Interpelacja

„Te pięści, które spadły na Stefana Kisielewskiego, spadały na przedstawiciela kultury polskiej” – wołał z mównicy sejmowej Jerzy Zawieyski. W tym momencie Gomułka zarechotał, a śmiech jego powtórzyły ławy poselskie.

05.03.2018

Czyta się kilka minut

Jerzy Zawieyski przemawia w Sejmie w czasie debaty nad interpelacją koła poselskiego „Znak”. W tle po lewej Władysław Gomułka. Warszawa, 11 kwietnia 1968 r. / HENRYK ROSIAK / PAP / CAF
Jerzy Zawieyski przemawia w Sejmie w czasie debaty nad interpelacją koła poselskiego „Znak”. W tle po lewej Władysław Gomułka. Warszawa, 11 kwietnia 1968 r. / HENRYK ROSIAK / PAP / CAF

50 lat temu autor tego tekstu był w Warszawie sprawozdawcą parlamentarnym „Tygodnika Powszechnego”. Z przyczyn cenzuralnych nie mógł wówczas poinformować czytelników o przebiegu wydarzeń – swoją relację opublikował dopiero w 1988 r., choć i wówczas tekst został w wielu miejscach okaleczony przez cenzurę. W archiwum „TP” zachował się oryginał artykułu, więc dziś publikujemy go po raz pierwszy w wersji integralnej – ingerencje komunistycznych kontrolerów zaznaczając czerwonymi kwadratowymi nawiasami.

Z dwudziestoletnim opóźnieniem drukujemy na łamach „Tygodnika Powszechnego” interpelację Koła Posłów „Znak” z marca 1968 r. Z dwudziestoletnim też opóźnieniem staram się wywiązać z obowiązków ówczesnego sprawozdawcy parlamentarnego „Tygodnika Powszechnego” i zrekonstruować w oparciu o stenogramy posiedzenie Sejmu z kwietnia 1968 r., na którym byłem świadkiem rozprawy z Kołem „Znak”.

Nim doszło do złożenia interpelacji, miały miejsce głośne wydarzenia, kształtujące ówczesną atmosferę także i w naszych środowiskach. „Musicie iść, to jest coś zupełnie nieprawdopodobnego” – wołał Tadeusz Mazowiecki w mieszkaniu swoich przyjaciół po obejrzeniu „Dziadów” w Teatrze Narodowym. „Wiesz – odpowiedział Wojciech Wieczorek – ale ja właśnie wysłuchałem wiadomości o zmianach w Czechosłowacji; wybrali jakiegoś Dubczeka”.

W końcu stycznia wydano ostateczny zakaz przedstawień „Dziadów”. Ruszył pierwszy protestacyjny pochód młodzieży w stronę pomnika Mickiewicza, na uniwersytetach, Warszawskim, a potem Wrocławskim, rozpoczęto zbieranie podpisów pod petycjami domagającymi się cofnięcia decyzji w sprawie „Dziadów”. Rezolucję wrocławską przekazał marszałkowi Sejmu poseł Tadeusz Mazowiecki. Protestowali pisarze na słynnym Nadzwyczajnym Walnym Zebraniu Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich. Dopominali się o prawa dla zagrożonej kultury. Tam też Stefan Kisielewski, skądinąd były poseł Koła „Znak”, mówił o ,,dyktaturze ciemniaków” – słowa, których mu nie zapomniano.

Wypadki toczą się coraz szybciej. Minister Henryk Jabłoński w trybie „nadzoru ogólnego” releguje z Uniwersytetu Warszawskiego studentów Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Zwołany w piątek 3 marca na UW wiec studencki „w obronie swobód demokratycznych” zostaje brutalnie rozpędzony przez MO i „aktyw robotniczy”. Studentów ścigano na ulicach. „Tłum studentów – wspomina Tadeusz Mazowiecki – pędzony przez milicję przewalił się pod oknami naszego Klubu Inteligencji Katolickiej na Kopernika 34. Młodzież, przepędzana i bita, wpadła do Klubu i tam przez dłuższy czas siedziała”. Prezesem warszawskiego KIK-u był poseł Jerzy Zawieyski, pisarz, człowiek szczególnie wyczulony na racje moralne, który będąc całe życie związany z teatrem czuł się osobiście „zdruzgotany” (jak mówił) zdjęciem z afisza „Dziadów”. Tym bardziej, że premier Józef Cyrankiewicz jeszcze w styczniu osobiście mu obiecywał w kuluarach Sejmu interwencję w tej sprawie, dając do zrozumienia, że wszystko można pozytywnie rozwiązać. Niczego nie rozwiązano, a demonstracje studenckie przybrały niespotykane w PRL rozmiary. Brutalne reakcje władz wstrząsnęły Warszawą.

Posłowie Koła „Znak” zbierają się w niedzielę 10 marca. „Ale dopiero w poniedziałek 11 marca w godzinach przedpołudniowych – pisze po latach Janusz Zabłocki – zapadła decyzja o wystąpieniu z interpelacją; zebraliśmy się w gabinecie Jerzego Zawieyskiego, członka Rady Państwa, przy ul. Wiejskiej. Obecni byli wszyscy posłowie Koła »Znak«, a także Jerzy Turowicz; co do konieczności samego wystąpienia byliśmy od początku zgodni, dyskusja dotyczyła jedynie samej redakcji tekstu. Po podpisaniu, jeszcze tego samego dnia we wczesnych godzinach popołudniowych interpelacja złożona została marszałkowi Sejmu Czesławowi Wycechowi”. Jerzy Zawieyski nazwie interpelację „porywem serca, rozumu i sumienia”.

Tymczasem tego samego dnia, 11 marca, rusza oficjalna machina propagandowa. W „Trybunie Ludu” i „Słowie Powszechnym” ukazują się redakcyjne artykuły będące hasłem do ataku. W „Trybunie Ludu” mówi się jeszcze nieco tajemniczo o „bankrutach politycznych”, „Słowo Powszechne” dopowiada: chodzi w pierwszym rzędzie o „sjonistów” (tak wówczas pisano). Tego samego dnia instruktażowe przemówienie do „aktywu” warszawskiego wygłasza I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Józef Kępa. Tego samego dnia wieczorem zostaje ciężko pobity przez „nieznanych sprawców” Stefan Kisielewski. Równocześnie na uczelniach warszawskich uchwalane są rezolucje żądające ukarania winnych represji, uwolnienia – aresztowanych, sprostowania przez prasę kłamliwego obrazu wydarzeń.

[Rozpętaną nagonkę prasową ukierunkuje słynne przemówienie I sekretarza Komitetu Centralnego Władysława Gomułki do „aktywu partyjnego” w Pałacu Kultury. Ale „aktyw” nie jest zadowolony ze swego przywódcy, wołając „śmielej, śmielej” i demonstracyjnie popierając Edwarda Gierka. Dokonują się masowe przegrupowania w łonie aparatu partyjnego, a podzielone kierownictwo partyjne szuka przez następne tygodnie okazji do zademonstrowania nowej jedności szeregów partyjnych.]

Za taką okazję uznano interpelację Koła „Znak”. Przez miesiąc była wokół niej cisza, przynajmniej na forum sejmowym. „Bo w Klubie na Kopernika – wspomina Tadeusz Mazowiecki – nie mogło być tajemnicą, że interpelacja została złożona. Były tam tłumy młodzieży i dla niej ten fakt był niesłychanie ważny. Było to pierwsze publiczne ujęcie się za młodzieżą. I fakt ten stał się od razu, tego samego dnia, faktem publicznym. Zaczęto tekst przepisywać na maszynach i rozdawać”. Ostatecznie nie był to tekst tajny, jak usiłowano później sugerować w atakach na Koło „Znak”. Należy jednak pamiętać, że w ogóle interpelacje poselskie w Sejmie były w owych czasach czymś bardzo rzadkim, a interpelacja zbiorowa adresowana do premiera czymś na tyle niezwykłym, że właściwie obrażającym władze. Takim językiem do władz nie przemawiano. Podobnie zresztą reagowano na pierwszy zbiorowy protest w sprawach kultury, czyli List 34 w 1964 r.

Na interpelację premier mógł odpowiedzieć pisemnie. Zrobiono jednak coś całkiem innego: odczekano miesiąc i na pierwszym po wydarzeniach marcowych posiedzeniu Sejmu w dniach 9-11 kswietnia 1968 pełne dwa dni obrad poświęcono posłom Koła „Znak”, unikając w ten sposób dyskusji wprost na temat sytuacji w Polsce, w partii, na temat programu władz. Mówiono o tym oczywiście, ale jakby mimochodem, w kontekście wspólnego ataku na wspólnego, łatwego do wskazania palcem „wroga”.

Posłowie „Znaku” zdawali sobie do pewnego stopnia sprawę z tego, co się szykuje. Niezwykła bowiem była zapowiedź, że premier będzie w Sejmie odpowiadał na interpelację. Jerzy Zawieyski przebywał wówczas w Konstancinie i tam też zebrało się pięcioosobowe Koło „Znak”. Witając przy furtce swoich kolegów-posłów Zawieyski powiedział: „Mam przemówienie gotowe i nikomu go nie odstąpię”. Rzeczywiście miał je napisane, choć później, już w trakcie przemawiania, od tekstu odczytanego kolegom w Konstancinie w wielu miejscach odszedł, improwizując polemikę z przeciwnikami. Janusz Zabłocki miał pewne zastrzeżenia sprowadzające się do tezy, iż należy ograniczyć się tylko do obrony studentów.

