Jak się splamiłem

Branżowy miesięcznik "Press" (nr 4/2011) zamieścił tekst poświęcony mojej osobie i dyskusji wokół książki "Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego".

02.05.2011

Czyta się kilka minut

W tekście znalazł się zarzut, iż w 1984 r. podczas przesłuchania podałem esbekom nazwisko Jerzego Skoczylasa, mojego kolegi z prasy niezależnej, z którym w latach 1980-81 wydawaliśmy "Aplauz" (pismo NZS UJ), oraz że moimi zeznaniami naraziłem go na kłopoty z SB.

Zażądałem od "Pressa" opublikowania sprostowania i kopii dokumentów z mojej sprawy karnej z 1984 r. Myślałem, że "Press" posypie głowę popiołem, jak każda gazeta, której przytrafiła się dziennikarska wpadka. Tymczasem ludzie, którzy rzucili na mnie oszczerstwo - Andrzej Skworz zdaje się sugerować, że mam "czarną plamę" w "kontaktach z SB" - trochę się wycofują, a trochę idą w zaparte (patrz listy Skworza, redaktora naczelnego "Pressa", i Skoczylasa, opublikowane w "Tygodniku" nr 18/11, a będące polemiką z komentarzem z nr 17/11).

"Czy prawda w sprawie Graczyk-Skoczylas (...) jest taka oczywista?" - pyta Skworz i odpowiada: "Nie dla Jerzego Skoczylasa i chyba nie dla samego Graczyka. Bo w tekście w »Press« mówi co innego, niż powiedział w śledztwie. U nas stwierdza i autoryzuje: »Konsekwentnie się tej wersji trzymałem: że wszystkie akcesoria drukarskie znalezione na strychu nie są moje«. Ale w papierach SB ze śledztwa, które teraz rozsyła po redakcjach, czytamy coś przeciwnego. Graczyk mówił wtedy: »Matryce te miały służyć do wydawania pisma "Aplauz". Odmawiam odpowiedzi z kim wydawałem to pismo«. Czyż to nie mogło pośrednio wskazać na Skoczylasa, z którym wtedy współpracował?".

Skworz i Skoczylas mijają się z prawdą. Aby wyjaśnić, dlaczego, trzeba opisać tło wydarzeń z 1984 r. Rankiem 27 kwietnia 1984 r. pojawiła się w naszym domu grupa esbeków. Weszli jak po swoje: jedni od razu rzucili się rewidować piwnicę, inni strych. Skorzystałem z tego, szybko przechodząc do gabinetu, gdzie w biurku miałem ważne dokumenty i następnie zniszczyłem je w toalecie. Gdyby wpadły w ręce SB, wiele osób miałoby poważne kłopoty.

Dwa lata wcześniej, jesienią 1982 r., wróciłem do Polski po ponad rocznym pobycie w Paryżu, gdzie współpracowałem z emigracyjnym miesięcznikiem "Kontakt". Wyjeżdżając z Paryża umówiłem się z szefem "Kontaktu" Bronisławem Wildsteinem, że wyszukam dla niego interesujących autorów w kraju i uruchomię kanał przerzutowy Francja-Polska. Grupę współpracowników zacząłem szykować od razu. Kanał przerzutowy uruchomiłem bodaj jesienią 1983 r., dzięki pośrednictwu dominikanina Jana Andrzeja Kłoczowskiego

i Elżbiety Jogałłowej, która pracowała w Instytucie Francuskim w Krakowie. Dyrektor Instytutu Jean Baisné zgodził się udostępnić dla naszych potrzeb francuską walizę dyplomatyczną.

Funkcjonowało to dobrze. Oprócz "Kontaktu" przekazywałem tą drogą materiały dla zachodniej edycji podziemnego periodyku "Arka". W Paryżu kanał "Arki" obsługiwał Wojciech Sikora, a kanał "Kontaktu" Wildstein. Z nimi dwoma się kontaktowałem. Wpadka mogła dać SB sporo informacji, a pośrednio ucierpiałaby małopolska Solidarność, która też korzystała z walizy. Bezpośrednio zagrożeni byliby ludzie, którzy pracowali dla "Arki" i dla "Kontaktu".

Gdy 27 kwietnia 1984 r. esbecy zaczęli plądrować dom, byłem przekonany, że szukają powielacza, na którym, na strychu, drukowany był podziemny periodyk "Bez Przemocy". Jego redakcję stanowili Sylwester Szefer, Andrzej Margasiński, Janusz Poniewierski i Piotr Mucharski.

Było dla mnie jasne, że muszę zrobić dwie rzeczy: po pierwsze, chronić ludzi z "Bez Przemocy" i drukarza; po drugie, chronić kanał do Paryża i ludzi współpracujących z "Kontaktem" i "Arką". W toalecie zniszczyłem korespondencję z Wildsteinem i Sikorą. Nie odpowiadałem na pytania łapsów z SB. Tak minęło kilka godzin, po czym rewizja się skończyła, a zaczął "kocioł". Na strychu znaleziono powielacz i utensylia, a u mnie w biurku matryce i papier. To dawało zarys taktyki w ewentualnym przyszłym śledztwie.

