Ja wybierając los mój, wybrałem... śląski

Długo byłem nieświadomy, że pewna treść mojego życia, przeżywanego w ruchliwej krzątaninie zabawy, nauki i pracy na terytorium o promieniu nie większym niż 25 kilometrów, nosi nazwę „Śląsk”.

11.06.2018

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy osiedla przy kopalni Wieczorek spędzają wolne chwile w towarzystwie sąsiadów. Katowice, Nikiszowiec, 2003 r. / JACENTY DĘDEK
Mieszkańcy osiedla przy kopalni Wieczorek spędzają wolne chwile w towarzystwie sąsiadów. Katowice, Nikiszowiec, 2003 r. / JACENTY DĘDEK

W dzieciństwie nikt tak nie określał mojej wsi u stóp Beskidów, między Bielskiem a Cieszynem. Dopiero jako nastolatek usłyszałem od rówieśników przygodnie spotkanych nad Bałtykiem, że jestem Ślązakiem. Poznali mnie po śladach mowy, choć mówiłem „czysto, po polsku”. Pewnie zdradziła mnie gardłowa artykulacja samogłosek i lekkie przesunięcie akcentu na ostatnią sylabę. Pamiętam falę wstydu i niezdarny protest, że wcale nie! Że jestem spod Bielska-Białej, a Cieszyński to nie to samo, co Górny. Dziś, mimo nieprzerwanego kształcenia się w polszczyźnie literackiej, nie byłoby inaczej. Po 30 latach życia na Górnym Śląsku jeszcze łatwiej można usłyszeć w moich wypowiedziach dźwiękowe ślady pozostawione przez ludzi, których słucham i z którymi rozmawiam tu od lat.

Wgląd w zetknięcie się z własną śląskością zaczynam od mowy, ponieważ ona jako pierwsza wiąże nas z lokalnością, przenika i stygmatyzuje w okresie, kiedy nie mamy żadnej szansy oporu wobec języka dorosłych, których słowa powtarzamy przez pierwsze lata życia. Mowa mówi do nas, kiedy nie mamy żadnej innej, urodzeni bez języka. Dostajemy ostatecznie tylko jeden, nigdy w pełni nasz własny. Tylko ten jeden posiadamy, podczas gdy innych już się uczymy. Kiedy zyskujemy tego świadomość i zdolność oporu, zwykle jest już za późno.

W domu się „rządziło” (w Cieszyńskim) lub „godało” (na Górnym Śląsku), ale nie była to gwara czy język o spójnym słowniku i gramatyce. Mowa dziadków była już zmącona – przez kościół, w którym mówiło się polszczyzną Reja i Biblii Gdańskiej; przez kilka klas szkoły powszechnej; językiem radia i gazet. Dziadek Władek w fabryce mógł jeszcze mówić z majstrem po niemiecku lub czesku. Mama i tata mówili już inaczej, językiem mocniej ukształtowanym przez polszczyznę szkoły, pracy i mediów. Niemniej, mowa domowa mówiła do mnie językiem niejednorodnym, zmąconym wiekiem i wykształceniem domowników; światami, w których przebywali poza domem.

Śląskość była bliskim doświadczeniem, ale odległym słowem, za to „polskość” przyszła do mnie niemal w całości za sprawą języka. Najpierw poprzez czytaną mi przez mamę i babcię literaturę, a później dzięki samodzielnej lekturze książek, prasy i oglądaniu telewizji. W polszczyźnie zostałem opowiedziany i wyjaśniony jako członek tysiącletniej wspólnoty narodowej, której dzieje, święte miejsca, wielcy ludzie i wielkie księgi należały teraz do mnie. Przede wszystkim polszczyzna w niewyobrażalny wcześniej sposób poszerzyła granice domowej mowy. Nic dziwnego, że tym językiem chciałem mówić, a później badaniu jego najwspanialszych wytworów poświęciłem swoje zawodowe życie filologa.

Dla śląskiego nastolatka polskość miała jeszcze inną wartość. Życie na wsi nauczyło mnie, że nic tak łatwo nie przychodzi człowiekowi żyjącemu w małej wspólnocie jak separacja od innych społeczności, zamieszkiwanych przez „obcych”. Ci z Jaworza, Rudzicy, Wapienicy, Grodźca nie byli „nasi”, a wiejskie legendy mówiły, że żywią wobec nas złe intencje. Podobno niektórzy mieli nawet czarne podniebienia. Polskość była obietnicą gościnnej uniwersalności, wyzwolenia się od szajby podziału na tych „stela” (stąd) i „nie stela”, od stygmatu gwary, braku ciągłości historycznej i państwowej. I schronienia się w czymś większym, co ostatecznie ujednolici moją zmąconą tożsamość. Przystępowało się tam po wyzbyciu się złego akcentu oraz dzięki znajomości polskiego języka symbolicznego, uczonego w szkole na języku polskim, historii i lekcjach wychowawczych; i w telewizji.

W apogeum miłosnego zauroczenia, czyli na studiach polonistycznych, pojawiła się bolesna świadomość, że wyparcie się języka domowego i przejście do polszczyzny było rodzajem zdrady. Silna odrębność kulturowa i historyczna Górnego Śląska, odczuwana i pojmowana dzięki wejściu w rodzinę żony, dała mi szansę zrozumienia, jak bardzo powszechna edukacja humanistyczna wyobcowała mnie z własnego doświadczenia kulturowego.

