Hodowla pytań

Szczerze (to nie złośliwość) współczuję tym, którzy pozwalają, by przez życie wiodły ich ideologie. Przecież nie ma na świecie lepszego drogowskazu niż człowiek.

04.06.2018

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

W ubożuchnym tak, że betlejemska stajnia była przy nim całkiem porządnym hostelem, domu opieki w jednym z miasteczek chińskiej prowincji Fujian, na ledwo trzymającym się w całości łóżku, siedzi malutki staruszek. W oczach Europejczyka – archetyp azjatyckiego wieśniaka: prosta kurtka, spokojny uśmiech, w którym jest więcej trwałości i mocy niż w stu komputerach i dwustu karabinach – przetrzymał i przetrzyma chyba wszystko. Ma ponad 90 lat. Przez całe życie mieszkał w wiosce, w górach. Uprawiał ziemię, miał rodzinę, ale wszyscy umarli przed nim.

Pamięta wojny generałów z czasów pocesarskiej republiki, przeżył szaleństwa epoki Mao: Wielki Skok Naprzód, Rewolucję Kulturalną, wreszcie – nowe Chiny, w których stan świata widać dziś w pigułce: spektakularny rozwój gospodarczy, rozwiązując sporo dotychczasowych problemów, tworzy nowe, których – wbrew obiegowemu dogmatowi – nie rozwiążą jednak żadne władze, jakiekolwiek by były (w USA, najbardziej rozwiniętym państwie w historii ludzkości, rozwarstwienia przybierają rozmiary katastrofy, a blisko 20 proc. ludności żyje za mniej niż połowę średniego krajowego dochodu). Świat uratować może tylko przenosząca się z człowieka na człowieka (ale już zawsze globalna, świadoma, że i z Chińczykami, i z Kongijczykami, i ze Szwajcarami mamy ten sam kran, tę samą spiżarnię i ten sam zapas powietrza) zwykła solidarność tych, którzy mają, z tymi, którzy nie mają. Oddolna pandemia solidarności.

Starszy pan (jest katolikiem, jego chrzcielne imię to Vincent) pyta, cały czas z uśmiechem: „Kiedy Bóg zabierze mnie wreszcie do domu?”. „Czekam i czekam. Ale widać do nieba musi być naprawdę długa kolejka, skoro po mnie jeszcze nikt nie przyszedł”. Za wszystko dziękuje, życzy szczęścia na drogę, sam prosi o błogosławieństwo. Twarz, na której widać już światło z okien owego domu, do którego z każdym rankiem ma bliżej. Rozmawiamy. Słychać, że przeżył życie bez przemocy, również wobec czasu (który my stale „nadganiamy”, „wykorzystujemy”, „zabijamy”), a nawet śmierci. To jasne, że w jego przypadku niczego nie zmieniłaby komfortowa rezydencja czy milion dolarów. To sprawy kompletnie nieistotne. A jeśli nieistotne dziś dla niego, nie można już stwierdzić, że istotne dla człowieka w ogóle. A więc sens nie jest synonimem ambicji, sukcesu czy komfortu.

Truizm, frazesy à la Paulo Coehlo? Więc dlaczego tak konsekwentnie nie idzie nam wcielanie ich w życie?

Zawsze będę pamiętał młodą kobietę, która na początku mojej pracy w Afryce przyniosła do sierocińca w Kasisi swoje miesięczne dziecko. Chce je oddać, zostawić. We mnie, jeszcze wtedy bardzo nieopierzonym, włącza się aktywista: wyrodna matka, jak to zostawić?! Trzeba ją przekonać, zapewnić warunki, coś zrobić. Co można zrobić, gdy dziewczyna ma przed sobą miesiąc życia? Zarabiała jako prostytutka, jest w ostatnim stadium AIDS, wpadła z klientem, nie zabiła jednak maleństwa u jakiegoś znachora, urodziła, a ponieważ nie mogła już „pracować”, żyła z nim na jakimś przystanku. Po miesiącu poddała się i przyszła do nas. Chciała jeszcze pójść i pożegnać się z rodziną. Początkowo zbulwersowany, nabierałem pokory widząc, jak prowadzące nasz dom siostry spokojnie z nią rozmawiają, wzywają policjanta do spisania oficjalnego protokołu, żegnają się z matką dając jej pieniądze i jedzenie, niosą na badania dziecko, szykują mu łóżeczko.

