Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W marcu 1963 r. w numerze 12. „Tygodnika Powszechnego” ukazał się apel Władysława Bartoszewskiego pod zaczerpniętym z wiersza Antoniego Słonimskiego nagłówkiem „Ten jest z ojczyzny mojej”. Autor wzywał do nadsyłania relacji, wspomnień i dokumentów dotyczącej pomocy udzielanej przez Polaków Żydom podczas II wojny światowej. Apel, przedrukowany przez szereg polskich pism na Zachodzie na czele z „Kulturą” paryską, spotkał się z szerokim odzewem zarówno wśród ratowanych, jak i ratujących. Materiały płynące z wszystkich stron świata złożyły się po kilku latach na wydany w Znaku potężny tom pod tym samym tytułem, długo zresztą wstrzymywany przez... Departament Książki Ministerstwa Kultury, który zatwierdzał wtedy wszystkie plany wydawnicze.
Opowiadając po latach Andrzejowi Friszkemu o tym przedsięwzięciu, Bartoszewski wspomniał mimochodem, że z tekstu apelu cenzura wycięła „kilka zdań odwołujących się do pewnych doświadczeń Rady Pomocy Żydom, związanej z Delegaturą Rządu RP”. Dzięki „Tygodnikowemu” archiwum możemy teraz te zdania przeczytać. Możemy też zobaczyć, że skreślenia miały być pierwotnie rozleglejsze, ale najwyraźniej redakcja – zapewne w osobie Krzysztofa Kozłowskiego albo Jerzego Kołątaja – w dyskusji z cenzorem bądź cenzorką odwojowała końcowe akapity.

Materiał ten domaga się kilku wyjaśnień. Po pierwsze więc, wszechwładny wtedy Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk działał na podstawie... tymczasowego rozporządzenia wydanego wkrótce po wojnie. W rezultacie nie istniała możliwość odwołania się od jego decyzji – były one od razu ostateczne. Co więcej, nie można było w żaden sposób zaznaczać cenzorskich skreśleń – do redakcji należało przeredagowanie wykastrowanego fragmentu w taki sposób, by utrzymać ciągłość tekstu, o żadnych „białych plamach” nie było nawet mowy. Ustawę o cenzurze sejm PRL przyjął dopiero w 1981 r., pod naciskiem „Solidarności”, i dopiero wtedy wprowadzono zarówno drogę odwoławczą, jak i prawo do zaznaczania ingerencji – obie możliwości mocno zresztą – choć nieformalnie – ograniczane.
I jeszcze jeden szczegół. Skreśleń widocznych na archiwalnej szpalcie nie dokonał bynajmniej „ołówek cenzora”. Decyzje zapadały oczywiście w siedzibie krakowskiej delegatury Urzędu przy Placu Kleparskim (czasem konsultowano je z warszawskim szefostwem przy ulicy Mysiej) w oparciu o materiały dostarczone przez redakcyjnego gońca, ale materiały te lądowały następnie w archiwum GUKPPiW, natomiast polecenia dotyczące tego, co należy z tekstu usunąć, cenzor przekazywał telefonicznie – i to ołówek redaktora zaznaczał cięcia na redakcyjnym egzemplarzu tak zwanych szczotek. Później pozostawała tylko decyzja, czy okaleczony artykuł nadal wart jest druku, czy też lepiej z niego zrezygnować.

Cenzor zaś starał się być maksymalnie dociekliwy – wiedział, że zbytni liberalizm czy choćby tylko nieuwagę przypłaci utratą pracy. Jak koleżanka, która w 1957 r. w artykule Władysława Bartoszewskiego o Powstaniu Warszawskim przepuściła informację o wezwaniach do walki, kierowanych przed 1 sierpnia do warszawiaków przez sowieckie polskojęzyczne radio...
Czytaj więcej w serwisie jubileuszowym o Władysławie Bartoszewskim