Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Parasite” w reżyserii Koreańczyka Joon-ho Bonga grany jest w polskich kinach od prawie dwóch tygodni. Szczerze polecam go każdemu, bo rzecz jest i dobrze zrobiona, i ważna. Opowiada historię współczesnej koreańskiej rodziny klepiącej współczesną biedę w trzewiach współczesnego koreańskiego miasta. To bieda inna niż u Dickensa. Dzieje się w świecie smartfonów (ale zazwyczaj bez internetu, stąd ciągłe poszukiwanie darmowego Wi-Fi), mieszkań w suterenie z często wybijającym szambem, piwa z puszki, dorywczych prac na akord i ukrywania się przed wierzycielami od niespłaconych chwilówek. Ludzie tacy jak bohaterowie tego filmu to ów „dolny decyl” (a może i „dolny kwintyl”) znany czytelnikom tej kolumny z przywoływanych w niej nieraz ekonomicznych statystyk dochodowych. To 10-20 proc. najbiedniejszych gospodarstw domowych. Grono przegranych epoki neoliberalizmu i globalizacji.
W wyniku serii zbiegów okoliczności losy rodziny głównych bohaterów splatają się na moment z życiem innej rodziny. Z pozoru podobnej (też mama, tata plus syn i córka), ale przecież stanowiącej ich zupełne przeciwieństwo. Bo ta druga rodzina to „górny decyl” dochodowych statystyk. 10 proc. najlepiej zarabiających. Mieszkają w wielkim nowoczesnym domu zaprojektowanym przez słynnego architekta, są szczupli, ładni i świadomi swojego społecznego statusu. A nawet – przynajmniej na pozór – dość mili. Dominują niczym arystokracja. Po cichu i z klasą. „Gdybym była bogata, to też bym była miła” – mówi jedna z głównych bohaterek. Dodając, że „pieniądze są jak żelazko. Pozwalają wyprasować tak wiele kłopotów”.
Film Joon-ho Bonga jest gęsty. To znaczy, że pod powierzchnią zabawnych scen i dramatycznych zwrotów akcji jest sporo ładunku społecznej mądrości. Momentami przewrotnej. Jak choćby w przypadku tytułowej figury „pasożyta” (parasite). Niby wiadomo, że oficjalnie chodzi o rodzinę głównych bohaterów, która przy pomocy mniejszych lub większych szwindli oplata swoich pracodawców. Wkradając się w ich łaski, a gdy nie patrzą, podpijając im drogie whiskey. Z drugiej strony po obejrzeniu „Parasite” chyba tylko najbardziej twardogłowy liberał nie będzie sobie zadawał pytania, kto tu na kim żeruje. I czy przypadkiem nie jest tak, że ci z „dolnego decyla” odbierają sobie to (a i tak biorą w zasadzie niewiele), co zwycięzcy zabrali im w sposób systemowy. Czerpiąc profity ze świata opartego na rażących nierównościach społecznych.
Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "Tygodnika Powszechnego"
Odjechana finałowa scena „Parasite” to brawurowe połączenie kina w stylu Quentina Tarantino ze społecznym ładunkiem godnym Kena Loacha. Jest ostro i leje się krew. Do przemocy doprowadza mieszanka wybuchowa wzajemnego resentymentu. „Góra” gardzi „dołem” („Oni inaczej pachną. To zapach starej rzodkiewy”), a „dół” o tym doskonale wie i nie pozostaje dłużny. Wystarczy iskra, by doszło do jatki. Ten finał to już nie jest żadne metaforyczne ostrzeżenie. Przekaz wykrzyczany został otwartym tekstem: „Tak się wszystko skończy! Do tego prowadzi świat pełen rażących społecznych nierówności! Nie ma innego wyjścia! Możliwe, że tego już nie da się naprawić!”.
I jeszcze jedno. W maju „Parasite” (jako pierwszy film z Korei) dostał główną nagrodę na festiwalu filmowym w Cannes. Jurorzy i krytycy bezbłędnie wychwycili, że to film dotykający jednego z najważniejszych i fundamentalnych problemów naszego czasu. Gdy zestawiam ten werdykt z preferencjami jurorów i twórców na zakończonym niedawno Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, to różnica jest uderzająca. Szczytem społecznego wymiaru ich filmów są rozliczenia z autorytarną władzą polityczną („Obywatel Jones” Agnieszki Holland) albo kwestia napięcia między wiarą a instytucjami kościelnymi („Boże Ciało” Jana Komasy). Gdy się tylko da, filmowcy uciekają od współczesności – jedni w świat patriotyczno-batalistyczny („Legiony” czy „Piłsudski”), inni w klimatyczne lata 50. i 60. („Ikar. Legenda Mietka Kosza”, „Ukryta gra” albo „Pan T”). Jeszcze inni („Mowa ptaków”) w oniryczny świat wewnętrznych przeżyć niespełnionego artysty.
Ślizgają się po powierzchni życia. Twórcy tacy jak Joon-ho Bong sięgają do istoty sprawy.
Czytaj także: Ratujmy ten okręt - Anita Piotrowska o Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni