Inspiracja z nasionka

To nie tylko najbardziej prestiżowa wystawa ogrodnicza świata. Chelsea Flower Show jest także lustrem, w którym odbija się współczesność.

26.06.2018

Czyta się kilka minut

Ogród Toma Masseya nawiązujący do kryzysu migracyjnego, Hampton Court, Londyn, 2016 r. / WICEK SOSNA
Ogród Toma Masseya nawiązujący do kryzysu migracyjnego, Hampton Court, Londyn, 2016 r. / WICEK SOSNA

Co roku powtarzają się te same rytuały: zaczyna się od rozkopanej ziemi, aby potem w ciągu tygodnia powstały oszałamiające ogrody. Potem oceniają je sędziowie, przyznawane są nagrody, alejkami przepychają się tłumy odwiedzających, dziennikarze robią wywiady, fotografowie walczą o dobre ujęcia (kwiatów lub celebrytów). Trochę szampana, trochę zmęczenia. Dla jednych najważniejsze są wydarzenia towarzyskie, dla innych – ogrodnicze święto.

Po niecałym tygodniu tego szaleństwa wszystko cichnie, rośliny są wyprzedawane, ogrody likwidowane, a czasem przenoszone w inne miejsce. Pozostaje zapis trendów, ekstrawagancji, pomyłek i sukcesów. Zapomina się, że każdy ogród stworzyli konkretni ludzie, którzy często zostali popchnięci do tego przez jeszcze innych ludzi, jakich napotkali na swej drodze.

Chelsea Flower Show to święto kwiatów. Ale równie dobrze mogłoby to być święto niezwykłych historii.

Historia pierwsza: Tom i uchodźcy

Pamiętam tamten ogród. Prezentowany dwa lata wcześniej na innej wystawie, w Hampton Court Palace Flower Show. Kryzys uchodźczy w Europie sięgnął wtedy apogeum.

Nazwany „Ogrodem Straży Granicznej” był niepokojący. Patrzyłam na niego z nieufnością. Bo ogród to przecież miejsce, gdzie chcemy się odprężyć. Czy jednak można się zrelaksować, jeśli siedzimy wprawdzie w oazie kwiatów, ale za nią rozciąga się spieczona słońcem ziemia, ogrodzenie z drutu kolczastego i punkty kontrolne? Czy w takim miejscu chcemy być? Czy to jeszcze ogród-oaza, czy już więzienie, które tworzymy w lęku przed tym, co jest na zewnątrz? Może siedząc wśród kwiatów, wolimy odwrócić wzrok, by nie widzieć tego, co poza drutami, które rozciągnęliśmy? To były ważne pytania.

Tom Massey był wtedy debiutującym projektantem, ale jego ogród obsypano nagrodami. Dwa lata później, na Chelsea Flower Show, Tom wrócił z innym ogrodem, choć na ten sam temat. Zaprojektowany dla Lemon Tree Trust – organizacji pomagającej uchodźcom – został zainspirowany determinacją syryjskich uciekinierów z obozu Domiz w irackim Kurdystanie. Na początku miało przebywać w nim tysiąc rodzin. Teraz jest ponad 30 tys. ludzi i są tam znacznie dłużej, niż początkowo myśleli.

Wokół ogrodu Toma unosił się zapach jaśminu, drzewko cytrynowe pośrodku uginało się pod ciężarem owoców. Były też figi i granaty. – Damaszek jest pełen jaśminów. Ten zapach to zapach domu, za którym się tęskni – mówił Tom – Chciałem wykorzystać rośliny, które przenoszą wspomnienia.

Zanim zaczął swój projekt, pojechał do Domiz. Rozmawiał z ludźmi, oni pomagali mu wybrać odpowiednie rośliny. – Zobaczyłem, jak ważne są tam najmniejsze ogródki, nawet te na piasku. Po przybyciu do obozu, gdy tylko to możliwe, uchodźcy zaczynają sadzić rośliny. Niektórzy, kiedy opuszczali swoje domy, zabrali ze sobą nasiona – opowiadał Tom.

