Homo sovieticus po latach

GRAND PRESS 2019 | Nie mogę darować Tischnerowi, że wolał występować w spotach Kongresu Liberalno-Demokratycznego, zamiast napisać drugi tom „Etyki solidarności”: traktat o godności pracy na świeżo zbudowanym wolnym rynku.

27.05.2019

Czyta się kilka minut

 / WOJCIECH DRUSZCZ
/ WOJCIECH DRUSZCZ

Ks. Józef Tischner wraca do Łopusznej i idzie przez wieś, przygnębiony reakcjami na swoje telewizyjne wystąpienie. Na drodze spotyka wyraźnie rozradowanego sąsiada. „Aleś im – Józek – przypieprzył z tym homo eroticus!” – słyszy. Zaczyna wyjaśniać, że to nieporozumienie, bo w telewizji mówił przecież o homo sovieticus i że już ma dość, bo nie został dobrze zrozumiany. Sąsiad przestępuje z nogi na nogę, słucha, słucha, aż wreszcie wypala zniecierpliwiony: „Sam godołeś, że tylko to cosi warte, co da się przełożyć na góralski. A wiys, po góralsku ten twój homo eroticus czy tam homo sovieticus to przecie jedno i to samo. To jest taki, co wszystko pie…li”.

Anegdota pochodzi oczywiście od samego filozofa i została przywołana przez jego biografa, Wojciecha Bonowicza. Tischner w swoim niepodrabialnym stylu próbował przy jej pomocy tłumaczyć się z nieszczęsnego sformułowania. Wyjaśnienia odniosły skutek umiarkowany. Termin wszedł do zbiorowej świadomości na tej samej zasadzie, co „trzeba było się ubezpieczyć” Włodzimierza Cimoszewicza (do powodzian w 1997 r.) albo „zmień pracę, weź kredyt” Bronisława Komorowskiego (w kampanii wyborczej 2015 r.). Sam Tischner używał go wiele razy, i to w kluczowych dla polskiej transformacji latach. Dlatego rozprawa z homo sovieticus jest wyzwaniem dla każdego, kto chce się zmierzyć z dorobkiem kapelana Solidarności. I ze sformułowanym przez niego pomysłem na Kościół i Polskę.

Ludzie przed straganem

Czytany dziś tekst „Homo sovieticus między Wawelem a Jasną Górą” (opublikowany w maju 1990 r. na pierwszej stronie „Tygodnika Powszechnego”) może rozczarować – zwłaszcza tych, którzy poznali Tischnera później, jako sypiącego anegdotami księdza-górala-intelektualistę, a od pewnego momentu także celebrytę, bez którego nie mógł się nawet obejść pierwszy odcinek polskiej wersji „Ulicy sezamkowej”. W tekście z 1990 r. Tischner w tonie dość suchym diagnozuje, że choć upadł w Polsce komunizm, to jednak „człowiek sowiecki” zagnieździł się w Polakach głęboko. Autor operuje tu dość wysokim stopniem ogólności. Nie do końca wiadomo, czy chodzi mu bardziej o sovieticusa siedzącego w polskim Kościele (wśród wiernych? wśród hierarchów?), czy może jednak jest to diagnoza odnosząca się do całego społeczeństwa. „Zawsze pełen roszczeń, zawsze gotów do obwiniania innych, a nie siebie, chorobliwie podejrzliwy, przesycony świadomością nieszczęścia, niezdolny do poświęcania siebie” – oto charakterystyka figury, której nazwę Tischner zaczerpnął z pism rosyjskiego dysydenta Aleksandra Zinowiewa.

Być może ów tekst zostałby szybko zapomniany, gdyby nie późniejsze o pięć miesięcy wystąpienie telewizyjne autora. Był 28 listopada 1990 r. Trzy dni wcześniej inteligencka Polska doznała pamiętnej traumy: Tadeusz Mazowiecki odpadł z gry o prezydenturę już w pierwszej turze. I to z kim? Ze Stanisławem Tymińskim, postacią obśmiewaną w kampanii jako „przybysz z najmroczniejszych zakamarków Peru” czy „Kaszpirowski polskiej polityki”. Telewizja – wciąż kontrolowana przez ludzi Mazowieckiego – stoi dla Tischnera otworem, a ksiądz korzysta z zaproszenia. Występuje z ostrym publicystycznym komentarzem. Mówi: „Wybory są dla mnie przede wszystkim dniem pewnej prawdy. Oto w tym dniu ujawnił swą obecność między nami homo sovieticus – człowiek sowiecki. W ostatnią niedzielę pokazał swoją prawdziwą twarz”. Po czym znów daje opis: sovieticus to ten Polak, który kiedyś ustawił się przed straganem z obietnicami komunistów. Popierał komunizm dopóty, dopóki na straganie był towar. A kiedy się skończył, podniósł bunt. Teraz stragan został wymieniony. Ale sovieticus wciąż się domaga. Tym razem od ludzi Solidarności, którzy stanęli za ladą. Ten bezwolny i interesowny sovieticus jest zakałą polskiej demokracji. Skłonny zaakceptować każdego proroka, który obieca mu pewną bezodpowiedzialność i pewien stopień konsumpcji. Może podpalić katedrę, byle sobie przy tym ogniu usmażyć jajecznicę.

Nie odwołał

Przygotowując się do pisania przeczytałem sporo tekstów Tischnera i o Tischnerze. Wydaje mi się, że potrafię zrozumieć, dlaczego to powiedział. Jednocześnie mimo wszystkich tych lektur wciąż nie potrafię zaakceptować tego, że to powiedział.

Nie ja jeden. „Patrzyłem na sugestywne oczy Księdza Redaktora, skierowane na mnie z ekranu telewizyjnego. Słuchałem słów pouczających surowo naród. I zarówno w oczach, jak w wypowiadanych słowach ujrzałem pychę intelektualisty i pogardę dla prostego człowieka” – napisał w liście otwartym do Tischnera sędziwy Władysław Siła-Nowicki. Ten dawny AK-owiec i obrońca antykomunistycznej opozycji w PRL pytał, czy to raczej nie przez księdza profesora przemawia ­sovieticus-elitarysta, który „nie jest w stanie zaakceptować faktu, że ponad 4/5 oddających głos ośmieliło się wyrazić swoje niezadowolenie wobec linii politycznej rządu premiera Mazowieckiego”.

Tischner bronił się przed tego rodzaju zarzutami do końca życia – czyli jeszcze przez kilka lat, zmarł bowiem w 2000 r. po ciężkiej chorobie, która przerwała jego aktywność pisarską. Raz tłumaczył, że „nie chciał nikogo obrazić, lecz raczej próbował przerazić”. Wyjaśniał, że jego celem było wywołanie u Polaków krytycznej auto- refleksji. Samej tezy nigdy jednak nie porzucił. Nie powiedział „myliłem się!”, choćby tak jak Zinowiew, który po latach spędzonych na emigracji zaczął rehabilitować i czuć sympatię do swojego „homososa” (rosyjski skrótowiec na homo sovieticusa). Przeciwnie.

