek strumyka, Kesan opukuje ziemię wokół kijem, z którym się nie rozstaje.

Trawa i drzewa skąpo rosnące w dolinach są tu niezwykle cenne. Namioty rozbija się nieraz na gołej ziemi, żeby nie odbierać koniom możliwości skromniutkiego popasu. Żal patrzeć, jak skubią trawkę, ktorej prawie nie ma, a spod ich delikatnych chrap wzbija się suchy pył. Wszystkie mają dzwonki u szyi i czuję się tak, jakbym przez osiem dni bez przerwy słuchał gamelanu jawajskiego ze starej płyty "Poljazzu". Obowiązuje absolutny zakaz palenia ognisk. Mostki nad rzekami to na ogół dwa pnie, na których ułożone są udające deski płaskie kamienie.

Nasz szlak prowadzi wzdłuż dolin rzek Indus, Markha i Nimaling Chu. Zwykle idzie się ścieżką zawieszoną w połowie zbocza i wijącą się zgodnie z jego rzeźbą. Ścieżka czasem ma dwa metry szerokości, czasem pół metra, na zboczach pokrytych osuwiskami łupków zwęża się do szerokości ludzkiej stopy. Ale łupki mają postać milionów drobnych, kamiennych drzazg, których noga trzyma się jak posmarowana klejem. Po kilku godzinach człowiek się przyzwyczaja, że wciąż stąpa nad przepaścią, nigdy bym nie pomyślał. Co jakiś czas mozolnie wydeptane i umocnione kamieniami ścieżyny obrywają się, wszystkie opisane w przewodniku jako grożące zawaleniem istnieją już tylko w strzępach. W takich razach schodzi się na dno doliny i człapie po kamieniach wzdłuż rzeki, wielokrotnie przekraczając ją brodem.

Co dziesięć, dwadzieścia kilometrów, można odsapnąć w "tea tencie", namiocie ze starego spadochronu. Tybetańczycy powszechnie kupują od indyjskiej armii paraszuty z demobilu po kilkaset rupii. W "tea tencie" można wypić herbatę z mlekiem, zjeść zupę z torebki, potwornie ostro przyprawione orzeszki lub suchary, które kiedyś były biszkoptami, czasem trafia się miejscowe piwo lub sok przyrządzony przez prowadzącą ów biznes kobietę, z reguły staruszkę.

Nie jesteśmy samotni. W obozowiskach, do których schodzimy na dna dolin, spotykamy uczestników wypraw podobnych do naszej, a potem często karawany łączą się, wędrując razem przez wspólną część trasy. Szczególnie często nasz szlak pokrywa się ze szlakiem dwu dzielnych Czeszek, Ireny i Radki, których horsemanem jest Tenzin, syn Kesana. Właściwie częściej wędrujemy razem niż osobno i stanowimy jedną grupę. Kesan jest uchodźcą z chińskiego Tybetu, Tenzin urodził się już w Ladakhu. Porozumiewamy się bez trudu, choć znają tylko podstawowe angielskie zwroty, które wymawiają wcale nie po angielsku; Tenzin budzi nas co rano obchodząc namioty i wołając "Ot ooter!", co znaczy, że zagotował już wodę na herbatę i kawę. Przez całe osiem dni nie nauczyłem się dobrze obsługiwać starodawnej benzynmaszyny będącej naszą kuchnią. Ponieważ głównym środkiem transportu łączącym Ladakh z resztą świata jest lądujący w Lehu samolot, gazowe butle turystyczne są tu rarytasem praktycznie nie do zdobycia. Maszyna Kesana to zbiornik na benzynę, z którego specjalnym tłoczkiem pompuje się jej opary do palnika, gdzie płonie już jako gaz. Choć wygląda na zabytek klasy zerowej, w rękach Kesana i Tenzina nigdy nie zawodzi. Bez niej bylibyśmy ugotowani.

