Imposybilista

Rozpoczyna się najważniejsza rozgrywka w politycznym życiu Jarosława Kaczyńskiego – wojna o utrzymanie władzy. Jeśli przegra, to już nigdy nie będzie rządził.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński na kongresie PiS, Warszawa, 14 kwietnia 2018 r. / ANDRZEJ IWAŃCZUK / REPORTER
Jarosław Kaczyński na kongresie PiS, Warszawa, 14 kwietnia 2018 r. / ANDRZEJ IWAŃCZUK / REPORTER

Po przekroczeniu połowy kadencji PiS Jarosław Kaczyński zachowuje się tak, jakby zdawał sobie sprawę, że jego rewolucja nie do końca wypaliła. Państwo w wielu obszarach jak kulało, tak kuleje, mimo że PiS obsadziło je od dołu do góry swoimi ludźmi. Niespodziewanie okazało się, że to nie wystarczy do sanacji. Szybkie przejęcie sądów oraz symboliczne rozliczenie z PRL zablokował prezydent, co – i to dodatkowy hamulec dla rewolucyjnego zrywu – na trwałe wykopało rów między Andrzejem Dudą a Kaczyńskim. Nie udało się nawet na czas postawić pomnika prezydenta Lecha Kaczyńskiego, o zamknięciu sprawy Smoleńska nie wspominając. W dodatku sam PiS nie okazał się wcale partią odporną na doczesne pokusy. Widowiskowym przykładem są liczone w setkach tysięcy premie dla ministrów, które wywołały pierwszy drastyczny spadek notowań partii władzy.

Choć przez dwa i pół roku Kaczyński rękami swoich ludzi znacząco zmienił Polskę wedle wyśnionego przepisu, to widać wyraźnie, że jest pod wieloma względami rozczarowany.

Jako krytyk imposybilizmu poprzednich ekip dziś sam padł ofiarą imposybilizmu swego i swych ludzi.

Trzeba się dzielić z Brukselą

Przede wszystkim nie udała mu się wojna z Brukselą i w kwestiach polityki europejskiej Kaczyński musi się dziś spektakularnie wycofywać rakiem. Od początku kadencji lider PiS i jego wyznawcy wylewali na Komisję Europejską kubły pomyj. Komisarze byli oskarżani o antypolskość, lewackość i sprzyjanie opozycji. Wszystko dlatego, że krytykowali działania Kaczyńskiego wobec Trybunału Konstytucyjnego i sądów, wszczynając procedurę kontroli praworządności w Polsce wedle art 7. traktatu o Unii Europejskiej.

Dziś PiS szybciutko przeprowadza przez Sejm ustawy, o których jeszcze pół roku temu nie chciał słyszeć – realizują one wytyczne Brukseli, choćby w sprawie wydrukowania zaległych orzeczeń TK z czasów prezesury Andrzeja Rzeplińskiego. A ­Kaczyński mówi na spotkaniach z wyborcami: „Ciężko pracujemy nad tym, żeby się wycofano z tego art. 7. Żeby nam przestano tym dziurę w brzuchu wiercić”.

Ba, na tychże spotkaniach – na które przychodzi głównie elektorat PiS – oznajmił, że rząd nie wypowie konwencji Rady Europy przeciw przemocy wobec kobiet, przyjętej za czasów Platformy. W kręgach konserwatywnych dokument ten uważany jest za forpocztę ideologii gender. Nieoficjalnie wiadomo, że za rządów Beaty Szydło rozważano wypowiedzenie konwencji.

Teraz widać, że Kaczyński nie chce kolejnej wojny. Woli bagatelizować. „Wycofanie się z konwencji antyprzemocowej wywołałoby kolejny atak na Polskę – mówi. – A praktycznych skutków tej konwencji w Polsce nie ma, więc po co w gruncie rzeczy robić sobie kolejną awanturę?”.

Fiasko Międzymorza

Ponad dwa lata rządów pokazały Kaczyńskiemu, że nie jest w stanie całkowicie odrzucić ograniczeń wymaganych przez członkostwo w UE i w innych organizacjach międzynarodowych. Okazało się, że nie może robić wszystkiego, na co ma ochotę.