Dużo bardziej dramatyczne było kolejne posiedzenie Koła w mieszkaniu posła Konstantego Łubieńskiego rano 9 kwietnia (początek posiedzenia sejmowego wyznaczono na godzinę 10 tego samego dnia). Tym razem Janusz Zabłocki domaga się stanowczo dla siebie drugiego (obok Zawieyskiego) przemówienia wyrażającego inny do pewnego stopnia punkt widzenia. Sytuacja staje się napięta, Jerzy Zawieyski, znany ze swej anielskiej łagodności, uderza ręką w stół, większość jest przekonana, że jako drugi może przemówić tylko przewodniczący Koła, czyli Stanisław Stomma. Janusz Zabłocki opuszcza zebranie, w godzinę później przysyła rezygnację z uczestnictwa w Kole. Ale o godzinie 16, już po rozmowie z Prymasem Wyszyńskim, siada na sali sejmowej w ławach Koła. Kryzys jest tymczasem zażegnany, a Koło w komplecie.

W samym Sejmie panuje na razie spokój. Wysoka Izba zajmuje się całkiem drugorzędnymi problemami, nie mającymi związku z aktualną sytuacją w kraju. Wszystko się zmienia w dniu następnym. Początek posiedzenia o godz. 10. Na sali łatwo wyczuwalne jest jednak to, że pustawa zazwyczaj galeria dla publiczności wypełniona jest młodymi, dziarskimi mężczyznami. Normalnych przepustek na galerię nie wydawano. W loży prasowej siedzę wraz z płk. Morawskim z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i dyr. Skarżyńskim z Urzędu do Spraw Wyznań; innych nie jestem w stanie zidentyfikować.

Na mównicę wchodzi premier Józef Cyrankiewicz. Punkt 5. porządku dziennego przewidywał odpowiedź premiera na interpelację Koła Poselskiego „Znak”, w rzeczywistości pozwala to Cyrankiewiczowi wygłosić exposé, które formalnie nie jest programem rządu, a dotyczy niektórych dowolnie wybranych problemów. Józef Cyrankiewicz, atakując tych, którzy „pod flagą obrony rzekomo zagrożonej wolności kultury chcą atakować porządek społeczny w naszym kraju i uprawiać nieodpowiedzialną grę polityczną”, powołał się i na papieża Pawła VI, i na kardynała Colombo. Potem premier przeszedł do ataku na „koła rewizjonistyczne, reakcyjne, syjonistyczne, trockistowskie”, wymienione tak właśnie, jednym tchem. Wyraził też „najwyższe uznanie za bojową postawę klasy robotniczej”. W sumie wystąpienie premiera było długie, ale stosunkowo spokojne, nie zapowiadało linczu politycznego.

Zaczęła się dwudniowa tzw. dyskusja, w której role były w większości z góry rozdane. Pierwszy mówił ludowiec, poeta i prozaik Józef Ozga-Michalski, i to on nadał ton i jakby zadecydował o poziomie dalszych wypowiedzi. Potępiał tych, którzy „na czele z Kisielewskim są przedstawicielami dekadenckiej i elitarnej kultury dla »jaśnie wielmożnych«”, a zarazem „kumają się z siłami imperializmu niemieckiego”. Potępiał Koło „Znak”, tę „polityczną resztówkę w parlamencie” („polityczna resztówka reakcji”, jak dopowie później poseł Stanisław Kociołek), która pragnie „zbałkanizować” kraj. Natomiast, jak twierdził Ozga-Michalski, „zwrócenie się Episkopatu ze swoim słowem do sprawców zamieszek z pozycji przyzwalającego dociekania »do prawdy, do wolności, do sprawiedliwości« – jest zachętą moralną dla sił aż nadto określonych w swojej antypolskiej pozycji”. Owe siły jawiły się Ozdze-Michalskiemu nieco dziwnie: „Syjoniści oraz ich reakcyjni polscy sprzymierzeńcy – wczorajsi endecy”. Równie zaskakujące było stwierdzenie, że „Ionesco tak się ma do władzy Polski Ludowej, jak biskup do elektrowni”. Nie zabrakło jednak i literackich akcentów optymistycznych: „nasz orzeł piastowski, orzeł na czapce żołnierza Dywizji Kościuszkowskiej, startujący spod Lenino do Berlina, pokryty stalowymi piórami Nowej Huty, urodzajem Puław i Kędzierzyna, nie tylko nie będzie tracił piór, a będzie porastał w nowe”. Słowa te Izba nagrodziła gromkimi oklaskami. Klaskano zresztą w tych dniach co chwila, klaskała i nawet krzyczała (po raz pierwszy i ostatni jak na razie w Sejmie PRL) galeria, regulaminowo przecież zobowiązana do milczenia.

Po poecie Ozdze-Michalskim wystąpił ktoś naprawdę miarodajny, czyli Zenon Kliszko, druga osoba w partii i w ówczesnej PRL, choć formalnie tylko wicemarszałek Sejmu. On to sformułował tezę, która tak bardzo zabolała Jerzego Zawieyskiego. Otóż zdaniem Kliszki posłowie Koła „Znak” „znaleźli się w głębokiej izolacji politycznej... postawili się – naprzeciw powszechnej opinii narodu”, a w ogóle „próbowali upiec na ruszcie niedawnych wydarzeń własną reakcyjną pieczeń”. Koło odeszło od polskiej racji stanu, „faktycznie stanęło po stronie elementów syjonistycznych i rewizjonistycznych”. Pochwalił natomiast dwukrotnie stanowisko zajęte przez Pax i Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne. Na temat sytuacji na uczelniach Kliszko powiedział m.in.: „Władze państwowe i uczelniane powinny wyciągnąć wnioski dyscyplinarne w stosunku do wszystkich pracowników nauki winnych politycznego deprawowania młodzieży”. Z dalszych jego słów wynikało jednak, że akcja „wyciągania wniosków” jest już w toku: „Jedni ludzie są usuwani ze względu na swoją postawę, inni z powodu postawy i działalności swoich dzieci, którą tolerowali i ochraniali”. [Nie ulegało wszakże dla niego wątpliwości, że „partia klasy robotniczej stała się partią narodu”.]

Dwaj reprezentanci Stronnictwa Demokratycznego ratowali się unikami: wicemarszałek Karol Wende był rozwlekły i bezbarwny, prof. Stanisław Kulczyński opowiadał o Leibnizu, książce Irwina Brossa, filozofii Russella („zwariował, ale chytrze zwariował” – zanotowałem wówczas w swoim notesie). Stosunkowo dość umiarkowanie przemawiał Zdzisław Grudzień.

Przedstawiciel Związku Młodzieży Socjalistycznej Andrzej Żabiński po tych paru spokojniejszych przemówieniach wrócił do tonu pryncypialnego: „fakt kolportażu i propagowania Listu [!] uważamy za wrogi, wymierzony przeciwko władzy ludowej... Jako młodzi oburzeni jesteśmy, że działalność wroga została osłonięta dostojeństwem mandatu poselskiego. Natomiast młodzież polska w absolutnej swej większości w pełni popiera starania naszej partii i stronnictw politycznych”. Władysław Gawlik (Zjednoczone Stronnictwo Ludowe) donosił, że „już 2 i 3 kwietnia poseł Konstanty Łubieński zapoznał słuchaczy KUL z interpelacją”, którą komentował „w sposób reakcyjny”. „Jak śmiecie – pytał Gawlik – w ten sposób dziś oceniać działalność i postawę organów Milicji Obywatelskiej? Jest to warcholstwo – wołał – pośle Jerzy Zawieyski”. Podobnie posłanka Irena Sroczyńska (PZPR): „Oburza mnie interpelacja posłów ze »Znaku«, a w szczególności to, że podpisał ją także Jerzy Zawieyski, pełniący przecież wysoką godność członka Rady Państwa”.

Po przerwie zarządzonej o godz. 18 dano głos Jerzemu Zawieyskiemu. „Polityka jest także szkołą upokorzenia – mówił – ja poproszę Pana Marszałka Kliszkę, aby przypomniał sobie, że na tej sali także były czynione interpretacje, kto jest poza narodem, kto jest izolowany, a dotyczyło to izolowania i bycia poza narodem postaci bardzo czcigodnych”. Jerzy Zawieyski dramatycznie zwracał się wprost do obecnego na sali Władysława Gomułki, któremu wciąż wierzył, apelował z ogromnym przejęciem, usiłował poruszyć sumienia. Bronił „Dziadów”, bronił warszawskiego oddziału ZLP. Bronił (mimo protestów sali) Stefana Kisielewskiego: „to człowiek prawy, uczciwy i odważny”, a „te pięści, które spadły na Kisielewskiego, spadały na przedstawiciela kultury polskiej. Stało się to po raz pierwszy w Polsce Ludowej”. W tym momencie [z miejsca, gdzie siedział Władysław Gomułka, rozległo się donośne „che, che, che”, i natychmiast] cała sala, a wraz z nią galeria zarechotały śmiechem, od którego do dziś robi mi się zimno. Zerwał się Konstanty Łubieński i krzyknął: „Płakać trzeba, nie śmiać się!”. Zawieyski kontynuował: „Inne nazwiska, pisarzy, które tu też padły, to czy się je wymienia z ironią, bez szacunku, trzeba powiedzieć, że są to chlubne nazwiska literatury polskiej. Mam tutaj na myśli Jerzego Andrzejewskiego, Mieczysława Jastruna, wybitnego polskiego poetę Antoniego Słonimskiego...”. Bronił interpelacji, młodzieży, Listu Episkopatu w sprawie młodzieży, apelował o dialog i rozwagę. Na koniec chciał, „aby Sejm wyraził votum zaufania do mnie, a w przeciwnym wypadku – aby mnie zwolnił z zaszczytnego stanowiska członka Rady Państwa”.