Nasz pochód zawsze prowadzi Kesan, wspierając się patriarszym kosturem. Potem idą konie, właściwie koniki, niewiele większe niż tarpany, ale smuklejsze. To dlatego mój syn dostanie podkówkę, nie podkowę. Za objuczonymi końmi idzie Tenzin, a z tyłu wleczemy się my, jak komu sił staje, nieraz w kilometrowych odstępach. Nasza grupa to Sonia, Olga Księżniczka Pankroka, Magda, pan Staszek, pan Kazio i ja. Reprezentujemy naszą ojczyznę w Himalajach godnie (pan Staszek przywiózł nawet flagę, żebyśmy wszyscy sfotografowali się z nią na Gongmaru La, ale wtedy schowałem się za koniem i ze zdjęcia nici). Pocimy się, łapczywie chwytamy rozrzedzone powietrze, plączemy, ale idziemy. Idzie się powolutku drobnymi krokami, dopasowując rytm oddechu do rytmu kroków. Krok, wdech, krok, wydech. Powyżej czterech i pół tysiąca metrów najprostsza czynność zakłócająca ten rytm, kaszlnięcie, wytarcie nosa, przełknięcie śliny, powoduje brak tchu i chwilowy zawrót głowy. Biegacze długodystansowi wiedzą, o czym mówię. To dlatego na mecie wyścigu często widzimy ich ze śliną na brodzie. Codziennie bolą nas głowy i obok zup w proszku głównym składnikiem naszego menu jest ibuprom.

Nasi horsemani to dobrzy ludzie. W Martselang Kesan dzieli się jedzeniem z bezdomnym psem. Kiedy zmęczona biała klacz kładzie się na przełęczy, czeka 20 minut, aż sama wstanie. Co rano starannie oglądają pęciny zwierząt i dokuwają poluzowane podkowy. Konie zaś są dzielne. Kiedy biała zsunęła się z urwiska pięć metrów w dół, nawet nie upadła, tak się bała o nasze aparaciki fotograficzne i latarki w tobołach. Na campingach Kesan trzyma się trochę z boku, podczas gdy Tenzin wciąż kręci się koło nas. Jest dżentelmenem w czystej postaci, nieskażonym wyuczonymi manierami. Kiedy ktoś z nas coś notuje albo przegląda zdjęcia w cyfrówce, wyrasta jak spod ziemi i bezceremonialnie zagląda przez ramię. Śmieje się ze mnie, gdy nie potrafię zapanować nad benzynmaszyną. Ale zawsze, gdy przechodzimy przez rwącą rzekę, staje na środku i służy kobietom pomocną dłonią lub rzuca im kamienie pod nogi. My też staramy się nie być ostatnimi łamagami, a czasem nawet na coś się przydać. Felietonista "Tygodnika" wsławił się na przykład wspólnym z pasterską rodziną pościgiem za jaczycą, która chciała dać drapaka w Himalaje z małym jaczątkiem. Niech będzie od tej pory wiadomym nauce, że jaczyce łatwiej dogonić niż polską krasulę, ale ile potem trzeba zeżreć ibupromu! Naszym antywzorcem postępowania jest para Amerykanów, która prócz horsemana wynajęła sobie hinduskiego przewodnika. Są jeszcze całkiem młodzi, a ich przewodnik przenosi ich przez rzekę na plecach, żeby nie zamoczyli sobie swych amerykańskich lakierek i nogawek teksasów. W "tea tencie" nalewa im piwo i śmieje się z ich płaskich dowcipów, obrzydliwość. Jestem prawie pewien, że nosząc ich na grzbiecie, dźwiga też kamienie mani, których nakradli.

