Igrzyska na huśtawce

Jesteśmy marzycielami, nie realistami. Chcemy medali, na które nie mamy szans. Dlatego rozczarowanie polskimi wynikami na igrzyskach jest tak wielkie.

11.08.2012

Czyta się kilka minut

Florecistka Sylwia Gruchała w programie „Taniec z gwiazdami”, 2008 r. / Fot. Piotr Fotek / REPORTER
Florecistka Sylwia Gruchała w programie „Taniec z gwiazdami”, 2008 r. / Fot. Piotr Fotek / REPORTER

Mało? Nie powiedziałbym – mówi o medalowym wyniku naszych olimpijczyków Adam Giersz, były minister sportu i pomysłodawca Klubu Polska Londyn 2012. Ten rządowy program finansowania olimpijczyków miał zaowocować dużą liczbą najcenniejszych laurów igrzysk. – I właśnie około 10 medali przewidywaliśmy, podobnie jak w Atenach i Pekinie – wyjaśnia teraz Giersz. Wspomina telewizyjną sondę, jeszcze sprzed igrzysk, w której widzowie szacowali medalowe szanse sportowców. – 70 proc. twierdziło, że zdobędziemy mniej niż pięć medali. A dziś mówią, że w Londynie ponieśliśmy porażkę i marudzą, że brąz się nie liczy? – dziwi się były minister, kiedyś także trener naszej reprezentacji w tenisie stołowym.

Wśród kibiców i komentatorów przeważa jednak opinia, że tegoroczne igrzyska to porażka polskiego sportu. Nie było złota dla siatkarzy, a zamiast medali – piąta lokata zapaśniczki Moniki Michalik, przegrana Karoliny Michalczuk, jedynej polskiej pięściarki (pięściarza nie było żadnego), no i fatalne występy murowanych faworytów: ciężarowca Marcina Dołęgi, biegaczy Adama Kszczota i Marcina Lewandowskiego, kiepskie starty młociarza Szymona Ziółkowskiego i dyskobola Piotra Małachowskiego. Do tego bójka w sztafecie. „Przegrywanie to polski sport narodowy” – podsumowują internauci.

– Ale czy nasze marzenia medalowe w ogóle były uprawnione? – zastanawia się Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski w chodzie sportowym. – Wygląda mi to raczej na chciejstwo na wyrost, bez brania pod uwagę realiów. Chcemy więcej medali? Trzeba więcej robić dla polskiego sportu. Zresztą, może tak naprawdę nie ma to większego znaczenia dla społeczeństwa?

Czasem można bowiem odnieść wrażenie, że wymaganiami wobec sportowców próbujemy leczyć narodowe kompleksy.

CZEKAJĄC NA CUD

– Jesteśmy ludźmi, dla których szklanka jest w połowie pusta. To mentalność społeczeństwa nastawionego bardziej na przetrwanie niż na zwycięstwo – uważa Jacek Santorski, psycholog zajmujący się m.in. motywowaniem sportowców i biznesmenów. – I jeśli ktoś tę wolę walki w ogóle miewa, to właśnie sportowcy – dodaje. Zdaniem Santorskiego kibicom brakuje chęci doceniania sportowych wysiłków swoich reprezentantów. – Wciąż realizujemy skrypt ofiary, wiecznie skrzywdzonego Chrystusa Narodów. A jednocześnie nadal towarzyszy nam neurotyczna tęsknota za cudem z naszym udziałem. Taka huśtawka, na której siedzimy i która sprawia, że nie umiemy doceniać sukcesów.

Siedząc na takiej huśtawce, trudno zwyciężać. Jeden z olimpijczyków-wioślarzy zwierza się nam: – W decydujących momentach czasem mi majaczy: „Kurczę, czy my na pewno jesteśmy tacy dobrzy, może to przypadek, że tu jesteśmy?”.

Jacek Torliński, mąż i trener tyczkarki Anny Rogowskiej, twierdzi wręcz, że polscy sportowcy boją się zapeszyć i nie mówią głośno, że marzą o medalu. Zwłaszcza że ludzie będą wypominać im te słowa, gdy do kraju wrócą bez krążka. – Tymczasem kiedy amerykański sportowiec, który ledwo, ledwo zakwalifikował się na olimpiadę, powie w wywiadzie, że jedzie po złoto, wszyscy przyklasną mu i powiedzą: „yes, yes, good job!”. Bo kto ma wierzyć w medal, jeśli nie sportowiec? – pyta były tyczkarz.

Jacek Santorski nieco studzi tak surową opinię: uważa, że na szczytach sportu narodowe stereotypy nie mają zastosowania. Ale dodaje, że jego samego zaskakują sposoby wpajania w Amerykanów (i przyjezdnych) mitu sukcesu. – Mój syn zadzwonił do mnie ze swojej szkoły średniej w Seattle. Będzie grał w turnieju tenisowym. „Z twoim serwem?” – zdziwiłem się. A on, że tak, w deblu z mistrzem Iranu, który też tam chodzi do szkoły. Okazuje się, że dyrekcja specjalnie dla syna stworzyła konkurencję „studenci cudzoziemscy” i ustawiła go w parze ze świetnym zawodnikiem, by razem z nim wygrał i poczuł smak sukcesu.

– Nam raczej towarzyszy tęsknota do czasów socjalizmu, gdy polscy zawodowcy walczyli z zachodnimi amatorami – uważa Adam Giersz. I tak w 1960 r. przywieźliśmy z Rzymu 21 medali (na igrzyska pojechała reprezentacja o połowę mniejsza niż teraz), 4 lata później z olimpiady w Tokio – 23. Rekord padł w Moskwie, skąd Polacy wrócili w 1980 r. z 32 krążkami (ale te igrzyska Zachód zbojkotował).

– Wtedy inwestowaliśmy znacznie powyżej naszych możliwości, choć z efektami – mówi Robert Korzeniowski. – Teraz inwestujemy tyle, na ile nas stać. Może nieco mniej. A wyniki są analogiczne do nakładów. Sport to teraz wyścig zbrojeń. Musimy się zastanowić, czy chcemy inwestować w sportową armię.

PARTYZANCKA WOJNA

Wielka Brytania wydała na przygotowanie igrzysk olimpijskich dziewięć miliardów funtów. Wyspiarze nie żałowali też środków dla swoich sportowców. Kamil Kuczyński, kolarz szosowy, porównywał 250 tys. zł, jakie jego grupa dostała na przygotowania, z 26 milionami funtów (135 milionów zł), które mieli do dyspozycji brytyjscy kolarze. To więcej, niż na przygotowania do olimpiady wydało w sumie polskie ministerstwo sportu – 130 milionów zł przeznaczono głównie na finansowanie „indywidualnego programu przygotowań olimpijskich Londyn 2012 dla zawodników rokujących osiągnięcie wysokiego wyniku sportowego”. Z kolei za stroje olimpijskie i bilety lotnicze płacił Polski Komitet Olimpijski.

– Przegrana boli tak bardzo, bo czujemy się, jakby to naród przegrał wojnę – mówi Adam Giersz. – Tymczasem w realiach współczesnego sportu wyniki są proporcjonalne do produktu krajowego brutto. Nie można się dziwić, że w medalowej klasyfikacji prowadzą Chiny, Stany Zjednoczone, Niemcy czy Francja. Polska jest 20. gospodarką świata i mniej więcej takie miejsce uzyskamy w klasyfikacji medalowej.

Przełożenie jednak nie jest takie proste. PKB Korei Południowej to 18 tys. dolarów, niewiele więcej niż polskie 14 tysięcy. A medali mają trzy razy więcej niż my. Może więc idzie nie tyle o koszty, jakie generuje sportowa wojna, ale o to, czy aby nie mamy do niej zbyt partyzanckiego podejścia?

– Sportowcy potrzebują pełnych czterech lat przygotowań do igrzysk – mówi Aleksandra Jaszczur-Nowicka, była dyrektor Zespołu Sportowo-Oświatowego „Baza Mrągowo”, w którym do olimpijskich startów przygotowują się kolejne pokolenia żeglarzy. – Musimy zaplanować wyjazdy nad akweny, na których będą się odbywać mistrzostwa dające kwalifikacje do igrzysk, zorganizować treningi, kupić sprzęt. Nie ma co więc się cieszyć, gdy zaledwie dwa lata przed olimpiadą w końcu znajdzie się jakiś sponsor.

– Na wszystko to potrzebne są pieniądze. Odżywki, właściwe wyżywienie, sprzęt, jakieś ubrania, by na mistrzostwa Polski nie jechać obdartym. To kosztuje – mówi Henryk Szynal, prezes i terener Tarpana Mrocza – macierzystego klubu Sebastiana Zielińskiego, złotego medalisty w podnoszeniu ciężarów. Roczny budżet klubu to 200 tysięcy zł. – A na jedne tylko mistrzostwa do Hrubieszowa jedzie sześć osób – wzdycha trener. Cieszy się z medalu Sebastiana, ale dobrze wie, w jakich bólach Zieliński pracował na ten sukces.

– Nikogo nie interesuje, co się dzieje w klubach. Związki sportowe dbają tylko o kadrowiczów. Mają im zapewnić treningi w centralnych ośrodkach sportowych, dojazd na zgrupowania sześć-osiem razy w roku, bo na więcej nie ma pieniędzy. A przecież trenować trzeba cały rok. No i gdzie się trenuje? No w klubie przecież – mówi Ryszard Szewczyk z Budowlanych Opole, trener Bartłomieja Bonka, brązowego medalisty w sztandze. Zresztą zwrot kosztów dojazdu sportowców na zgrupowania to w jego opinii kpina. – Druga klasa osobowa pociągiem przez 10 godzin. Kto ma na to siły? – obrusza się trener. – Sportowcy jeżdżą więc samochodami. Na swój koszt.