Ogród w obozie uchodźców to źródło jedzenia, ale i piękna, odrobiny harmonii i stałości. Dlatego są tam także róże, jakże niepraktyczne kwiaty. Taki ogród to wyraz odwagi i wiary w przyszłość, bo przecież gdy sadzimy nasionka, to liczymy, że doczekamy zbiorów, że będziemy w tym samym miejscu, gdy pojawią się kwiaty i owoce.

To dowód na pomysłowość: za przykładem uchodźców Tom zasadził warzywa w plastikowych butelkach zawieszonych na ogrodzeniu i w dziurach betonowych bloków. Każde miejsce można wykorzystać, gdy ma się niewiele.

– Ogród w Hampton Court był oświadczeniem, deklaracją. Ten jest inny... – mówił Tom. – Ma opowiadać o sile ogrodu, o tym, jak dzięki pracy w nim możemy poczuć się lepiej, odzyskać energię.

Historia druga: baronessa i statek

Baronessa Floella Benjamin stała przy swoim ogrodzie. Ciemnoskóra, uśmiechnięta i radosna, zagadywała zwiedzających. W jaskraworóżowej sukience i srebrzystych butach na obcasach rzucała się w oczy.

Być może podobnie przyciągała uwagę w latach 60. XX w., gdy jako dziecko przybyła do Wielkiej Brytanii z Trynidadu. – Wtedy wszystko wydawało mi się szare, a zwłaszcza ludzie. Ubierali się na szaro, czarno albo granatowo – wspominała teraz. – Myślę, że Brytyjczycy zyskali na kolorach, które przywieźliśmy ze sobą. Nawet królowa wybiera teraz zdecydowane mocne barwy.

Baronessa Floella Benjamin (w różowej sukni) prezentuje swój ogród poświęcony mieszkańcom Karaibów, którzy po 1945 r. przybyli odbudowywać Wielką Brytanię, czerwiec 2018 r. / FOT. WICEK SOSNA

Baronessa Benjamin – ten tytuł przyznano jej w 2010 r. – urodziła się na Karaibach. Najpierw do Wielkiej Brytanii pojechał jej ojciec, muzyk jazzowy. Potem ściągnął rodzinę. Pewnie nie spodziewał się, że jego córka osiągnie tak wiele. Floella Benjamin jest aktorką, piosenkarką, prezenterką telewizyjną, autorką książek dla dzieci, producentką filmową – lista jej aktywności jest długa.

Dwa lata temu zapragnęła stworzyć ogród. Nie dla siebie, lecz po to, aby upamiętnić tzw. Pokolenie Windrush. Ogród był gotowy w tym roku – na 70. rocznicę przybycia statku „Empire Windrush” do portu w Tilbury. Na pokładzie tego i innych okrętów do Wielkiej Brytanii przybywali ludzie z Jamajki, Trynidadu czy Tobago, wtedy jeszcze brytyjskich kolonii. Po II wojnie światowej poobijane Imperium Brytyjskie potrzebowało rąk do pracy, by odbudować swą kolebkę i oni odpowiedzieli na wezwanie. Trudno powiedzieć, ilu dokładnie ich było (dzieci często nie miały paszportów i podróżowały dzięki dokumentom rodziców).

W 1971 r. wszystkim przybyszom przyznano prawo pobytu, ale nie wydano potwierdzających dokumentów. Nie były wtedy potrzebne.

Ale w 2012 r. zmieniono prawo imigracyjne, a w kolejnych latach – na fali brexitowej – zaczęto coraz mocniej zacieśniać kontrolę nad imigracją. Ludzie z Pokolenia Windrush, nie mogąc udowodnić, że ich pobyt jest legalny, tracili pracę czy dostęp do opieki zdrowotnej. W końcu zaczęła im grozić deportacja – do kraju, który opuścili jako dzieci, i którego nie znają. Prasa publikowała historie ludzi, którzy po 60 latach życia w Wielkiej Brytanii usłyszeli, że są tu nielegalnie, ale rząd pozostawał niewzruszony. Aż do wiosny tego roku, gdy zareagowali przywódcy państw karaibskich, a brytyjscy dziennikarze opisali, jak w 2010 r. w ministerstwie zniszczono karty zejścia na ląd Pokolenia Windrush – czasem jedyny dowód, że przybyli przed 1971 r.

Pani premier łagodziła ton, pani minister spraw wewnętrznych przepraszała, a cały skandal pokazał, jak niewiele w gruncie rzeczy wiadomo o tamtym epizodzie imigracyjnym. Oczywiście, kiedy dwa lata temu baronessa Floella Benjamin siedziała z ogrodnikami i myślała, jak zbudować idealny ogród, który będzie piękny i bogaty w symbole, nie mogła przewidzieć rozmiarów tego skandalu. Chciała jednak – jak czas pokazał, słusznie – przypomnieć o Pokoleniu Windrush. Oraz o tym, jak wiele Brytyjczycy mu zawdzięczają.

– Ci ludzie przybyli do Wielkiej Brytanii, bo chcieli przyczynić się do jej odbudowy, bo czuli się jej częścią – podkreślał podczas otwarcia ogrodu Seth George Ramocan, wysoki komisarz Jamajki w Zjednoczonym Królestwie. – Ich historia to część historii Wielkiej Brytanii.

Tę historię, a zwłaszcza historie poszczególnych przybyszów, pokazano w ogrodzie baronessy: znalazły się tu np. zdjęcia pasażerów „Empire Windrush”. Jak Sama Kinga, który zaciągnął się do brytyjskiej armii w 1944 r., później wrócił na Jamajkę, ale postanowił znów popłynąć do Anglii. Pracował w RAF, a w latach 80. został burmistrzem londyńskiej dzielnicy Southwark. Jest też zdjęcie Lucildy Harris, która osiadła w Brixton – doskonale pamiętała dziury po niemieckich bombach.

W ogrodzie było również to, co przywieźli ze sobą przybysze z Karaibów: kolory, kwiaty, ale i nieznane wcześniej na Wyspach warzywa. Niektórzy zabierali w podróż nasiona, by móc jeść to, co w domu. Popularne były wśród nich ogródki działkowe. – Ogrodniczką była moja mama – mówiła teraz baronessa. – Myślę, że ten ogród by się jej podobał.

W jej ogrodzie była również gitara – imigranci lubili muzykę. Były rysunki dzieci, a także figurki pasażerów na pokładzie statku – wśród nich przyszłej baronessy. Tamta podróż przez ocean wymagała odwagi i wiary w siebie oraz w przyszłość. A ułożenie sobie życia w nowym kraju – wiele determinacji.

– Chciałabym, aby ludzie poczuli, że wszystko jest możliwe. To jest nasze przesłanie dla przyszłych pokoleń – podkreślała teraz Floella Benjamin.

Jej ogród zbudowano we współpracy z radą miejską Birmingham. Po wystawie został tam przeniesiony.

Historia trzecia: tata i chodaki

Za wielkimi pokazowymi ogrodami ciągnęła się alejka pełna wystawców – bo Chelsea Flower Show to nie tylko ogrodniczy kunszt, ale też ogrodniczy biznes.

Można było kupić kilkumetrowego konia z drewna, jedwabne szale, słomkowe kapelusze i w ogóle wszystko, co kojarzy się z ogrodem czy relaksem na wsi. Były też ogrodowe chodaki, podobne nieco do tych, które noszą lekarze i pielęgniarki. Ale, oczywiście, w kwiatki. Były modele w tulipany, w łąkę, w słoneczniki i jeżyny. Wodoodporne, lekkie i wygodne, cieszyły się powodzeniem.