Polityczne wybory księdza z Łopusznej (a nie ukrywał ich) mówiły: „Tak, jestem z tymi, co tezę o roszczeniowych Polakach, którzy nie wyszli z mentalnej komuny, niosą na sztandarach!”. Tischner popierał terapię szokową Leszka Balcerowicza. Był intelektualnym patronem Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności. We wrześniu 1993 r. wystąpił w spocie wyborczym Kongresu Liberalno-Demokratycznego. „Nazwisko Leszka Balcerowicza wiązało się z historycznym dziełem naprawy naszej pracy (…) Balcerowicz to ważna narodowa wartość. Tym bardziej że wokół nas krążą całe zastępy innych polityków. Żądnych tylko jednego: celebrowania ich monologicznej cnoty” – pisał w 1995 r. w „Tygodniku Powszechnym”. Nawet przychylny mu biograf Wojciech Bonowicz pisze, że wielu uznało, iż w swoim bezwarunkowym poparciu dla jednej politycznej opcji idzie zbyt daleko. Jak wówczas, gdy stanął na antylustracyjnej barykadzie razem ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”. „Tischner dał się w to wszystko wkręcić i wspierał różne dziwne pomysły różnymi dziwnymi wywodami. Czytaliśmy to z wielką trudnością i dawaliśmy mu odczuć, że coś tu nie gra” – mówił w 2014 r. w rozmowie z „Pressjami” uczeń księdza profesora, filozof Zbigniew Stawrowski.

Utracony namysł nad godnością

Po ludzku towarzyskie czy nawet polityczne wybory Tischnera da się oczywiście zrozumieć. Problem w tym, że mówimy tu o może najpopularniejszym wówczas (po Janie Pawle II) duchownym w Polsce. O „proboszczu pierwszej Solidarności”. O postaci, której głos się liczył.

Zrozumieć więc łatwo. Co innego jednak te wybory zaakceptować. Tym bardziej że dekadę wcześniej to Tischner napisał „Etykę solidarności”, która to książeczka była oryginalnym namysłem nad naturą polskiej pracy. Wymyślał ją na gorąco w czasie tzw. karnawału Solidarności. We wrześniu 1981 r. w gdańskiej Hali Olivii delegaci na legendarny I Zjazd „S” uznali „Etykę…” za swój oficjalny dokument. Dla wielu uczestników tamtych wydarzeń było oczywiste, że gdy nastanie w Polsce pełna wolność, to właśnie Tischner napisze preambułę do nowej konstytucji.

Geniusz „Etyki…” polegał na tym, że Tischner zachodził tu komunistów… z lewa. Nie pisał, że socjalizm się skończył i że teraz trzeba w pośpiechu wprowadzić nad Wisłą wolny rynek (biografowie potwierdzają zgodnie, że nie miał do kapitalizmu szczególnej tęsknoty, którą by musiał taktycznie ukrywać z obawy przed cenzurą). Po mistrzowsku zarzucał PRL-owi, że alienuje pracowników nie mniej niż kapitalizm. Alienuje – to znaczy pozbawia ich pracę sensu i znaczenia. Wniosek? Odbiera pracownikom godność. Antidotum na tamten bezsens była właśnie Solidarność. Związek zawodowy, który domaga się równości, wolności i demokracji. Właśnie po to, żeby przywrócić pracy ludzkiej utraconą godność. To dlatego, gdy dekadę później padają z ust Tischnera ostre słowa o sovieticusie, wydają się czymś więcej niż kolejną kontrowersyjną opinią. W jego ustach brzmią jak bolesna zdrada. „W »Etyce solidarności« Tischner buduje Polaków, buduje więź, to jest projekt inkluzywny. Od »Sovieticusa« okazuje się, że mamy budować tę naszą wspólnotę apelując nie do tego, co najlepsze w każdym człowieku, tylko wskazywać tych złych, tych, co przeszkadzają i niszczą Polskę” – mówił Stawrowski we wspomnianej rozmowie z „Pressjami”.

Szokowy kontekst

Najważniejsze jest jednak to, że „Sovieticus” nie pojawił się w ekonomicznej i społecznej próżni. 1 stycznia 1990 r. wszedł w życie pakiet ustaw przygotowanych przez solidarnościowego wicepremiera Leszka Balcerowicza. Przyświecały mu dwa cele. Pierwszym, bardziej doraźnym, było opanowanie szalejącej w kraju inflacji. Jednak plan Balcerowicza nie był tylko gaszeniem inflacyjnego pożaru. Miał jeszcze drugi cel, choć dalekosiężny, to jednak wyraźnie sformułowany. Ówczesnym ekonomicznym decydentom chodziło o radykalne przyspieszenie procesu urynkowienia gospodarki. I to było sedno terapii szokowej. A więc koncepcji przywiezionej do Polski latem 1989 r. przez harwardzkiego profesora ekonomii Jeffreya Sachsa.

