Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ściślej rzecz biorąc, front ten Kreml otworzył już dawno temu, a momentem zwrotnym – czyniącym dalszą eskalację i wybuch poniekąd nieodwracalnymi, jedynie odwleczonymi w czasie, aż do minionego weekendu – było zbudowanie przez Rosjan słynnego mostu przez cieśninę Kerczeńską. Most ten – otwarty w maju osobiście przez Putina – nie tylko zapewnił połączenie lądowe między Rosją i okupowanym Krymem. Stworzył też pewien drastyczny (dla Ukrainy), ale dotąd ignorowany (przez Zachód) polityczno-gospodarczo-militarny fakt dokonany w basenie Morza Azowskiego – tego, patrząc na mapę, jakby wielkiego jeziora, które z Morzem Czarnym jest połączone właśnie przez wąską cieśninę Kerczeńską.
Otóż w rękach Rosjan most ten stał się narzędziem, dzięki któremu mogą w każdej chwili (twierdząc, że to – rzekomo – ich strefa morska) zamknąć cieśninę i odciąć Morze Azowskie od świata. A wraz z nim – odciąć od świata ukraińskie miasta portowe Mariupol i Bierdiańsk, dla których handel morski stanowi gospodarcze być albo nie być. Oraz – uzależnić od własnego widzimisię ruchy ukraińskiej marynarki wojennej, dla której – po utracie Krymu – kluczowymi portami stały się Odessa i Mariupol.
I właśnie coś takiego działo się tam od wielu miesięcy: łamiąc prawo międzynarodowe, Rosjanie wprowadzili coś w rodzaju blokady Morza Azowskiego. Według sobie znanych kryteriów zatrzymywali lub/i kontrolowali statki handlowe płynące pod mostem, czasem zamykali też cieśninę. Boleśnie uderzyło to w Mariupol i Bierdiańsk oraz w ogóle w gospodarkę Donbasu (zależną m.in. od eksportu węgla i stali); ruch statków, a wraz z nim handel zmniejszyły się dramatycznie, wzrosło bezrobocie itd.
Czytaj także: Tadeusz Iwański: Frakcja rosyjska wraca do gry
Kijów wiele razy prosił o interwencję w sprawie Morza Azowskiego, ale tzw. wspólnota międzynarodowa (w tym Niemcy i Francja, które – jako członkowie patronującego rozejmowi sprzed czterech lat „formatu normandzkiego” – teoretycznie ponoszą szczególną odpowiedzialność za Ukrainę) ignorowała te prośby. Bo same oświadczenia były tu w istocie równe ignorowaniu.
To, co narastało od dawna, musiało więc w końcu wybuchnąć: w niedzielę 25 listopada rosyjskie okręty zaatakowały kilka ukraińskich jednostek płynących z Odessy do Mariupola (po wodach, które w myśl prawa są ukraińskie lub międzynarodowe, a nie rosyjskie). Ostrzelane, trzy ukraińskie okręty zostały zdobyte abordażem przez rosyjski specnaz; mowa jest o rannych marynarzach (także w stanie krytycznym).
Ten akt jawnej agresji – w odróżnieniu od agresji wciąż kamuflowanej, w Donbasie – sprawił, że na chwilę zapachniało otwartą, chciałoby się rzec: klasyczną wojną rosyjsko-ukraińską. Ale choć w chwili, gdy publikowaliśmy ten tekst na stronie „TP” władze ukraińskie rozważały ogłoszenie stanu wojny z Rosją (choć wojna trwa od prawie 5 lat, de iure nie jest wypowiedziana), to równocześnie prezydent Poroszenko wysłał sygnał – w pierwszym rzędzie zapewne do zachodnich partnerów – że nie planuje reakcji militarnej („linia frontu na wschodzie się nie zmieni”). Niemniej, jakoś Poroszenko odpowiedzieć musi. Także w kontekście wyborów prezydenckich (marzec 2019 r.), w których walczy o reelekcję: brak stanowczej reakcji w takiej chwili mógłby oznaczać dla niego polityczne samobójstwo.
Umiędzynarodowienie konfliktu wokół Morza Azowskiego – przez mocne włączenie się zachodnich partnerów – byłoby więc także sposobem na uniknięcie eskalacji militarnej.
Ale rzecz nie tylko w tym, co stanie się tu i teraz. Bo wszystko to, co robi Rosja, nie tylko uderza w suwerenność, ale także upokarza Ukraińców: Kreml stale pokazuje im, że traktuje ich kraj jak swoje „podwórko”, na którym może sobie pozwolić na wszystko.
Dosłownie – na wszystko. Bo warto przypomnieć, że rosyjska agresja to nie tylko aneksja Krymu i wojna w Donbasie (nawet jeśli jest to – jak mówią wojskowi – wojna „o niskiej intensywności”, to codziennie są ofiary; np. bilans października 2018 r. po stronie ukraińskiej to 12 zabitych żołnierzy, 5 zabitych cywilów – w tym dzieci – i kilkanaście ofiar niebojowych, w tym weteranów-samobójców).
To także cała plejada rozmaitych „frontów”: wojna informacyjna (nieustająca), gospodarczo-energetyczna (niechlubną rolę grają w niej niektóre kraje zachodnie, w tym rząd w Berlinie, do upadłego broniący gazociągu Nord Stream 2), cybernetyczna. A także prowadzona w cieniu, lecz dramatyczna w swym przebiegu wojna wywiadowczo-dywersyjna. Giną w niej ukraińscy oficerowie wywiadu (a także, po drugiej stronie, ich przeciwnicy), zaś ukraińskie magazyny nawet na głębokim zapleczu co i rusz wylatują w powietrze (ktoś zliczył, że w pożarach arsenałów z zapasami – wywołanych przez eksplozje, np. po ostrzale z drona – zniszczeniu uległo kilka razy więcej magazynowanej amunicji, niż zużyto jej na całej wojnie w Donbasie).
Czytaj także: Wojciech Pięciak: Krym: dramat każdego dnia
Doprawdy – spektrum narzędzi, których Kreml używa do poniewierania Ukrainy, jest bogate. A nie uwzględniliśmy tu przecież rozmaitych wtórnych skutków wojny, destrukcyjnych dla społeczeństwa – jak choćby kilkusettysięczna już armia zdemobilizowanych weteranów (wielu z syndromem pourazowym), poważny wzrost zachorowań na gruźlicę (zwłaszcza we wschodnich obwodach) czy kondycja psychofizyczna dzieci żyjących w cieniu frontu w Donbasie.
A wracając do incydentu na Morzu Azowskim: choć teoretycznie wciąż możliwe są różne scenariusze, najbardziej prawdopodobny wydaje się ten, który w ciągu ostatnich pięciu lat widzieliśmy już wiele razy: że po chwilowym wzburzeniu świata, bliższego i dalszego, po serii deklaracji i oświadczeń różnych instytucji („stanowczych”, rzecz jasna), wszystko wróci do codzienności. Czyli – do rosyjskiej pełzającej „wojny na wyniszczenie” ukraińskiego państwa i społeczeństwa.
Tekst ukończono w poniedziałek 26 listopada, o godzinie 11.30.