Po kilku godzinach główny esbek powiedział mi mniej więcej tak: "proszę pana, powielacz to drobna sprawa, ale właśnie dowiedziałem się na Mogilskiej (siedziba krakowskiej SB), że pana sprawy mają się gorzej. Wiemy, że utrzymuje pan kontakty z paryskim »Kontaktem«.  A to już może być zarzut o szpiegostwo, posiedzi pan najmniej kilka lat. Ale jest pan młody, u progu kariery zawodowej. Jeśli pan nam pomoże, to się jakoś dogadamy".

Odpowiedziałem, że im nie pomogę, i żebyśmy skończyli tę rozmowę. Nie nalegał. Potem, w areszcie (w ramach 48-godzinnego zatrzymania), przedstawiono mi formalnie zarzuty. Sprowadzały się do posiadania niezarejestrowanego powielacza. Ani słowa o drukowanych na nim pismach, ani słowa o "Kontakcie".

Moja taktyka podczas przesłuchania była więc prosta. Było dla mnie oczywiste, że w zeznaniach trzeba oddzielić dwie sfery: to, co na strychu, od tego, co w biurku. Wymyśliłem bajeczkę, że prawdopodobnie ktoś podrzucił mi powielacz na strych. Z matrycami i papierem nie mogłem już udawać naiwnego: znaleziono je w biurku, w nim był mój warsztat pracy początkującego dziennikarza. Uznałem, że nie ma sensu twierdzić, iż nie wiem, co mam w biurku. Gdybym, jak dziś sugeruje Skoczylas ("Rzeczpospolita" z 16-17 kwietnia), powiedział śledczemu "nie wasza rzecz" - zaczęliby węszyć, co to za matryce i papier. Oceniłem, że bezpieczniejszym wyjściem - nie tylko dla mnie, ale i dla innych ludzi - będzie zwekslować papier i matryce w legalność (jak wtedy mawiano). Zeznałem, że papier jest na moje i żony potrzeby jako osób piszących, a matryce pochodzą z czasów "Aplauzu". Odmówiłem odpowiedzi na pytania, z kim wydawałem "Aplauz" i od kogo dostałem w 1981 r. matryce.

Dla ludzi, którzy wtedy konspirowali, będzie zapewne oczywiste, iż ta wersja była najbezpieczniejsza. Tym, którzy ówczesnych realiów nie znają, wyjaśniam.

"Aplauz" był jawnym pismem grupy studentów, jednym z wielu takich pism istniejących w czasie "karnawału" Solidarności legalnie (jako "druk do wewnętrznego użytku" UJ). Gdy mnie zatrzymano, "Aplauz" nie wychodził od 2,5 roku, nie było prób ani planów jego reaktywacji. Po 13 grudnia 1981 r. władze stanu wojennego udzieliły takim tytułom swoistej abolicji (swoistej, bo rzecz była przed 13 grudnia legalna), na zasadzie, że to, co było dotąd legalne, stanie się nielegalne, o ile będzie kontynuowane, a w przeciwnym razie władza uznaje to za niebyłe. Pozostałości materiałowe po tych tytułach (np. matryce) można było legalnie posiadać, byle nie robić z nich użytku. Dlatego wielu konspiratorów stosowało taki chwyt podczas wpadek, wekslując trefne materiały na różne wydawnictwa legalne przed 13 grudnia.

Jeśli przyjąć, jak czyni Andrzej Skworz, że pośrednio naraziłem wtedy Jerzego Skoczylasa, to trzeba byłoby założyć, że naraziłem też siebie. To teza absurdalna. Więcej: nikt wtedy tak nie interpretował mojej linii obrony. Gdy po kilku dniach spotkałem się z moim obrońcą, mecenasem Andrzejem Rozmarynowiczem, powiedział mi, że dobrze to rozegrałem, i że będziemy się takiej wersji trzymać. I tego się trzymaliśmy aż do umorzenia sprawy w 1987 r.

na podstawie amnestii.

28 kwietnia 1984 r. złożyłem zeznania, wróciłem do celi. Nazajutrz mnie wypuścili, co oznaczało, że nie będę tymczasowo aresztowany. Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu, to pojechałem ostrzec Skoczylasa. Ale nie z powodu "Aplauzu". Skoczylas był jednym z tych, którzy mieli ode mnie materiały z "Kontaktu", wiedział też oględnie o moich możliwościach przerzucania materiałów do i z Paryża. A ponieważ wiedziałem, że SB coś wie o moich związkach z "Kontaktem" - pojechałem go ostrzec.

Przyjął mnie w domu sam. Autor tekstu w "Press" pisze o jakimś świadku, który potwierdza wersję Skoczylasa - nie było takiego świadka, rozmawialiśmy sami. Z kolei Skoczylas twierdzi w "Pressie", że powiedziałem mu wtedy, iż na SB podałem jego nazwisko. To nieprawda, co łatwo sprawdzić, sięgając po moje zeznanie z 1984 r. Nieprawdę piszą wreszcie Skoczylas i Skworz, gdy w swoich listach do "Tygodnika" twierdzą, że co innego mówiłem w "Pressie", a co innego zeznałem na Mogilskiej. Między jednym a drugim nie ma sprzeczności. Świadomie oddzielałem w zeznaniach materiały znalezione na strychu razem z powielaczem od tych, które znaleziono w biurku. Protokół przeszukania to potwierdza.

Podsumowując: między 27 a 29 kwietnia 1984 r. musiałem chronić ludzi, którzy coś w podziemiu robili, i ważny kanał przerzutowy na Zachód. I to się udało.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2011