Michelle i jej chodaki; kilkaset par podarowano dzieciom uchodźców w Grecji, czerwiec 20178 r. / FOT. WICEK SOSNA

Na stoisku dyżurowała Michelle. Układała różne modele w równym rządku i opowiadała, jak to wszystko się zaczęło 11 lat temu. Bo zaczęło się od ogrodu lub raczej w ogrodzie. – Mój ojciec miał biuro w szopie w ogrodzie. Kiedy padało, a trzeba było mu coś zanieść albo go zawołać, zawsze był problem z butami. Pobiec w kapciach i je przemoczyć? Wkładać gumowce? – wspominała kobieta. – Któregoś z tych szarych dni, gdy wilgoć wisi w powietrzu, narodził się pomysł nieprzemakalnych chodaków. Można je wsunąć na nogi w sekundę, bez problemu chodzić po mokrej trawie. Są idealne dla ogrodnika.

Backdoorshoes”, „buty przy tylnym wyjściu” – tak się nazywają – zawsze są pod ręką, gdy musimy na chwilę wyjść do ogrodu za domem.

Do stworzenia wzorów posłużyły zdjęcia kwiatów i łąk z okolicy, gdzie znajduje się firma. Co roku powstają nowe modele, a buty mają swych fanów. Ostatnio 400 par – modeli dziecięcych – przekazano do obozu uchodźców Alexandria w Grecji.

Firma pozostaje przedsięwzięciem rodzinnym, zakorzenionym w przydomowym ogródku.

Historia czwarta: przypadkowe spotkania

Każdy, kto przychodzi na wystawę w Chelsea, ma swoje powiązane z kwiatami i ogrodami doświadczenie. Inaczej by go tam nie było.

Są to czasem historie przejmujące – jeden z ogrodów miał zwracać uwagę na problemy osób dotkniętych epilepsją (w Wielkiej Brytanii jest ich ponad pół miliona). Inspiracją była historia cierpiącej na tę chorobę Jenny, córki artysty Williama Morrisa pod koniec XIX w. Opowiedziała ją pisarka i dziennikarka Leslie Forbes. Wkrótce po wydaniu książki autorka sama zmarła z powodu epilepsji. Teraz ogród zaprojektowała jej przyjaciółka Kati Crome.

Czasem historie są zabawne. Np. Janet na swojej torebce ma nadruk zdjęcia pięknego ogródka przed typowym angielskim pubem. Okazało się, że pub kiedyś należał do niej, teraz przeszła na emeryturę i ktoś inny go prowadzi. Nie ma już przed nim takich kwiatów jak kiedyś. Janet trochę tej przeszłości szkoda, więc zrobiła sobie taką pamiątkę i w ten sposób jej dawny ogródek jest zawsze z nią.

Spotkałam też Petera, pasjonata hortensji, który niczym dawni „łowcy roślin” stara się zebrać wszystkie istniejące odmiany. Opowiadał, że jedna, na której mu zależy, jest chyba w posiadaniu pewnej ogrodniczki w Polsce. Na razie prowadzą korespondencję.

Epilog: jedno pragnienie

I tak oto między ogrodami płyną opowieści.

Pomysł Toma Masseya na ogród przywołujący potrzeby uchodźców już wywołał reakcję: prestiżowe Królewskie Towarzystwo Ogrodnicze, które organizuje wystawę w Chelsea, wysłało do obozu uchodźców w Domiz dwa tysiące paczek z nasionami (ogórki, papryki, słoneczniki, nagietki...).

Przewodnicząca Towarzystwa Sue Biggs przypomniała sobie przy tej okazji, że sto lat wcześniej, w 1918 r., nasiona wysyłano brytyjskim jeńcom w obozach w Niemczech. – Dwie grupy ludzi, w odstępie stu lat, jedna w Niemczech, druga w Iraku – mówiła pani Biggs. – I to samo podstawowe ludzkie pragnienie, aby coś pielęgnować, uprawiać, nawet w strasznych okolicznościach.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2018