Horyzont życia

RYSZARD HOROWITZ, fotograf: Cała nasza przeszłość okazuje się fantazją... Sami nie wiemy, co się zdarzyło naprawdę. Ile jest w naszych wspomnieniach prawdy, ile snu?

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Ryszard Horowitz /  / MONIKA SZAŁEK / ANYWHERE
Ryszard Horowitz / / MONIKA SZAŁEK / ANYWHERE

JUSTYNA DĄBROWSKA: Co Pan widzi z tego miejsca w życiu, w którym Pan teraz jest?

RYSZARD HOROWITZ: Cofam się do przeszłości. Za bardzo – i martwi mnie to. Może dlatego, że ostatnio jest wiele moich retrospektywnych wystaw, a zdjęcia są w jakimś sensie dziennikiem, zapisem chwil? Nic dziwnego, że przywołują różne skojarzenia, czy tego chcę, czy nie. Poza tym dzieci się starzeją. (śmiech) Niedawno zostałem po raz pierwszy dziadkiem i to dopiero mnie dobiło! (śmiech)

Taki żywy dowód upływu czasu.

Właśnie. Dopóki człowiek fizycznie czegoś nie doświadczy, może główkować, ale fakty nieodwracalnie stawiają go na nogi.

Często Pan myśli o przemijaniu?

O tak. Z wiekiem czas strasznie szybko leci. Potwornie. Myślę o jakiejś sytuacji, która wydawała się mieć miejsce niedawno, a tu się okazuje, że to było dziesięć lat temu. Czas zaczyna się zwężać i nakładać na siebie. To jest przerażające.

Wiktor Woroszylski pisał o „kurczącym się skrawku”. Czas staje się cenniejszy?

Tak powinno być, ale często łapię się na tym, że bardzo dużo czasu tracę. Kiedy jestem czymś zaabsorbowany, to jestem bardzo produktywny, ale czasem nie robię nic ważnego, choć pewnie mógłbym więcej. Mówię o tym w kontekście wieku. Niby wiem, że czasu jest coraz mniej, ale jednocześnie nie zdaję sobie z tego sprawy. On tak przelatuje koło nas, mija. Czasem jednak powraca.

Przyjazdy do Polski cofają w przeszłość?

Zawsze. I dlatego nie wiem, czy te przyjazdy dobrze na mnie działają. Tu nie ma dla mnie żadnej przyszłości, jest sama przeszłość. Wszystko kojarzy mi się z tym, co było. Mury stoją, miejsca są, tylko tych ludzi już nie ma, same duchy. Niedawno grupa filmowców postanowiła nakręcić film o moim i Romka Polańskiego dzieciństwie. Myśmy się razem wychowali... Mieszkamy w różnych częściach świata, różne rzeczy robimy, ale nadal wiąże nas niezwykle bliska przeszłość. Więc chodziliśmy po tym starym Krakowie i wspominaliśmy, co i gdzie razem robiliśmy – a potem nagle stanęliśmy.

Cała nasza przeszłość okazuje się fantazją... sami nie wiemy, czy to się zdarzyło naprawdę? Ile jest w tych wspomnieniach prawdy, ile snu? Czy dobrze pamiętamy, czy źle pamiętamy? On jest starszy i myśli, że pamięta lepiej. Ale mnie to nie przekonuje.

Niusia Horowitz-Karakulska, Roman Liebling (później Polański), Ryszard Horowitz i Roma Ligocka na Wawelu, rok 1946 / ARCHIWUM PRYWATNE RYSZARDA HOROWITZA

Prawdą jest to, co się zapisało ­wewnątrz.

U każdego z nas inaczej. On pewne rzeczy pamięta tak, a mnie się zdaje, że było inaczej. Odwiedziliśmy we dwóch mieszkanie, w którym zatrzymaliśmy się zaraz po wojnie wraz z tymi, którzy pozostali z naszych rodzin. On twierdzi, że pamięta każdy kąt i że tu stało to, tu stało tamto. A mnie się wydawało, że wszystko było inaczej. Więc jak mówię, że przeszłość wraca, to właściwie nie wiem, co dokładnie wraca.