Na partyzantkę skarżą się też tyczkarze, którzy zimą skakać mogą tylko w hali w Spale, a florecistka Sylwia Gruchała twierdzi, że nie sprawdził się nawet Klub Polska Londyn 2012, elitarna jednostka z własnym budżetem, w której znaleźli się olimpijczycy z poprzednich igrzysk i medaliści mistrzostw świata.

MOTYWACJA BEZ STYMULACJI

Gdy minister sportu swoim rozporządzeniem powołał Klub w 2009 r., działacze denerwowali się, że to fanaberia resortu, która rozpieści uczestniczących w nim sportowców, bo nie będą czuć na plecach oddechu młodszej konkurencji. Wydawało się jednak, że wcześniejszy, pilotażowy klub sprawdził się podczas zimowej olimpiady w Vancouver w 2010 r. (sześć medali wobec dwóch w 2006, dwóch w 2002 i po zerze w latach 90.).

W ramach klubu najpierw dofinansowano przygotowania szerokiej grupy zawodników do igrzysk w Londynie, w kolejnych latach dopłacano do szkolenia wybranych 119 zawodników (w sumie ministerstwo wydało wspomniane 130 milionów). Tym razem jednak się nie udało. Liczba zdobytych medali w porównaniu z poprzednimi igrzyskami nie zwiększyła się, a murowani pewniacy, którzy mogli trenować, gdzie chcieli, bo płacił za to Klub – Gruchała, Pyrek, Rogowska, Małachowski – zawiedli. Monika Pyrek wyznała, że zabrakło jej motywacji i woli walki, a Gruchała – że dostawała za mało odżywek.

– Jeśli świetny sportowiec mówi „miałem złe warunki”, to ja robię wszystko, żeby mu je poprawić, i po to był Klub – wyjaśnia teraz Adam Giersz. – Zorganizowaliśmy optymalne warunki. A to, jak poszczególni sportowcy je wykorzystali, czy wystarczyło im siły, chęci i determinacji, czy zamiast trenować tańczyli z gwiazdami i zapełniali rubryki w kolorowych gazetach, na to już państwo nie ma wpływu – odbija piłeczkę rzuconą przez Gruchałę (kilka sesji dla męskich magazynów) i Pyrek (w 2010 w „Tańcu z Gwiazdami”).

Tymczasem mistrz olimpijski Sebastian Zieliński jest zadowolony z uczestnictwa w programie. – To była olbrzymia pomoc – ocenia Henryk Szynal, klubowy trener mistrza.

– Trzeba to było zrobić, by w ogóle ratować nasze olimpijskie nadzieje – uważa Robert Korzeniowski. – Nie budując długofalowej strategii, na kogoś w połowie tego czteroletniego cyklu olimpijskiego w końcu trzeba postawić. Nic by się jednak nie stało, gdyby program był skierowany do jeszcze szerszej kadry.

– Gdy sportowcom brak konkurencji, nie mają stymulacji potrzebnej do walki – uważa Jacek Santorski. – A gdy nie ma zewnętrznej stymulacji, na plecach nie czuje się oddechu konkurencji, łatwo osiąść na laurach. Niewielu jest zawodników tak dojrzałych, by umieli bezustannie zmagać się sami ze sobą.

Zachętą nie stały się nawet pieniądze? Premie – zwolnione z podatku dochodowego – nie były najwyższe, ale jednak nie do pogardzenia. Za złoto Polak dostawał od PKOl 120 tys. zł (dwa razy mniej niż w Pekinie), za srebro 80 tys., za brąz 50 tys. Do tego dokładały się związki (np. lekkoatletyczny płacił odpowiednio 60, 40 i 30 tys. zł) i ministerstwo sportu (32, 25, 18). Ale taka Białoruś płaciła, odpowiednio: równowartość 600, 300 i 200 tys. zł za medale. Część krajów premiuje tylko złoto, jak Singapur (2,6 mln zł), Kazachstan (800 tys. zł) lub Chiny (188,5 tys. zł). Zawodnicy z Rumunii za medale dostaną samochody, odpowiednio: renault latitude, megane oraz twingo.

Z DOMU PO MEDALE

Jerzy Skucha, prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, do własnych zawodników ma żal. Tych z kontuzjami pytał przed igrzyskami, czy dadzą radę, zlecał badania lekarskie. Sportowcy zapewniali, że poradzą sobie, ale ostatecznie się nie popisali. „Odebrali stroje olimpijskie, prawdopodobnie doskonale zwiedzili wioskę i całą okolicę, a na bieżni walki nie podjęli” – żalił się prezes jednemu z portali.

Rozczarowany postawą niektórych sportowców jest też Giersz: – Można nie zdobyć medalu, ale nie zbliżyć się do swojego życiowego rekordu oznacza, że coś było nie tak.

– Kto jedzie, ma walczyć o medal – mówi twardo trener Adriana Zielińskiego. – Inaczej nie ma sensu ruszać się z domu. Jego zdaniem licząca 218 osób grupa sportowców wysłanych do Londynu była dużo za duża. – Tylu pojechało, a przywieźli tak mało medali. Nic dziwnego, że kibice czują niedosyt.

– Tworzenie statystyk typu „pojechało 30, więc mamy przywieźć tyle medali” jest zupełnie nieuprawnione – protestuje Robert Korzeniowski. – Ja z pierwszych igrzysk wróciłem z zerowym kontem, a kolejne wygrałem. Zawsze będę zwolennikiem szerokiej kadry. To nie jest tak, że wysłanie sportowców, którzy uzyskali kwalifikacje, ale raczej nie zdobędą medalu, jest stratą pieniędzy. Gdzie ci ludzie mają zdobywać olimpijskie szlify, by zdobywać medale na kolejnych igrzyskach?

Jego zdaniem, jeśli chcemy więcej medali, muszą się zmienić dwie rzeczy. Finansowanie i podejście do sportu. Ale nie podejście instytucji, lecz ogółu Polaków.

LEPSI OD CHIŃCZYKÓW

– Skąd mają się brać przyszli mistrzowie, gdy nikt nie uprawia sportu? Harry Potter ich nie wyczaruje – mówi Korzeniowski.

Popiera go Jacek Santorski: – Kiedyś w Czechach zdziwiłem się, że tam wszyscy od dziecka grają w tenisa. W takiej sytuacji łatwiej wyławiać sportowe talenty, bo wybiera się z tysiąca, a nie z garstki potencjalnych przyszłych medalistów – ocenia. Jego zdaniem w Polsce brak sportowej kultury, a jego rodzinne uprawianie nie jest dla nas – jak dla Amerykanów – sposobem na spędzanie czasu wolnego.

– Gdy cała rodzina jeździ z dzieckiem oglądać jego mecze, a szkoły fundują stypendia uzdolnionym sportowo dzieciakom, to potem są efekty w postaci medali – potwierdza trener Adama Zielińskiego. – Tymczasem u mnie w klubie są dzieci, które nie mają co jeść. Miasto ostatnio ufundowało stypendia, ale tylko do końca szkoły średniej. Dobrze rokujący absolwent szkoły zawodowej musi skończyć sportową karierę, by iść do pracy.

Jacek Santorski najbardziej się dziwi, gdy słyszy narzekania na sportowców, którzy zdobyli brąz, a nie złoto. – Brąz jest w mojej opinii tym, co zawodnik może wypracować sam. Na złoto i srebro musi pracować system. Potrzebna jest organizacja i nastawienie na cel.

– Igrzyska nie są tym, czym były 100 lat temu – mówi Robert Korzeniowski. – Przygotowania wyglądają teraz trochę jak starty w kosmos. To motory wdrażania zdobyczy postępu: wymyśla się coraz lepsze tkaniny, szybkie nawierzchnie bieżni, odżywki dla długodystansowców.

Medalista podkreśla, że igrzyska olimpijskie to rodzaj przemysłu. I to takiego, w którym liczy się dobry PR. – Dyscypliny rozwijają się o tyle, o ile zdobędą rynek. Czyli sponsorów i nadawców, którzy będą chcieli je pokazywać.

By osiągać sukcesy, Korzeniowski radzi przeanalizować porażki i uczyć się od utytułowanych sąsiadów. – Francja, Niemcy czy Węgry nie są gigantami na miarę Chin, a radzą sobie doskonale – mówi były mistrz olimpijski w chodzie. – Choć Jacek Wszoła stwierdził, że per capita i tak jesteśmy lepsi od Chinczyków.

Bo każdy chiński medal (zdobyli ich około 80) przypada na 16 milionów Chińczyków, a każdy polski – na prawie cztery miliony rodaków.  


MARCELINA SZUMER i PAWEŁ WIECZOREK są dziennikarzami i doktorantami Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Uprawiają żeglarstwo i wspinaczkę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, korespondentka „Tygodnika Powszechnego” z Turcji, stały współpracownik Działu Zagranicznego Gazety Wyborczej, laureatka nagrody Media Pro za cykl artykułów o problemach polskich studentów. Autorka książki „Wróżąc z fusów” – zbioru reportaży z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2012