Lider PiS już wie, że nie zbuduje antybrukselskiej koalicji w regionie. W ostatnim wywiadzie dla „Gazety Polskiej” przyznał niemal wprost, że marzenia o Między­morzu – dużej koalicji państw Europy Środkowo-Wschodniej, która miała stanowić przeciwwagę dla Berlina i Paryża – nie ziściły się. To oznacza upadek jednego z największych projektów politycznych PiS w polityce zagranicznej.

A to ma wymierny skutek polityczny: nie mogąc zmienić zasad europejskiej gry, Kaczyński musi się im podporządkować. Z punktu widzenia jego myśli politycznej – nasyconej godnościowym eurosceptycyzmem – jest to lekcja dotkliwa. Tym bardziej że w istocie rzeczy wszystkie spory z Komisją Europejską dotyczyły jednego: zakresu władzy Kaczyńskiego nad Polską. Dziś, przymuszony, prezes musi się Polską z Brukselą podzielić.

Sędziowie stanęli okoniem

Nawet gdyby Kaczyński nie cofnął się pod presją Unii, to i tak bilans tzw. reformy sądownictwa w wersji PiS jest marny. A przecież zainicjowane wiosną minionego roku zmiany miały pójść gładko i dać szybkie efekty. Skończyło się na potężnych antyrządowych protestach ulicznych, po których przyszły sensacyjne weta prezydenta Dudy.

W finale udało się Kaczyńskiemu dogadać z prezydentem i wspólnie wprowadzić ustawy spokrewnione z rozwiązaniami lansowanymi wcześniej przez PiS. Czasem to pokrewieństwo bliskie – jak w przypadku przepisów o Krajowej Radzie Sądownictwa, która po wejściu w życie prezydenckich projektów i tak znalazła się pod kontrolą nominatów PiS. A czasem odległe – jak w przypadku przepisów dotyczących sędziów Sądu Najwyższego. Początkowo PiS chciało ich wszystkich po prostu wyrzucić, pod pretekstem reorganizacji SN. Takiemu rozwiązaniu lansowanemu przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę kibicował Kaczyński. Powoływał się nawet na Konstytucję, która w art. 180. mówi: „W razie zmiany ustroju sądów (...) wolno sędziego przenosić do innego sądu lub w stan spoczynku”.

Zwyciężył wariant prezydencki – pozbywanie się sędziów będzie stopniowe, poprzez obniżenie wieku emerytalnego. Ale w ten sposób rewolucja zamieniła się w ewolucję – a wszak nie o to chodziło. No i to prezydent zarezerwował sobie pakiet kontrolny w sądach.

Z punktu widzenia Kaczyńskiego zmiany w sądach idą jak po grudzie. Środowisko sędziowskie, ostrzeliwane przez PiS i media mu sprzyjające, okazało się nad wyraz solidarne. Dość powiedzieć, że choć sędziów jest w Polsce ok. 10 tysięcy, to na 15 miejsc w KRS zgłosiło się tylko 18 kandydatów. Najczęściej mieli oni powiązania z politykami PiS lub byli sędziowskimi oryginałami, skonfliktowanymi ze swym środowiskiem, a może i z całym światem. W dodatku Ziobrze nie udało się wymienić większości prezesów i wiceprezesów w sądach terenowych, choć przyznał sobie takie prawo.

Dziś PiS przeprowadza kolejne, niezliczone nowelizacje ustaw sądowych, nie tylko w ramach ustępstw wobec Brukseli, ale także usuwając swe liczne niedociągnięcia i błędy. W tej sytuacji sądowy Blitzkrieg jest już niemożliwy, a i znaczących korzyści politycznych ze zmian w wymiarze sprawiedliwości nie widać.

Złamany bat na samorządy

Rejtan Andrzeja Dudy zaszkodził planom Kaczyńskiego wobec sądów, choć ich nie zastopował. Odmiennie było w innych ważnych dla PiS obszarach – weta do ustawy degradacyjnej oraz do ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych były zabójcze.