Bolało?

W pewnym sensie. Momentami było bardzo sympatycznie, ale w gruncie rzeczy niezbyt miło. Najbardziej mnie boli to, co teraz się dzieje w Polsce. To są rzeczy okropne. Jakby człowiek nie posuwał się do przodu, tylko cofał. Jakby niczego się nie uczył z przeszłości. Nie wyciągał żadnych wniosków.

Wydawało się, że powinno być lepiej, bo przecież mamy do czynienia z nowymi pokoleniami. Jednak wszystko wraca, jakby nic się nie zmieniło. Ponownie politycy starają się na gwałt przepisywać historię. Wolę o tym nie myśleć za dużo, ale niestety nie jestem w stanie od tego uciec. Czy jestem w Stanach, czy jestem tu, bebechy ze mnie wyłażą. Na szczęście mała grupka moich przyjaciół, rówieśników, jeszcze żyje i tym się staram cieszyć. Kiedy się z nimi spotykam, to mam poczucie, jakby czas się zatrzymał. Znamy się tak dobrze, rozumiemy w pół słowa. Dopiero, jak na siebie spojrzymy, to widzimy, że jednak trochę czasu upłynęło.

Waszą przeszłość macie we wspólnym depozycie.

Tak, i to mi daje dużo ciepła.

A w lustro Pan patrzy?

Trudno tego uniknąć! Nawet jeśli człowiek nie patrzy na siebie, to patrzy na innych, a z innymi jest zawsze gorzej niż ze sobą, wiadomo. Jak teraz przechodziłem przez odprawę graniczną, podszedł do mnie jeden celnik i zapytał, ile mam lat. Daję paszport, on patrzy i mówi: „O, pan nie wygląda na tyle. Ale jak tak, to nie musi pan zdejmować butów”. No, dzięki Bogu, że przynajmniej mam coś z tego mojego wieku! Sukces wielki, że nie muszę butów zdejmować. Ale czy oni myślą, że starsi nie mogą być groźni tak jak młodzi? Żyjemy w bardzo niebezpiecznym świecie.

Co jest niebezpiecznego?

Wisi nad nami terroryzm, groźba wojny. Niech pani patrzy na tych ludzi, którzy dziś są u władzy, którzy kontrolują nasze życie, naszą przyszłość. Gdziekolwiek człowiek rzuci okiem, czy tu, czy tam, wszędzie coś się dzieje. Niedawno, ku mojemu niesamowitemu zdziwieniu, dowiedziałem się, że St. Louis, w którym byłem tak niedawno, jest trzecim najbardziej niebezpiecznym miastem w Stanach. A mnie się to miasto kojarzy z jazzem, klubami, wspaniałą muzyką.

Jazz też wciąga w przeszłość, prawda?

Bardzo. Niedawno zadzwonił do mnie pewien angielski reżyser filmowy, że przygotowuje dokument na temat ambasadorów jazzu, tych, którzy działali w latach 50., w szczycie zimnej wojny. Eisenhower wpadł wtedy na pomysł, żeby wysłać najsłynniejszych jazzmanów do krajów za żelazną kurtyną, żeby w ten sposób pokazać światu inną Amerykę. Pokazać, że nie wszystko jest takie złe, jak słyszą. Szczególnie w krajach komunistycznych wyciągano wyłącznie te historie pokazujące Amerykę w najgorszym świetle. A tutaj jazz, taki miły.