CZYTAJ WIĘCEJ ARTYKUŁÓW ZE SPECJALNEGO DODATKU MARZEC. 50 LAT PÓŹNIEJ >>>


Mówi po dwudziestu latach Tadeusz Mazowiecki: „Jak się czyta dziś to przemówienie i wie się, co potem nastąpiło, to można mieć wrażenie, że wiele jest w nim ukłonów. Było to jednak historyczne przemówienie w tym sensie, że on mówiąc jakby za nas, mówił równocześnie ze świadomością, że wszystko kładzie na szalę, samego siebie – bo wiedział, że jest to ostatnie jego wystąpienie na tej sali. Mówiąc tak, jak mówił, był tu sobą; a więc moralistą, mówiącym do ludzi, którzy mają usłyszeć argumenty moralne”.

Po uczciwym, starającym się zrozumieć młodzież przemówieniu bezpartyjnego rektora Politechniki Warszawskiej prof. Jerzego Bukowskiego (,,można dojść do sformułowania również pozytywnych ocen wydarzeń marcowych”) zabiera głos przewodniczący Koła Posłów „Znak” Stanisław Stomma. Mówi spokojnie i godnie. „Uważamy – stwierdza – że interpelacja nie jest dokumentem poufnym czy tajnym i że przeto może być udostępniona ludności (szum na sali). Nie wiem kiedy i którego dnia »Wolna Europa« zakomunikowała o naszej interpelacji... ten zarzut nic nas nie obchodzi”. „Jeżeli rozpowszechnienie interpelacji nastąpiło tak szybko, stało się to nie dlatego, że znajdowano w niej elementy podburzające, ale dlatego, że ton jej tak bardzo różnił się od napastliwego tonu prasy w tych dniach. Dla młodzieży było to pierwsze ujęcie się za nią”. Albowiem „przyznajemy, że mieliśmy i mamy inną ocenę sensu wypadków marcowych”. Kończąc Stanisław Stomma powiedział: „Nie możemy zrezygnować ani z krytyki, ani z afirmacji tego, co uważamy za pozytywne – i dlatego nie damy się z tych pozycji, bardzo dla nas trudnych, zepchnąć”.

Dalsze przemówienia tego wieczoru nie wniosły nowych elementów. I tak poseł Mieczysław Grad powtórzył zarzuty dotyczące Wolnej Europy, powtórzył, że posłowie „Znaku” znaleźli się „w jednym froncie z wrogami Polski Ludowej”. Eskalacja, wręcz licytacja, kto ostrzej i dosadniej, nastąpiła następnego dnia. 11 kwietnia. Debata – że użyję tego eleganckiego określenia – zaczęła się o godz. 9, a włączyli się do niej teraz pierwsi sekretarze wojewódzcy, [niepewni swego losu, niepewni, jak naprawdę wygląda nowy układ sił w partii, tym bardziej więc zaciekli w demonstrowaniu swej nienawiści do wspólnego i wskazanego wroga.]

Wiele z tych przemówień było chyba po prostu podszyte strachem o własną skórę. Rozpoczął sekretarz wrocławski Władysław Piłatowski: „To, co Kisielewski i Słonimski napisali (nie zawsze dla swego narodu, często na zamówienie obcych Polsce ośrodków), zionie nienawiścią, pogardą, nihilizmem...”. Atakuje on personalnie Tadeusza Mazowieckiego (za przekazanie apelu młodzieży wrocławskiej), atakuje Koło „Znak”, które „tkwi głęboko swoim korzeniem właśnie w nietolerancji”. „W waszej pożałowania godnej interpelacji... chodziło o podsycanie walki na arenie międzynarodowej wrogich Polsce ośrodków dywersji politycznej”. W konstruktywnej części swego przemówienia postulował „szybką zmianę ustawy o szkołach wyższych”, gdyż ta z 1958 r. była, jak się okazuje, zbyt liberalna.

Poseł Dyzma Gałaj, którego intelektem ZSL lubił się chwalić, zarzucił Zawieyskiemu „jezuicką dialektykę”, Kisielewskiego nazwał awanturnikiem opluwającym „osoby, które doprowadziły naszą ojczyznę do rozkwitu”. A w ogóle to „Znak” „zadaje niedorzeczne pytania” i „są chwile, że ludzie nie bywają w narodzie”. Na szczęście „wnikliwa i mądra polityka rolna... doprowadziła do przywrócenia pełnego zaufania chłopów do kierownictwa politycznego...”.

I sekretarz szczeciński Antoni Walaszek poczuł się stoczniowcem mówiąc: „jestem głęboko przekonany, że żaden polski statek nie będzie nigdy nosił imienia Kisielewskiego, Słonimskiego czy Jasienicy i im podobnych” (oklaski). O czym zaś świadczy interpelacja i przemówienia posłów Koła „Znak”? O tym, że działają „w interesie znanych bankrutów politycznych oraz dla poparcia syjonistycznej, reakcyjnej, oszczerczej i wrogiej Polsce Ludowej propagandy ziejącej nienawiścią...”.