Pierwsze, dotyczące Regionalnych Izb Obrachunkowych, pozbawiło PiS możliwości usuwania ze stanowisk samorządowców pod pretekstem „braku skuteczności” w wykonywaniu zadań publicznych. Biorąc pod uwagę, że w samorządach wciąż dominuje opozycja, byłoby to dla rządu narzędzie nieocenione.

Z kolei ustawa degradacyjna – wypracowana jeszcze za czasów Antoniego Macierewicza, a uchwalona przez parlament już po jego dymisji – umożliwiała pozbawienie stopni komunistycznych generałów z Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która firmowała stan wojenny w 1981 r. To weto prezydenta było dla Kaczyńskiego szokiem porównywalnym z zablokowaniem ustaw sądowych. W dodatku Duda – w odróżnieniu od wet sądowych – tym razem nie zapowiedział, że wystąpi z własnym projektem. Efekt? Wszyscy czołowi politycy PiS przyznają, że takie symboliczne rozliczenie się z Jaruzelskim, Kiszczakiem, Siwickim i ich pomagierami jest już niemożliwe. Dla partii takiej jak PiS, ufundowanej na antykomunizmie – czasem tylko retorycznym, ale jednak – to porażka wyjątkowo dotkliwa.

Trzeba to powiedzieć wprost. Bez względu na oficjalnie okazywaną kurtuazję, bez względu na wciąż silną więź polityczną, bez względu na w dużej mierze podobne poglądy i wspólną nienawiść do Donalda Tuska oraz Platformy – między Kaczyńskim a Dudą powstał rów, który jest już nie do zasypania. Chodzi nie tylko o weta, one są jedynie ilustracją szerszego zjawiska, czyli emancypacji prezydenta. Jest dla Kaczyńskiego groźne, bo oznacza, że w legislacyjnym taśmociągu traci ważne, ostatnie ogniwo. W twardym jądrze PiS – wśród ludzi takich jak Macierewicz i sprzyjające mu media – niemal otwarcie zarzuca się Dudzie, że znalazł się pod wpływem wojskowych specsłużb, pogrobowców WSI. Stąd weto dla degradacji komunistycznych generałów, stąd w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego grupa wojskowych zakorzenionych w PRL, stąd wreszcie twarda obrona gen. Jarosława Kraszewskiego, głównego doradcy wojskowego prezydenta, którego Macierewicz chciał oskarżyć o szemrane kontakty z Rosją.

Ta spiskowa teoria nie ma większego znaczenia dla wyborczych szans Dudy. Ale buduje napięcie wokół niego w PiS, gdzie mit WSI jest żywy, mimo że od dekady ta formacja nie istnieje, a Macierewicz zdążył już pozostających w służbie agentów wielokrotnie zweryfikować wedle swoich kryteriów.

Finansowe eldorado dla ludzi PiS

Duda jest dowodem na to, że jeśli coś najbardziej Kaczyńskiego rozczarowało, to jego właśni ludzie. Czasem, jak w przypadku prezydenta, ich emancypacja i ambicje. Ale częściej ich chciwość – tu lista jest długa.

Kaczyński zawsze lubił podkreślać moralną wyższość własną i swego obozu. W jego politycznej myśli PiS nie jest zwyczajną partią, a głosowanie na PiS nie jest zwyczajnym wyborem. To wybór głęboko tożsamościowy, w którym PiS to sanacja, a jego przeciwnicy są targowicą.

Zderzenie takich mesjanistycznych ugrupowań z prozą – i pokusami – rządzenia zawsze kończy się tak samo: pochłanianiem państwa bez umiaru ze szczytnymi hasłami na ustach.

W PiS bardzo szybko puściły hamulce. Nominaci tej partii brali co popadnie, od stadnin przez ekspresowe awanse oficerskie w mundurówce, po atrakcyjne stanowiska w dyplomacji.