Ten reżyser widział moją książkę „All That Jazz”, gdzie są zdjęcia z tamtego okresu, i postanowił zrobić ze mną długi wywiad. W ten sposób znalazłem się w przeszłości. To wszystko jest we mnie nadal bardzo żywe, często słyszę w głowie zagłuszane dźwięki muzyki, aksamitny głos amerykańskiego spikera ­Willisa ­Conovera, który prowadził programy o jazzie, „Jazz Hour”. Z czasem miałem okazję wielu tych genialnych muzyków zobaczyć na żywo, fotografować ich. Dziś będę na koncercie w Teatrze Wielkim, grają moi przyjaciele: Karolak, Namysłowski i Urbaniak. Znamy się praktycznie od dzieciństwa. Pewnie się mniej zmienili niż ja, bo nie przeżyli tego szoku emigranta. Próbowali w Stanach, ale szybko wrócili do kraju. Wiem, przeszli tutaj różne przykrości związane z polityką, ale są u siebie. Myślę, że jednak najlepiej urodzić się i umrzeć w tym samym miejscu. Wyjazdy, chociaż z perspektywy wydają się czymś bardzo romantycznym, mają dużo negatywnych stron.

Jaka jest cena emigracji?

Wysoka. Człowiek nigdy nie czuje się u siebie. Od tylu lat już mieszkam w Nowym Jorku i można pomyśleć, że się wtopiłem w tamto życie, a jednak nie. Mam wielu przyjaciół Amerykanów, ale to nie to samo. Tam fizycznie wszystko jest inne. Niby zawsze można wsiąść w samolot i się przemieścić, ale to są sprawy bardzo podświadome.

Czy trudność z wiekiem się zwiększa?

Nie powiedziałbym. Ale mocniej ją odczuwam. Nie żałuję, że wyjechałem, bo gdybym tutaj został, byłbym wykończony psychicznie. Nie wiem, co bym w życiu zdziałał, biorąc pod uwagę, że za czasów mojej młodości nie było tu żadnych warunków rozwoju dla młodego, wrażliwego artysty, tylko potworna opresja. Zresztą, umówmy się, problemy istnieją wszędzie, tylko są inne. Do tego wszystkiego jeszcze antysemityzm. Wie pani, antysemityzm to nie jest polski wynalazek, tylko jak słyszę antysemityzm po polsku, to mnie on bardziej boli, niż gdybym słyszał o tym w Ameryce czy w każdym innym kraju. Znam wielu ludzi, którzy zostali stąd wygnani po marcu 1968 r., i ciekawe, że żaden z nich nie czuje nienawiści do Polski i jednocześnie nie mogą się od tej Polski odczepić. To jest część naszego życia, siedzi w nas. Często rozmawiam z żoną na ten temat, bo jest w podobnej sytuacji. Ona jest jeszcze bardziej wykorzeniona – urodziła się w Polsce, dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w Wenezueli, a potem przyjechała do Ameryki.

Jesteście razem prawie 45 lat.

Jesteśmy razem bardzo długo. Fakt, że ją poznałem, to jest rzecz zupełnie fantastyczna i zarazem kompletny przypadek, zresztą jak wiele w moim życiu. Byłem po bardzo bolesnym rozwodzie. Miałem związek z Amerykanką, trwał niecały rok, bardzo nieudany. Byłem zdegustowany, nie chciałem nikogo poznawać, nie chciałem wychodzić na przyjęcia, randkować. Któregoś dnia dzwoni do mnie koleżanka, wtedy najmłodsza redaktorka „Life”, Amerykanka, miała chłopca Francuza, fotografa, i postanowiła urządzić mu urodziny w takim starym hotelu. Namawiała mnie, żebym przyszedł, nie chciałem, ale w końcu się zgodziłem. Trafiłem na wielkie przyjęcie, była świetna muzyka, basen...

Ślub Anny i Ryszarda Horowitzów / ARCHIWUM PRYWATNE RYSZARDA HOROWITZA

Ile Pan miał lat?

Chyba 31. Poznałem tam jakąś Argentynkę, tańczymy i, jak to bywa wśród obcokrajowców, ona mnie pyta, skąd jestem. Jak się dowiedziała, że z Polski, mówi: „Mam tu przyjaciółkę, zdaje się, że ona też jest z Polski”. I wskazała palcem na Anię. Ja patrzę, a tam piękna dziewczyna! Podchodzę i coś jej z tyłu szepnąłem po polsku, a ona aż podskoczyła. I tak żeśmy spojrzeli na siebie, i prawie że od pierwszego wejrzenia przylgnęli. Studiowała architekturę na tej samej uczelni, co ja wcześniej, mieszkała w bursie w Brooklynie, ja wtedy mieszkałem już na Manhattanie. Dojeżdżałem do niej. Po pewnym czasie postanowiliśmy zamieszkać razem, ale nie mogła się przyznać rodzicom, którzy byli bardzo negatywnie nastawieni do współżycia bez ślubu. Urzędnicy amerykańscy też nam utrudniali życie. Potem się okazało, że nas śledzili, byli przekonani, że jestem szpiegiem. Robili straszne fochy, utrudniali mi zdobycie obywatelstwa, straszyli nas deportacją.

Ale przetrwaliście.

Oczywiście. Bardzo podobnie odbieramy przyrodę, architekturę, sztukę. Są pewne zgrzyty, to jest normalne. Wie pani o co? O drobiazgi, o kolor stołeczka pod prysznicem. Ja często właśnie głupstwami się martwię, o wiele bardziej mnie deprymują małe rzeczy niż duże. Wydaje mi się, że to ma związek z moją przeszłością. Może dlatego, że to, co przeszedłem, było takie wielkie, dramatyczne i nie miałem nad tym żadnej kontroli?

Nad stołeczkiem można mieć kontrolę.

O, to właśnie. Wspaniale to pani wytłumaczyła. Tylko mój stosunek do Ameryki się wtedy zmienił na mniej romantyczny. Do dziś jestem podejrzliwie nastawiony do ludzi, którzy pieją wspaniałości na temat jakiegokolwiek kraju. Wydaje mi się, że wszędzie jest dość trudno, tylko człowiek mimo to stara się stworzyć sobie jak najlepsze warunki życiowe. Bez tego romantycznego fantazjowania.

Jak to zrobiliście, że tak długo jesteście razem?

Trzeba sobie podać rękę, wysłuchać racji drugiej osoby. Nie zawsze jest łatwo, ale jak człowiek ma oczy otwarte i przyjacielski stosunek do siebie, to jakoś się udaje. Ludziom z reguły nie chce się walczyć, żeby dojść do porozumienia.

Łatwiej wyrzucić, niż zreperować.

No tak. Mamy respekt do siebie. Ania jest moją wielką podporą. Nie, że wszystko, co robiłem, jej się podoba – jest ostrym krytykiem, ale to bardzo dobrze. Widzimy świat podobnie, lubimy prawie te same rzeczy. Mamy bardzo dużo ze sobą wspólnego. Ta dziewczyna, z którą się pobrałem po raz pierwszy, to była dla mnie zupełnie obca osoba, pod każdym względem. Rzeczą tragikomiczną było, że w ogóle nie znała mojej przeszłości. Parę lat po naszym rozwodzie wyszła „Lista Schindlera” i ona wtedy nagle zorientowała się, kim jestem. Napisała do mnie. Wtedy dostałem mnóstwo listów, nie tylko od niej, że dlaczego nie mówiłem, że gdybyśmy wiedziały, toby było zupełnie inaczej... Dzięki Bogu, żeście nie wiedziały, bo nie chciałbym, żebyście odczuwały jakąkolwiek litość w stosunku do mnie i na tej zasadzie szukały podstaw współżycia.

Jak to możliwe, żeby po tak niewyobrażalnie trudnych doświadczeniach mieć w sobie tyle witalności, kreatywności? Można zapomnieć o tym, co było?

Sam nie wiem. Jak mówiłem, z wiekiem te sprawy powracają bardzo mocno. Człowiek nie jest w stanie się otrząsnąć, to siedzi w podświadomości. Nigdy świadomie nie budowałem swojego życia w oparciu o to, co mnie spotkało w dzieciństwie. Raczej wmawiałem sobie, że wcale przez to wszystko nie przeszedłem, że to jest tylko jedna wielka fantazja. Ale niestety pozostała bogata dokumentacja, są świadkowie, którzy jasno mówią, że jednak tam byłem – nie mogę zaprzeczyć, choćbym nawet chciał. Może moje intensywne zaabsorbowanie tym, co robię, jest ucieczką od tego wszystkiego? Wie pani, są ludzie, którzy twierdzą, że w każdym z moich zdjęć jest nutka autobiografii. Szczególnie psychoanalitycy tak mówią.

Wszystko, co robimy, jest jakimś odbiciem naszego świata wewnętrznego.

Oczywiście, że tak. Ale pytanie, czy to zawsze musi być odbicie dramatu? Opowiem pani coś: zaraz po przyjeździe do Stanów poznałem Gustawa Bychowskiego, słynnego psychoterapeutę. Wysłuchał mnie i stwierdził, że mi to wszystko samo przejdzie z czasem... Jednak posłał mnie do faceta, który specjalizował się w terapii syndromu ocalałych. Poszedłem z ciekawości. Okazało się, że on miał już wyrobioną całą filozofię – osoba taka jak ja, według niego, nie ma żadnej szansy na prowadzenie normalnego życia. Uznał, że człowiek z moją biografią musi być zupełnie wewnętrznie zniszczony, że ja nie będę w stanie zapanować nad własnym życiem, nie będę produktywny. Popatrzyłem na niego i mówię: „Wie pan, pan chyba nie mówi o mnie, pan się pomylił”. Wściekł się na mnie i to było jedyne nasze spotkanie.

Poznałem wielu ocalałych i oni naprawdę są bardzo różni. Byli i tacy, których to złamało. Powiem pani szczerze: ja w ogóle nie lubię o tym rozmawiać. Po tej całej zabawie ze Spielbergiem przy „Liście Schindlera” doszedłem do wniosku, że się do tego nie nadaję. Kilkakrotnie mnie wyciągano na jakieś spotkania, i to zawsze się źle kończyło. Nie tylko dlatego, że czułem coś w gardle, ale przede wszystkim zdałem sobie sprawę z głupoty ludzi. Raz byłem na spotkaniu w szkole podstawowej w Nowym Jorku i uczeń zapytał, jakie miałem zabawki w Auschwitz. Może człowieka krew zalać, prawda? Pomyślałem, po co mam się w to angażować, niech to robią ci, którzy to lubią.

Steven Spielberg, Ryszard Horowitz, Anna Bogusz, Niusia Horowitz-Karakulska / ARCHIWUM PRYWATNE RYSZARDA HOROWITZA

A jakie znaczenie miał dla Pana sam film Spielberga?

Był ważny, ponieważ zezwolił na trochę swobodniejsze podejście do sprawy, znalezienie łatwiejszej metody mówienia na ten temat, nietrzymania wszystkiego w sobie. Ale tak naprawdę to wszystko jest gówno warte. Jak rozmowa schodzi na ten temat, to jednak bardzo źle się czuję. I jestem pełen podziwu, jak inni wspaniale sobie dają radę. Nie chcę siebie deprymować i nie chcę innych deprymować. Nie chcę się wywyższać, ścigać – kto cierpiał bardziej, kto mniej, kto był najmłodszym z ocalałych, szukać litości. Nigdy nie chciałem tego wykorzystywać. Ale też nie mogę słuchać, jak się ten temat traktuje. Jak ludzie szybko zapominają albo kwestionują prawdę historyczną. To jest więcej niż szokujące.