Na trybunę wchodzi przewodniczący Stowarzyszenia Pax poseł Bolesław Piasecki. Stwierdza, iż „wydarzenia na terenie wyższych uczelni zostały zainspirowane i zorganizowane jako fragment pchnięcia kraju w anarchię z ostatecznym zamiarem przewrotu”. Domaga się „oddzielenia jednostek nie mających kwalifikacji obywatelskich od ogółu wykładowców”, żąda „reedukacji politycznej”; „milowymi krokami” było według niego przemówienie Gomułki w sprawie obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. „Wydaje się nam, że im prędzej z aparatu polskiej władzy odejdą elementy syjonistyczne, tym szybciej skończy się ich antypolska zagraniczna akcja”. Natomiast posłowie „Znaku”: „nie tylko potwierdzili wczoraj treść złożonej przez nich interpelacji, ale dodali jeszcze pozytywną, polityczną ocenę nieprzytomnego w swym politycznym przebiegu zebrania warszawskiego oddziału Związku Literatów”. A więc ze „Znakiem”, który stał się narzędziem „reakcyjnych wpływów”, „jesteśmy w zasadniczej politycznej walce”.

Dla sekretarza łódzkiego Józefa Spychalskiego nie ulegało wątpliwości „poparcie przez »Znak« wrogich socjalizmowi sił przy pierwszej próbie ich aktywizacji politycznej”. Sekretarz krakowski Czesław Domagała zarzuca Zawieyskiemu brak skromności, piętnuje Żółkiewskiego, Schaffa, Baumana i Brusa, którzy „na przestrzeni wielu lat dokonali ogromnego spustoszenia zaśmiecając dusze i umysły ludzkie”. A także: „nigdy nie byli i nigdy nie będą sumieniem narodu różnego rodzaju Grzędzińscy, Słonimscy, Beynary-Jasienice czy Kisielewscy”, [bo „prawdziwym sumieniem narodu jest PZPR”]. Okazuje się też, że haniebną „intrygę polityczną” uknuli rewizjoniści, kosmopolici syjonistyczni, bankruci polityczni, ideowi handlarze, niedobitki reakcyjnego podziemia, niedoszli spadkobiercy fabryk i obszarniczych dworków. Ale „nie udała się sługusom reakcji, agentom zachodnich ośrodków dywersji, ich chytra prowokacja”.

Gdański sekretarz Stanisław Kociołek był nie mniej pryncypialny. „Postępowaniem posłów z Koła »Znak« kierowała zła, reakcyjna wola...”. „Biorąc w obronę burzycieli porządku publicznego i niszczycieli dobra publicznego” stanęli w jednym szeregu z tymi, którzy „usiłowali doprowadzić do przelewu krwi”. Ponieważ Koło „Znak” podtrzymuje nadal swoją interpelację, to „idzie dzisiaj znacznie dalej niż wówczas, gdy ją składało”. Zaś „List Episkopatu, wrogi i podjudzający, poseł Zawieyski nazwał, co wzbudziło zrozumiałą wesołość Izby, »listem pięknym, pełnym obywatelskiego stanowiska«”. Kościół upomina się zatem o tych, za którymi stała „rewizjonistyczna kontrrewolucja”, i robi to „wasz Kardynał w imię tej walki od lat skierowanej przeciwko Polsce Ludowej”. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o kardynała Stefana Wyszyńskiego.

Sekretarz poznański Jan Szydlak, wychodząc z założenia, iż „niezgłębiony jest ten ocean fałszu i obłudy, jaki zaprezentowali organizatorzy tej interpelacji”, zmierzał szybko do konkluzji: „woleli pójść za reakcją, syjonizmem, stać się ich poplecznikami i nie możemy z tego faktu nie wyciągnąć wniosków. Zarówno tu w tej Izbie, jak i poza salą sejmową”. Sama zaś interpelacja „była wynikiem zimnej, wyrachowanej kalkulacji politycznej” i nie pomogą tu żadne „faryzeuszowskie protesty”. Podobnie jak i inni, Szydlak sięgał też w przyszłość. „Dla mnie nie ma cienia wątpliwości, że dla Kisielewskiego historia nasza znajdzie miejsce, ale na tym samym śmietniku, tam gdzie ulokowała już Arciszewskich, Zaleskich, Andersów, Mikołajczyków...”.