Żeby się uspokoić, opowiem teraz, jak wypowiedziałem zdanie, o którego wypowiedzeniu marzyłem ponad trzydzieści lat. Zacznijmy od tego, że jestem typem felietonisty romantycznego. Już kiedy jako dziecko obejrzałem "W pustyni i w puszczy", marzyłem, żeby umierać gdzieś z głodu i pragnienia, i żeby Nel miała febrę, a ja żebym jej przynosił chininę, zabijając po drodze scyzorykiem lwy i tygrysy. Teraz bardzo się cieszyłem, mogąc spełnić prawdziwie męskie marzenia tego typu. Pamiętacie, jak Tomek Wilmowski, a może właśnie Staś Tarkowski, a może któryś z bohaterów Verne'a odgadywał odległość dzielącą go od uciekającej karawany, rozgrzebując kupy słonia i badając ich temperaturę? Ja tak samo, ilekroć za bardzo zostałem z tyłu i nie byłem pewien właściwej drogi, poszukiwałem na ścieżkach świeżych końskich pączków, dowodu, że właśnie tędy udali się Kesan i jego drużyna. Pewnego dnia było tak gorąco i tak stromo, że zostaliśmy z Olgą Księżniczką Pankroka daleko z tyłu. Zupełnie opadliśmy z sił. Mieliśmy tylko butelkę wody z multiwitaminą, jeden cukierek krówka i torebkę orzeszków unurzanych w chilli, pieprzu i papryce. Krówkę zjadłem ja, bo jestem nie tylko romantyczny, ale i łakomy. Wargi miałem popękane od słońca, ale zjadłem. Co się potem zatrzymaliśmy, żeby łyknąć naszej ohydnej ciepłej oranżadki, cichaczem wylewałem swoją porcję za kołnierz. Wreszcie, kiedy byliśmy tak wycieńczeni, że padliśmy na chwilę pod krzakiem ostu, wsypałem w siebie całą torebkę piekielnych orzeszków. Zamiast języka miałem kawałek drewna, a pustynny pył drapał mnie w gardle i oblepiał płuca. Oczy wystrzeliły mi na wierzch jak dwa popkorny, łeb miałem tak przegrzany, że w majakach zobaczyłem Kalego, psa Sabę, Chamisa i okrutnego Gereba z "Chłopców z placu Broni". "Napijmy się" - powiedziała Olga Księżniczka Pankroka. Na dnie butelki zostały raptem trzy łyki, a my byliśmy zagubieni w Himalajach wielkich jak Himalaje.

I wtedy mogłem wreszcie wychrypieć frazę, o której tak długo marzyłem: "Nel... Ja... Ja tylko udawałem, że piłem".

"To wypij, mnie się tak bardzo nie chce" - powiedziała Olga Księżniczka Pankroka. Dysząc i charcząc, doczołgałem się do butelki z resztką drogocennego płynu. Wyciągnąłem drżącą z wysiłku dłoń i wewnątrz plastikowej butelki zobaczyłem wielką muchę pływającą w multiwitaminowym sosie. Była tłusta, utopiona, wrogo nastawiona i wyglądała na nosicielkę wszelkich możliwych bakterii, zarazków i innych ameb.

Kilometr dalej był już nasz obóz u podnóża Gongmaru La. Już wcześniej miałem zaplanowane, że tutaj, na wysokości 4800 metrów napiszę swój podróżny felietonik, ustanawiając rekord, którego długo żaden felietonista "Tygodnika" nie pobije. Tymczasem rano, kiedy usłyszałem Tenzina wołającego "Ot ooter!" i wystawiłem nos z namiotu, wokół leżały zaspy śniegu zmieszanego z gradem, a temperatura nie wiem, czy przekraczała zero. Poczułem się jak Hillary, którego niepotrzebnie obudził Tenzing i kazał włazić na szczyt, i wróciłem do śpiworka. Nie będę przecież pisał w rękawicach, a tusz w długopisie też pewnie zamarzł. Dlatego wspomnienia swe spisuję znowu w internet cafe w Lehu, i kończę już, bo zaraz zabraknie prądu po raz piąty.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2006