Opowiadał Pan synom swoją historię?

Kiedy nie było wyjścia i trzeba było na ten temat mówić. Jak dojrzeli, dużo czytali, rozmawiali z innymi, doskonale wiedzą, o co chodzi. Też bardzo przeżywają to, co się dzieje w Polsce, strasznie ich to boli. Kto wie, czy nie bardziej niż mnie. Sama pani widzi. Niby nie znoszę rozmawiania na ten temat, ale sam skierowałem rozmowę na te tory.

Zmieńmy więc temat. Co Pana teraz napędza?

Potrzeba tworzenia. Mój zawód to jest moja miłość, pasja. Od dzieciństwa miałem zdolności plastyczne, a moi rodzice byli do tego bardzo przyjaźnie ustosunkowani. Nie robili przeszkód, kiedy szedłem w kierunku studiów plastycznych, nie upierali się, że mam być adwokatem czy lekarzem. Wszystko, co wyniosłem stąd, ze szkół artystycznych, bardzo mi pomogło i dalej pomaga.

I ten ogień nadal się pali.

Mam jeszcze dużo do zrobienia. Tylko sytuacja jest coraz bardziej skomplikowana. Czy chcę, czy nie, muszę brać pod uwagę swój wiek.

Wygląda Pan młodzieńczo.

Jest pani bardzo miła.

Szczera.

Czasem trudno mi się odnaleźć. Kocham majsterkować, naprawiać, budować, ale coraz mi trudniej wejść na drabinę, żeby nie spaść. Coraz trudniej wejść pod zlewozmywak, naprawić syfon. Na szczęście moja praca twórcza rzadko wymaga wysiłku fizycznego, chociaż czasem zmuszony jestem biegać po dachach lub wychylać się z lecącego helikoptera.

Uprawia Pan sport?

Uprawiałem sporty prawie przez całe życie. W tej chwili jestem potwornym nierobem. Od czasu do czasu idę na gimnastykę, ale nie jestem fanatykiem. Muszę być naprawdę w złej kondycji fizycznej, żeby ćwiczyć. Dużo chodzę, bo wiem, że ruch fizyczny jest bardzo potrzebny. Nie siedzę w fotelu przed telewizorem. Dawniej jeździłem dużo na nartach. Ale największą przyjemność mam z pracy. Nie trzeba mnie do tego zachęcać. To mi daje spełnienie.

Powiedział Pan w jednym z wywiadów: „Staram się wierzyć, że świat jest dobry”. Udaje się?

Coraz trudniej. Staram się szukać tego światła w tunelu, spotykam ludzi naprawdę fajnych, ale umówmy się – większość ludzkości jest dosyć podła. Ludzie potrafią być okrutni, straszni. Jeśli działają bezkarnie, jeśli się im popuszcza i daje broń, czy kompletną władzę nad innymi, to natychmiast stają się katami, bez względu na to, czy są wyedukowani, czy nie. Ludzie mają okrucieństwo w sobie. Na szczęście nie wszyscy. Wiem, co mówię, widziałem to. Artyści też potrafią być bezlitośni.

Mam nadzieję, że Pan jest wyjątkiem.

Nie, nie jestem ideałem.

Ja nie mówię, że widzę ikonę.

Nie widzi pani ikony? A, to przepraszam, możemy już kończyć? (śmiech)

Dlaczego twórcy często są podli?

Bo mogą. A przy tym często są geniuszami i tworzą wspaniałe rzeczy. Jedno z drugim ma mało wspólnego. Można być paskudnym człowiekiem i niezwykle twórczym. Twórcy mogą być sukinsynami, potworami w stosunku do swoich rodzin, mogą być bezwzględni, chytrzy. Nie każdy, ale wielu takich było. Lubię czytać biografie twórców. Dowiaduję się wtedy strasznych rzeczy. Przyjaźniłem się z Claude’em Picassem, który mi dużo opowiadał o zagraniach swojego tatusia.

To nie przeszkadza Panu w odbiorze sztuki?

Nie można patrzeć na sztukę przez pryzmat życia twórcy. To są dwie różne rzeczy. W moim wypadku często mnie irytuje, kiedy ludzie doszukują się powiązania między moją biografią a moją sztuką, kiedy doszukują się ukrytych motywów. Ja nie tworzę dla innych. Tworzę, bo sam tego potrzebuję. Miło mi, jak to się komuś podoba, ale też wielokrotnie na mnie wieszano takie opinie, że trudno mówić.

Często zadają mi pytanie, które swoje zdjęcie lubię najbardziej. A to się cały czas zmienia. Czasem najbardziej lubię ostatnią rzecz, którą zrobiłem, ale parę miesięcy później już nie mogę na nią patrzeć. Są rzeczy, które robiłem dziesiątki lat temu, dziś żyją własnym życiem, są bardzo nowoczesne.

Myśli Pan o horyzoncie życia?

Oczywiście, trudno o tym zapomnieć. Nawet gdybym stanął na głowie. Na szczęście jestem na tym etapie, że to jest jeszcze dla mnie abstrakcja. Ta myśl nie ciąży nade mną tak, żeby mnie rozkładać. Boję się momentu, w którym o niczym innym nie będę mógł myśleć, ale może nigdy do niego nie dojdzie? Choć to mało prawdopodobne. Nie wiadomo. Najsmutniejsze jest oglądanie ludzi, którzy pod koniec życia bardzo cierpią. Końcówka potrafi być potwornie brutalna i to nie tylko dla tych cierpiących.

A tak w środku, ile ma Pan lat?

Zależy na jaki temat. Jeśli chodzi o jazz, to jestem bardzo młody, mam dwadzieścia parę lat i to mi nie mija. Nie czuję się staruszkiem, ale jak czasem na głos wypowiem tę cyfrę, to jestem absolutnie przerażony. Czasem z przyjaciółmi tak rozmawiamy: czy myśmy kiedykolwiek przypuszczali, że dożyjemy tego wieku? Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać w tak dobrej formie jeszcze trochę. Dlatego podróżuję. Potrzebuję zmiany otoczenia.

Miewa Pan okresy melancholii?

Bardzo miewam – okresy smutku i zwątpienia, czy to, co robię, jest dobre i ma sens. Nie nazwałbym się osobą szalenie szczęśliwą. Najbardziej to obciąża moją rodzinę, bo kiedy widzą mnie zasmuconego, to się martwią. Zupełnie niepotrzebnie, bo melancholia jest częścią mojej natury. Jestem wtedy w swoim własnym świecie, o czymś myślę, coś sobie wyobrażam. Ludzie niepotrzebnie to odbierają jak afront. Po prostu czasem muszę pobyć ze swoimi myślami. Czasem one są dobre, czasem złe. Czasem mam ochotę komunikować się, poruszać tematy z innymi, czasem nie. Wiele mojej irytacji wiąże się ze współczesną sztuką, z tym, co się dziś podoba. Moje poczucie estetyki staje się nieaktualne. Często się łapię na tym, że niepotrzebnie się denerwuję, lepiej odpuścić i robić swoje. Będzie, jak będzie, jak w tej piosence: „que sera sera...”. ©

RYSZARD HOROWITZ (ur. 1939 r.) jest fotografem, specjalistą w dziedzinie zdjęć reklamowych, prekursorem cyfrowego przetwarzania fotografii. W czasie II wojny światowej mieszkał wraz z rodziną w krakowskim getcie, następnie był więziony w obozach koncentracyjnych. Znalazł się na słynnej „liście Schindlera”. Jest jednym z najmłodszych uratowanych więźniów Auschwitz. Mieszka i pracuje w Nowym Jorku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018