Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Był rok 1953 i jego ojcu, belgijskiemu górnikowi, skończył się kontrakt w Afryce. Matkę, Rwandyjkę, pożegnał przed wejściem do samolotu. Według Belgów administrujących Ruanda-Urundi, ówczesnym terytorium powierniczym ONZ, nie miała prawa do własnych dzieci.
Szacuje się, że w czasach kolonialnych ze związków belgijskich osadników i kobiet z dzisiejszych Konga, Rwandy i Burundi urodziło się od 14 do 20 tys. dzieci. Nazywano je métis. Biali ojcowie zwykle ich nie uznawali, w lokalnych społecznościach integrację blokował ostracyzm; w efekcie wiele wychowało się w sierocińcach lub specjalnych szkołach z internatami. Inne podzieliły los d’Adesky’ego: na przełomie lat 50. i 60., kiedy wszystkie trzy kraje uzyskiwały niepodległość, tysiące métis oddzielono od matek, sióstr i braci, a następnie wywieziono do Belgii. I tu pozostawały na uboczu – zostawał przy nich co dziesiąty ojciec, przed adopcją rozdzielano rodzeństwa, zmieniano imiona – nierzadko przez całe życie próbowały odbudować tożsamość.
W miniony czwartek premier Belgii Charles Michel przeprosił w końcu métis w imieniu państwa. Uznał, że jego poprzednicy prowadzili w Afryce „politykę porwań”, powiedział o niesprawiedliwości i cierpieniu doświadczonym przez kobiety, którym zabrano dzieci, obiecał otwarcie archiwów. Dwa lata temu przeprosiny – za segregację métis i zakazywanie małżeństw mieszanych rasowo – wystosował belgijski Kościół katolicki.
François d’Adesky zobaczył matkę po 23 latach. Wyszedł na prostą – zdobył w Europie wykształcenie, zrobił karierę w ONZ, założył stowarzyszenie na rzecz praw métis. Teraz ma 73 lata. „Trudno siebie budować, gdy całe życie nie ma się tożsamości. Warto się przed śmiercią dowiedzieć, kim się jest” – stwierdził po słowach premiera. ©℗
Na podst. lesoir.be
Czytaj także: Olga Stanisławska: Ludzkie ZOO na miarę XXI wieku