Brutalna wojna objęła zwłaszcza spółki skarbu państwa, wydzierane sobie wzajemnie przez różne partyjne, udzielne księstwa. Doszło do tego, że ledwie po roku ze względu na nieprawidłowości w spółkach dokonane przez ludzi PiS ­Kaczyński wyrzucił z rządu ówczesnego ministra skarbu Dawida Jackiewicza. Mówił mi wtedy: „W spółkach skarbu zdarzyło się wiele złego. Problemem były kompetencje i uczciwość”.

Nadal jednak państwowe molochy to finansowe eldorado dla ludzi PiS, a karuzela po odejściu Jackiewicza nawet przyspieszyła. Miliony w spółkach zarobili lub zarabiają prominentni politycy PiS: Wojciech Jasiński, Andrzej Jaworski, Małgorzata Sadurska czy Maks Kraczkowski. Do rady nadzorczej nacjonalizowanego giganta bankowego Pekao SA poprzednia premier Beata Szydło wstawiła swą wieloletnią koleżankę, dyrektorkę szpitala powiatowego w Oświęcimiu. A doradcą prezesa został brat Zbigniewa Ziobry.

Dziś widać wyraźnie, że PiS nie ucywilizował zasad rekrutacji do spółek. Jedyny pomysł, jaki ma Kaczyński, to dymisje i przycinanie zarobków. „Człowiek jest z natury grzeszny, ale musimy starać się robić wszystko, by nic nam nie można było zarzucić. By zwyciężyć, by kontynuować nasze dzieło, by przebudowywać Polskę, musimy być partią czystych rąk. Nie będzie żadnej tolerancji, nie będzie żadnego zmiłowania dla tych, którzy te ręce będą sobie brudzić” – oświadczył na niedawnej konwencji PiS.

Partia bryka

To, że Kaczyński nie panuje nad swymi nominatami w spółkach, to nie wszystko. W kilku kwestiach prezes starł się w Sejmie z własnymi posłami. Okazało się bowiem, że nie wszyscy uznają dogmat o jego absolutnej nieomylności. Najwyraźniej było to widać przy okazji prawdziwej wewnątrzpisowskiej wojny o prawa zwierząt. Kaczyński – w odróżnieniu od sporej części przedstawicieli obozu konserwatywnego – jest czuły na punkcie traktowania zwierząt. Dlatego też domagał się wprowadzenia ograniczeń w polowaniach, choćby zakazu udziału dzieci. Patronował także wprowadzeniu całkowitego zakazu hodowli zwierząt futerkowych. „Chodzi o to, aby cierpienia zwierząt było mniej na świecie, a cierpienie zwierząt futerkowych to jedno z tych najgorszych, które mają miejsce” – mówił.

Szkopuł w tym, że spora część posłów PiS oraz prorządowych mediów, w tym Radio Maryja, ma na ten temat inne zdanie. W Sejmie zaczęły się więc dziwne kontredanse wokół obu projektów. Doszło nawet do tego, że posłowie PiS nie zgodzili się na zakaz udziału w polowaniach dzieci. Z kolei poprawka o zakazie używania żywych zwierząt do szkolenia psów myśliwskich popierana przez prezesa PiS przeszła tylko dlatego, że poparła ją opozycja. Kaczyński się wściekł i postawił na swoim: ustawa z zakazem dla dzieci została uchwalona na początku marca. Ale nie było to odwołanie do autorytetu, tylko do pięści.

Konflikty Kaczyńskiego z własną armią nie dotyczyły tylko praw zwierząt. Prezes nie panuje nad własnym klubem także w znacznie poważniejszych kwestiach – choćby w sprawie aborcji. Kilka głosowań nad różnymi projektami ograniczającymi przerywanie ciąży pokazało, że Kaczyński nie jest właścicielem sumień swych ludzi, że wielu posłów nie ma ochoty traktować takich głosowań politycznie w zależności od aktualnych potrzeb prezesa.