Mały szybko został adoptowany, pewnie ma gdzieś szczęśliwe życie. Gdybym go spotkał, nie dałbym mu złego słowa powiedzieć na jego mamę. Przeciwnie. O wszystkich tych mamach, które powierzają nam dzieci, które specjalnie jadą ze wsi, by zostawić je w stołecznej galerii handlowej (bo nie wiedzą, gdzie indziej by mogły, a wiedzą, że tu jest dużo ludzi, ktoś zaraz dzieckiem się zajmie), o tych, które u nas zostawiają dzieci w Oknach Życia, myślę dziś, że to prawdziwe bohaterki. W chwili najcięższej próby dały swoim pociechom tyle, ile w danej chwili mogły. Dały szansę. Kłaniam im się w pas, bo dostatecznie dużo już o tym świecie wiem, by słyszeć, jak wołają z ziemi te dzieci, których jedynym świadkiem istnienia był opróżniający szambo publicznej toalety. Te – które jak u Tołstoja w XIX w. – odkłada się (czasem uprzednio ochrzciwszy) po prostu, bo nie ma pokarmu, bo nie ma jedzenia, bo rodzina już nie daje rady. A gdy maluszek płacze z głodu, knebluje się go szmatką z alkoholem czy innym narkotykiem.

Dzieci przypalane żelazkami, trute, sprzedawane, tysiące dzieci, których grobem stało się Morze Śródziemne, które koczują teraz w obozach, trzymane za drutami jak dzikie zwierzęta. Nie sam Bóg, to one nas będą sądzić, to o tym mówi Pismo, gdy zapowiada, że święci wraz z Panem będą sądzili pokolenia. I co ja im powiem? Że przecież „bliższa ciału koszula”? „Pomagajmy roztropnie”? „Lepiej pomagać na miejscu”? Że „czyniłem sobie ziemię poddaną?”. Albo „bądźcie przebiegli jak lisy”?

Szczególnym bluźnierstwem, teologiczną perwersją, by nie rzecz mocniej – zboczeniem, wydaje mi się używanie dziś słów samego Boga, troskliwego Stwórcy całej Ziemi, do tego, by pogłębiać jej rany. Ja osobiście najmniej po mojej śmierci boję się właśnie Jego. To siebie boję się najbardziej. Mój czyściec będzie jednym wielkim własnym moralnym kacem, przypominającą ślizganie się po szkle próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie zrobiłem tego, co mogłem zrobić, gdy jeszcze mogłem? Dlaczego mając usta pełne wielkich słów i zbierając się do wykonania w przyszłości wielkich, systemowych gestów, nie dostrzegłem, że to najbardziej perfidna pokusa, że świat zmienia nie „wszystko jutro”, ale „trochę dzisiaj”?

Odpowiedź prosta. Bo jak tysiące przede mną i miliony po mnie szykowałem się do walnego boju z mistrzem wykrzykników („Zgwałć!”, „Zabij!”, „Zdefrauduj!”), nie dostrzegając, że szatan to przecież cesarz pytajników („Czy na pewno?”, „Czy dzisiaj?”, „Co to zmieni?”, „A nie lepiej ostrożniej?”), skutecznie tłumiących ludzki instynkt (poczytajcie Fransa de Waala) dobra. Nie wiem, czy to oświecenie, czy coś wcześniej nauczyło nas, że rozmnażanie i hodowla pytań – którymi nikt jeszcze się nie najadł, nikogo nie ocaliły od śmierci – jest szczególnym powołaniem człowieka, dowodem jego wyjątkowości.

Sądzeni będziemy z odpowiedzi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2018