Pomysł ekspresowego przestawienia gospodarki na kapitalizm (na wzór działań stosowanych wcześniej w Ameryce Łacińskiej) nie miał wiele wspólnego z kompromisem wypracowanym przez PZPR i Solidarność przy Okrągłym Stole, bo tam władza i opozycja umówiły się na przemiany stopniowe. W praktyce jednak wicepremierowi Balcerowiczowi i jego otoczeniu koncepcja Sachsa okazała się bliższa niż okrągłostołowe kunktatorstwo. I to właśnie ją zaczęto realizować – pospiesznie, nie dbając o społeczne konsultacje („byliśmy jak barany prowadzone na rzeź” – oceniał potem solidarnościowy senator Aleksander Małachowski). Nie poprzestając na terapii szokowej i uzupełniając ją w kolejnych miesiącach szerokim otwarciem polskiego rynku dla towarów zagranicznych oraz początkiem prywatyzacji majątku narodowego w lipcu 1990 r.

Tischner nie był politykiem ani ekonomistą. Mógł tych wszystkich niuansów nie wyczytać. Od intelektualisty i duszpasterza można by jednak oczekiwać, że będzie lepiej czytał nastroje panujące w społeczeństwie, dostrzegał skalę ofiary społecznej poniesionej na ołtarzu instalowania w Polsce kapitalistycznego porządku. Ktoś taki winien zauważyć, że w 1990 r. nastąpiło dramatyczne załamanie stopy życiowej: średnie ceny w 1990 r. wzrosły sześć-siedem razy, a przeciętne pensje realne spadły o blisko 24 proc. Do tego doszło widmo bezrobocia. Jeszcze w listopadzie 1989 r. Jeffrey Sachs mówił o „stu kilkudziesięciu tysiącach bezrobotnych”. Potem pojawiała się liczba 400 tysięcy, a w rzeczywistości pod koniec 1990 r. bez pracy było już milion Polaków. Wkrótce liczba ta miała się potroić. Jednocześnie rządzącym nie udało się „zdmuchnąć inflacji”, co było przecież oficjalnym celem i uzasadnieniem terapii szokowej. Do poziomu jednocyfrowego udało się ją zbić dopiero pod koniec lat 90. Kto, jeśli nie Tischner, miał dostrzec dojrzewające wtedy w polskim społeczeństwie „grona gniewu”?

Twórcy tamtej fazy polskiej transformacji ze swoich niepowodzeń do dziś tłumaczą się niechętnie. Oficjalna opowieść brzmi, że lekarstwa nigdy nie są smaczne. Często można też usłyszeć, że „przecież nie było alternatywy”. Tischner też powtarzał tę mantrę, jakby tkwił zamknięty w polityczno-towarzyskiej bańce, dla której była wygodna. „Z punktu widzenia etycznego nie można było inaczej” – pisał w 1995 r. we wspomnianym już tekście z „Tygodnika”, pt. „Rewolucja etyczna”. Czyżby? Przecież nawet w obozie Solidarności istniało co najmniej kilka propozycji korekty balcerowiczowskiej terapii szokowej: od broniących praw pracowniczych inicjatyw politycznych Karola Modzelewskiego czy Jana Józefa Lipskiego po postulat „szwedzkiej drogi” innego doradcy „S”, ekonomisty prof. Tadeusza Kowalika czy inspirowany keynesizmem plan prof. Kazimierza Łaskiego, kładący nacisk na pobudzanie popytu w gospodarce narodowej.