I tak trwało do wczesnych godzin popołudniowych. W przerwach posłowie „Znaku” i ja, jako jedyny świadek spoza Sejmu, naradzaliśmy się, co dalej robić. Janusz Zabłocki krążył po kuluarach i nosił się z zamiarem wyjścia na trybunę, by nie wycofując się z interpelacji odciąć się równocześnie od kontekstu „wolnoeuropejskiego” i „syjonistycznego”. Nie rozumiał, że szukano jedynie kozła ofiarnego i w tej nawale ogniowej nikogo nie interesowały takie czy inne indywidualne zastrzeżenia. Konstanty Łubieński wręcz przeciwnie, chciał koniecznie uderzyć na odlew. Wzburzony do głębi tłumaczył nam w gabinecie Zawieyskiego: „ja wiem, jak z takimi... postępować, ja ich...”. Używał słów zgoła nieparlamentarnych. Z trudem powstrzymaliśmy go od tego zamiaru, nie chcąc dolewać oliwy do ognia, choć bez wątpienia gdyby wykonał swój kawaleryjski plan, całkiem inaczej potoczyłyby się jego dalsze losy polityczne. Być może to on zawiódł się wtedy na przyjaciołach. Stanęło na tym, iż Konstanty Łubieński złoży na końcu imieniem Koła krótkie oświadczenie.

Tymczasem głos zabrali ostatni już mówcy. Poseł i pisarz Bohdan Czeszko nie mógł odmówić sobie satysfakcji wytknięcia Jerzemu Zawieyskiemu „wadliwie skonstruowanego zdania” w jego wystąpieniu. Używał formuły „kolega Zawieyski raczył był...”, by na koniec obłudnie kłaniając się ławie, na której siedzieli „Znakowcy”, powiedzieć: „Proszę więc, usilnie proszę posłów ze »Znaku«, aby pozwolili praktykować mojej partii demokrację socjalistyczną. I aby raczyli nie podejmować działań, które zmusiłyby moją partię bodaj do okresowego ograniczania owej demokracji; ponieważ ja także wysoko sobie cenię demokrację socjalistyczną”. To umiłowanie demokracji też zostało nagrodzone oklaskami. Czeszko był bardzo pewny siebie, gdy mówił: „Walka staje się ostra. I nie odniesiecie w niej zwycięstwa”.

Ostatnim mówcą był uchodzący za kulturalnego liberała Wincenty Kraśko. Tym bardziej więc starał się. „W tym wystąpieniu – mówił – poniósł aktor Zawieyski klęskę. Jakkolwiek wystąpił w roli Konrada, który nie chce zejść ze sceny, zszedł z tej sceny bez oklasków – a to jest dla aktora katastrofa... Poseł Zawieyski wystąpił jako pisarz. I w tej dziedzinie poniósł klęskę, naraził swój autorytet pisarski na szwank... Poseł Zawieyski wystąpił wreszcie jako polityk. I tu poniósł klęskę. Nie mówiąc o tym, że oczywiście nikogo nie przekonał i nie mógł przekonać”. Rzeczywiście nie mógł, Kraśko miał rację. Miał też rację, że posłowie „Znaku” w „najbardziej koszmarnych snach nie przypuszczali, że spotka ich taka kontra”. Ale też, ciągnął, „jeśli ktoś występuje w charakterze adwokata takiego diabła, to siłą rzeczy sam się stawia w pozycji diabła”. A o pisarzach tak się wyraził: „Nadzwyczajne zebranie było im potrzebne dla wywołania awantury politycznej w skali światowej... To nie lekarze, to grabarze. Polska Ludowa obejdzie się bez ich usług”.

Na koniec oświadczenie Konstantego Łubieńskiego w imieniu Koła: „Oświadczam, że atmosfera i sposób prowadzenia dyskusji przez poszczególnych posłów uniemożliwiają nam merytoryczne ustosunkowanie się do podniesionych przeciw nam zarzutów (...) pozostaje nam tylko milczeć”. Marszałek Sejmu Czesław Wycech powie: „Nie mogę zrozumieć tego oświadczenia posła Łubieńskiego. Nie przyjmuję do wiadomości”. Przyjął natomiast list Jerzego Zawieyskiego składającego rezygnację z funkcji członka Rady Państwa PRL. Dowiedzieliśmy się też z ust marszałka Wycecha, iż „w toku zakończonej przed chwilą dyskusji wszechstronnie omówiono podstawowe problemy nurtujące w ostatnim czasie nasze społeczeństwo”. A potem Sejm przychylił się do prośby Edwarda Ochaba zwalniając go ze stanowiska przewodniczącego Rady Państwa. [Dopiero po latach powie Edward Ochab Teresie Torańskiej: „Opluto ludzi ze »Znaku«, którzy choć kierowali się innymi intencjami i podtekstami – ale słusznie i odważnie wystąpili w obronie naszej młodzieży. Żal mi ich było, jak widziałem w Sejmie: Mazowieckiego, Stommę, Zawieyskiego, byli dosłownie zaszczuwani. I ot paradoks, ale komuniści znaleźli się obok czarnej reakcji”.] Na jego miejsce Sejm powołuje Mariana Spychalskiego, dokonuje też zmian w rządzie. Generał dywizji Wojciech Jaruzelski zostaje ministrem obrony.