Dziś Kaczyński w kwestii ograniczenia aborcji jest w kropce. Z jednej strony spora część partii popiera zaostrzenie przepisów, a z drugiej Kaczyński obawia się, że PiS zapłaci za to polityczną cenę. Unika więc tej kwestii, jak może.

Policzek od senatorów

Partia wręcz upokorzyła prezesa w innym głosowaniu, dotyczącym zgody na aresztowanie senatora PiS Stanisława Koguta. Ziobrowa prokuratura zarzuca mu milionową korupcję, a areszt dla Koguta miał uwiarygodnić podobne działania wobec polityków opozycji, takich jak sekretarz generalny PO Stanisław Gawłowski. Gdy jednak przyszło do głosowania nad zgodą na areszt, to wniosek prokuratury upadł. Okazało się, że senatorowie PiS za nic mają oczekiwania Kaczyńskiego, wtedy gdy prezes nie może ich rozliczyć – a głosowanie było tajne.

Wszystkie te wydarzenia skłoniły prezesa do tego, by ściągnąć swej partii cugle. Najpierw zapowiedział zmianę przepisów, by zlikwidować anonimowe głosowania w takich sytuacjach. Wtedy pierwszy raz pogroził buntownikom, że wyrzuci ich z list wyborczych.

Tyle że wkrótce znów musiał w ten sposób dyscyplinować partię. Gdy ogłosił zwrot ministerialnych nagród i 20-procentowe cięcia pensji parlamentarzystów, dodał też prewencyjnie: „Jeżeli ktoś by nie chciał głosować za tego rodzaju decyzjami, to traci szansę na dalszy udział w polityce. Będziemy egzekwować z całą stanowczością dyscyplinę”.

Cięcia mają być politycznym antidotum na oburzenie wyborców za wypłacone ministrom nagrody. Ten pomysł – wzięli ministrowie, a ukarani będą posłowie – wywołał duże niezadowolenie w partii. Dla niektórych posłów to osobiste pożegnanie z bezkrytyczną akceptacją dla wszystkich pomysłów Kaczyńskiego. Najodważniejszy był Tadeusz Cymański. „To szaleństwo. Jestem wściekły, mi się to nie podoba i nie tylko mnie” – oznajmił.

Inni kryją się za anonimowością, bo wciąż boją się karzącej ręki prezesa. Jeden z ministrów mówi mi: – Przecież do tej pory Kaczyński chwalił działania rządu. Mnie też chwalił, to dlaczego mam oddać pieniądze? Gwiazda rządu Ela Rafalska też ma oddać nagrodę, mimo że przeprowadziła 500 plus? To szkodliwy populizm.

Widać wyraźnie, że armia – wciąż uznając prymat wodza – coraz częściej ma własne zdanie.

Propaganda wszechmocy

Przewodnim motywem ruszającej – długiej, bo dwuletniej – kampanii wyborczej będzie pokazywanie PiS jako partii wszechmocnej, która jest w stanie przebudować państwo, usuwając jego bolączki. W odróżnieniu od nicniechcącej i niczego­niemogącej Platformy.

Sam Kaczyński wie jednak, że partia wystawia sobie tę cenzurkę za skuteczność mocno na wyrost. W kluczowych obszarach PiS musiał skapitulować. Okazało się, że fundamenty, na których posadowione jest państwo i jego międzynarodowe zobowiązania, są trudne do wzruszenia. W dodatku burzyciele mają coraz częściej sami ze sobą problemy. W tej sytuacji lider PiS chce się skupić na utrzymaniu władzy – porozumieć z Brukselą, wyrzucić do kosza kontrowersyjne ustawy i ująć wyborców nową falą socjalnych wypłat.

Może rewolucję uda się dokończyć w kolejnej kadencji? A po niej jeszcze w kolejnej? Prezes powiedział mi kiedyś, że Mateusz Morawiecki jest defetystą, przepowiadając, że PiS będzie rządzić do 2031 r. Śmiał się przy tym radośnie.

Prawda jest jednak taka, że jeśli Kaczyński tym razem przegra, to już nigdy nie będzie rządził. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018