Narzędzie wyciszania

To, że Tischner o nich nie słyszał, nie oznacza, że ich nie było. A nie słyszał o nich, bo były politycznie wyciszane w imię jedności „naszego obozu”. Jego publicystyczno-kaznodziejska opowieść o wiecznie roszczeniowym Polaku sowieckim stanowiła w rękach rządzących użyteczne narzędzie tego wyciszania. Działające na zasadzie „przecież nawet autor »Etyki solidarności« uważa tak jak my. Nie ma alternatywy i kropka!”.

Co gorsza, figura sovieticusa okradała również same ofiary transformacji z tego, co im pozostało. Czyli z prawa do buntu. Traciły pracę i perspektywy, a na dodatek sympatyczny ksiądz mówił im w telewizji, że jak się będą przeciwstawiać, to znaczy, że mają sowiecką mentalność. W internecie wciąż można odnaleźć kronikę filmową (polecam!) pokazującą strajk okupacyjny zdesperowanych rolników indywidualnych z wiosny 1990 r., zakończony rozbiciem pikiety przez policję. Rolnicy narzekają na nadmierne koszty reform. Czy to w nich widział duszpasterz owych roszczeniowych ludzi sowieckich? Czy byli nimi mieszkańcy PGR-ów, którym zamiast obiecanej przysłowiowej „wędki” w praktyce zaoferowano jedynie ciepłą wódkę?

Ale nawet gdyby Tischner nie napisał „Homo sovieticusa”, to i tak można by było mieć do niego pretensje. Mógł wszak wtedy usiąść i napisać „Etykę solidarności 2”. Opatrzoną podtytułem „Jak żyć i pracować godnie w czasach kapitalizmu?”. Albo przynajmniej na pierwszej stronie „Tygodnika Powszechnego” opublikować tekst pt. „Homo oeconomicus. Między bezrobociem a folwarkiem”. W którym by pokazał, jak wielkie zagrożenie dla godności ludzkiej pracy (a więc i dla godności człowieka) niesie ze sobą wolnorynkowy kapitalizm. Zwłaszcza taki, jaki ustanowiliśmy sobie w Polsce. To znaczy oparty na przekonaniu, że prywatna firma to prywatny folwark jej właściciela, z ograniczonym prawem do strajku, co uniemożliwiało w praktyce rozwinięcie się uzwiązkowienia w sektorze prywatnym. Z wysokim bezrobociem, gdy pracodawca może bez ustanku szachować pracowników: „na twoje miejsce mam pięciu tańszych”. I z plagami dziedziczenia biedy oraz wykluczenia w miejscach, gdzie transformacyjna lekkomyślność ekipy Balcerowicza doprowadziła do przedwczesnej deindustrializacji. Jak choćby w wałbrzyskiej dzielnicy Podgórze, gdzie ktoś namalował na ścianie dawnego kina „Mieszko” hasło „Kiedyś tu było życie, teraz jest tylko bieda” (hasło to jest jednocześnie tytułem nowej książki Katarzyny Dudy, o sugestywnym podtytule „O ofiarach polskiej transformacji”).

Ale tak się nie stało. Może gdyby nie zbyt wczesna śmierć (dożył 69 lat), zrelatywizowałby swoje ówczesne poglądy? Może. Jeśli spytacie mnie jednak o największe rozczarowanie związane z transformacją, to odpowiem szczerze. Nie Leszek Balcerowicz, nie gdańscy liberałowie, nawet nie Leszek Miller obniżający w 2004 r. podatki czy Jerzy Hausner swoją koncepcją „uelastycznienia” otwierający drogę uśmieciowieniu polskiej pracy. Największym rozczarowaniem jest ks. Józef Tischner.

Zmarły niedawno Karol Modzelewski powiadał, że „wszystkie toksyny polskiego życia publicznego, z którymi się dziś zmagamy, biorą się z tamtej niesprawiedliwej neoliberalnej polskiej transformacji”. Tischner miał popularność, talent, intelekt, a jako autor „Etyki solidarności” również intuicje, dzięki którym mógł zmienić neoliberalną logikę polskiej transformacji. Ale nie zmienił. Niestety. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2019