Pod wieczór opuszczamy gmach Sejmu. Wokół posłów „Znaku” pustka, wszyscy starają się ominąć ich jak najdalej. I tylko jeden poseł Stefan Żółkiewski podchodzi w holu sejmowym do Jerzego Zawieyskiego i ostentacyjnie go całuje. Żółkiewski przegrał już swoją grę, ale przecież był to gest niezwykły.

Interpelacja „Znaku” była z pewnością kulminacyjnym punktem w historii Koła. Z kwietniowego posiedzenia sejmowego wyszło ono moralnie zwycięsko, a sama sprawa interpelacji stała się ważnym niezmiernie rysem tożsamości naszych środowisk. Miała też rozmaite bezpośrednie i dalsze konsekwencje.

Wieczór po posiedzeniu sejmowym spędziliśmy razem w mieszkaniu Jerzego Zawieyskiego. Następnego dnia rano w redakcji „Więzi” przeprowadzono nagłą kontrolę finansową. „Kontrolera – wspomina ówczesny redaktor naczelny „Więzi” Tadeusz Mazowiecki – interesowało tylko jedno: niektóre nazwiska w honorariach autorskich. A potem otrzymaliśmy pismo z Biura Śledczego MSW zapytujące – w związku z prowadzonym śledztwem – czy panowie Michnik, Szlajfer, Antoni Zambrowski i Karol Modzelewski zgłaszali artykuły. Jeżeli tak, to na jakie tematy i czy pobierali honoraria. I wtedy zaczęły się w ogóle piekielne trudności. Pojawiły się także trudności wewnątrzśrodowiskowe, a tych nie udało się już na trwałe przezwyciężyć”.

Przejawem rozdźwięków był napisany w parę tygodni potem przez Janusza Zabłockiego i podpisany wspólnie z Andrzejem Micewskim artykuł pod tytułem „O narodowy i społeczny autentyzm polskiego socjalizmu”. Stanowił on do pewnego stopnia swoistą interpretację interpelacji. „Jego istotny błąd – napisze z czasem Andrzej Micewski – wiązał się z pewnym odciążeniem organizatorów kampanii antysyjonistycznej przez silne podkreślenie, że w interpelacji »Znaku« sprawa syjonizmu nie została poruszona”. W artykule, odrzuconym przez redakcję „Więzi”, podkreślono jednak silne dążenie do „autentyzmu narodowego” i „kryterium afirmacji narodowej”, co w ówczesnej sytuacji brzmiało co najmniej dwuznacznie. Ostatecznie artykuł został odrzucony także przez gremium kierownicze środowisk „Znaku” na kolejnym zebraniu w Ożarowie. Janusz Zabłocki pozostał nieprzekonany. Masowe wyjazdy skrzywdzonych ludzi żydowskiego pochodzenia, tragedia Czechosłowacji i wkroczenie wojsk Układu Warszawskiego przysłoniły na pewien czas ten wewnętrzny spór.

W rok później nazwisko Jerzego Zawieyskiego nie znajdzie się już na listach wyborczych, a jego samego powali śmiertelny wylew. Tadeusz Mazowiecki zostanie wyeliminowany z Sejmu w następnej rundzie wyborczej już po odejściu ekipy Władysława Gomułki. Ostatecznie w 1976 r. przewodniczący Koła Posłów „Znak” Stanisław Stomma będzie już jedynym posłem, który nie zagłosuje za zmianami w Konstytucji PRL. Nie wejdzie więc do Sejmu następnej kadencji, a dla szeroko pojętego środowiska „Tygodnika Powszechnego” oznaczało to definitywny koniec Koła Posłów „Znak”, choć wbrew nam Janusz Zabłocki i jego przyjaciele będą jeszcze przez pewien czas posługiwać się w Sejmie tą nazwą.

Równocześnie jednak w tym samym 1976 roku skrystalizuje się jawna niezależna opinia publiczna, ukażą się otwarte listy w najbardziej palących sprawach podpisane przez przedstawicieli intelektualnej elity kraju. Zrodzą się autentyczne więzy między opozycyjną inteligencją polską a robotnikami Radomia i Ursusa. Jak by powiedział Antoni Gołubiew: „szło nowe”.©

Fot. Grażyna Makara

KRZYSZTOF KOZŁOWSKI (1931–2013) był filozofem, dziennikarzem i politykiem. Wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego” (w piśmie od 1956 do 2008 r., z czego w latach 1965–2007 jako zastępca redaktora naczelnego), w rządzie Tadeusza Mazowieckiego minister spraw wewnętrznych i twórca Urzędu Ochrony Państwa, w latach 1989–2001 senator.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2018

Artykuł pochodzi z dodatku „Marzec. 50 lat później