Wiedza o Polsce, której uczono w szkole podstawowej, była mieszaniną bajek i mitów. Indoktrynacji tej do dziś nie sposób się pozbyć. Znałem na pamięć dopływy Wisły i Odry, ale nie uczono mnie niczego o Jasieniczance, Bajerce czy Brynicy. Bliższe mi były dąb Sobieskiego, sosna Żeromskiego, limba Kasprowicza czy wierzba Chopina niż buk albo smrek rosnące w beskidzkich lasach.

Polski świat, jaki wyłaniał się ze szkolnej edukacji, nie miał nic wspólnego z naturalnym i społecznym światem, w którym żyłem. W kanonie polskiej literatury nie odnajdywałem śląskiego doświadczenia zbiorowego – pejzażu, lokalnej historii, obyczaju, chłopskiego luteranizmu, gwary, mitów i legend. Literackie scenariusze polskości były do odegrania w mowie, geście, stroju i scenografii „Pana Tadeusza” lub „Potopu”, ale nie „Czarnej Julki” czy „Cholonka”. Wystarczy zaznaczyć na mapie miejsca urodzenia klasycznych pisarzy polskich – Jana Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Elizy Orzeszkowej, Henryka Sienkiewicza, Bolesława Prusa, Brunona Schulza, Witolda Gombrowicza, Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza – aby zdać sobie sprawę, że ich światy dzieciństwa, podniesione do rangi polskiego uniwersum, nie leżą po mojej stronie Wisły, a nawet są od niej bardzo odległe.

Pierwsze reakcje na to, że mój świat nie stał się częścią historii literatury polskiej, były histeryczne. Odwiedzając rodziców mówiłem „po cieszyńsku”, choć oni już tak nie mówili. Sprawdzałem, czy pamiętają znaczenie słów zapamiętanych z dzieciństwa: „kaltówa”, „krupiczniok”, „orstwia”, „dzichta”; zmuszałem ich do opowieści o przeszłości. W perwersyjnym odwecie uczyłem się na nowo własnego języka domowego z użyciem (o zgrozo!) słownika. Marudziłem, 25-letni zgred, na nowoczesne zmiany w domu i okolicy. Słowem, uprawiałem agresywną nostalgię na zmianę z melancholią.

Gotowałem sobie stan chronicznej żałoby, ponieważ taki sposób myślenia o Śląsku nieustannie odtwarza jego stratę. Skoro trzeba na nowo nauczyć się własnej mowy, przypominać sobie lub poznawać sposób życia, jaki się wiodło, uczyć się przeżytej historii, cenić ulubione potrawy, estetyzować trudną urodę przemysłowo-naturalnego krajobrazu – to znaczy, że tłumaczy się sobie swój własny świat niczym obcą krainę zamieszkiwaną przez nieznany lud. W tej obsesji odzyskiwania powoli pojmowałem, że nieodwracalnie stałem się sobie obcy, odróżniony od siebie poprzez język, wykształcenie, miejski sposób życia, podróże, praktykowane liberalne wartości.

Po wielu latach życia na Górnym Śląsku jestem spokojniejszy. Zwłaszcza kiedy dotarło do mnie, że Śląsk przestał być już dziedziczonym losem, a w miejsce straty przeszłości przyszło większe dobro. Mam na myśli Śląsk jako formę życia, którą podziwiam i po części praktykuję. To coś głębszego niż utracony język; pejzaż industrialny, który właśnie znika na naszych oczach; dramaty wyborów politycznych, jakich musieli dokonywać moi przodkowie; wspólnota krzywdy ludzi eksploatowanych jak ziemia przez kolejne reżimy. Wskażę jedynie na trzy jej elementy, które mogłem obserwować, uczestniczyć w nich, a z czasem także współtworzyć.

1. KONSERWATYWNY FEMINIZM

Od początku uderzyła mnie sprawcza siła śląskich kobiet z pokolenia mojej mamy i teściowej. Obszar ich wpływu był tak duży, że tradycyjnie męskie wartości, jak siła fizyczna, zawód i zarobione pieniądze, były czymś w rodzaju wkupu dającego mężczyznom prawo wstępu do sfery zarządzanej przez kobiety.

2. MĄDRE RYTUAŁY

Na Śląsku polubiłem formy życia społecznego, które wcześniej napawały mnie głęboką niechęcią, jak stypy czy zjazdy rodzinne. Dzięki przymusowemu początkowo uczestnictwu zobaczyłem w nich rodzaj ćwiczeń w mądrej socjalizacji jednostki. W nagrodę otrzymałem to, co dotąd znajdowałem głównie w literaturze – możliwość obcowania z nieprawdopodobnymi ludzkimi oryginałami. Miałem, jak Hrabal, swojego wujaszka Pepina, i to niejednego.

3. POWAGA PRZEŻYWANIA CODZIENNOŚCI

To było coś więcej niż znana mi luterska robotność. Cieszyńskie powiedzonko: „lepszy ożralec niż leniwiec” (lepszy pijak niż leń) mówi jasno, że pracowitość jest cnotą kardynalną i usprawiedliwia brak innych. Na Górnym Śląsku dobra robota zjawiła mi się jako składnik ogólnej porządności. Bycie „porządnym” nie oznaczało wyższości moralnej ani tępej pedanterii, ale wyznawany tu imperatyw ładu. Jest to rodzaj metafizycznej wręcz niechęci do bajzlu. Życie codzienne traktowane jako forma oporu przed kosmicznym bałaganem nabiera egzystencjalnej powagi i niezbędnej troski o innych. ©

RYSZARD KOZIOŁEK (ur. 1966) jest pisarzem, literaturoznawcą, wykładowcą akademickim związanym z Uniwersytetem Śląskim, stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „Labirynty industrii