Historie i traumy

Stanisław Bereś, juror: Nagroda Angelus istnieje już siedem lat, a jeszcze nie otrzymał jej Polak. To brzmi jak przygana, ale i trzeźwiąca diagnoza. Jak będzie w tym roku?

15.10.2012

Czyta się kilka minut

Grzegorz Nurek: Jak wygląda ostatni, najbardziej tajemniczy etap pracy jury konkursu? Czytają Państwo wcześniej przygotowane rekomendacje, a następnie na ich podstawie dążą do osiągnięcia konsensusu? Wyboru dokonuje się w tajnym głosowaniu? A może przez aklamację?

Stanisław Bereś: Każde jury ma swoją specyfikę i inny sposób procedowania. Mam niezłe porównanie, ponieważ byłem wieloletnim jurorem nagrody literackiej Nike. Tam dyskusje między członkami kapituły potrafiły trwać nawet osiem godzin, bywało, że decydowano dopiero, gdy goście wchodzili na salę. Pamiętam jedno z posiedzeń finałowych, gdy prof. Maria Janion krzyczała na nas: „Już prezydent przyjechał, a Państwo jeszcze nie podjęliście decyzji!”.

Przy obradach jury Angelusa takich sytuacji nie było, może dlatego, że każdy juror był zobligowany – w półfinale – do przesłania wcześniej swoich typów wraz z pisemnym uzasadnieniem. Niektórzy pisali praktycznie gotowe recenzje. Ja również. To powodowało, że obrady podczas ostatniego posiedzeniu przebiegały sprawnie, wyboru dokonywano szybciej, ale też brakowało dreszczyku niepewności i emocji, ponieważ wszyscy wcześniej zdradzili swoje gusta.

Aby element niespodzianki czy sporu przywrócić, w tym roku zrezygnowaliśmy z obowiązku przedkładania pisemnych uzasadnień, choć naszej przewodniczącej, Natalii Gorbaniewskiej, raczej się to nie podobało. W historii Angelusa tylko dwukrotnie dochodziło do wyboru niemal jednogłośnego, przez aklamację: przy „Dwunastu kręgach” Jurija Andruchowycza oraz „Przypadkach inżyniera ludzkich dusz” Josefa Škvoreckýego. Podczas innych posiedzeń wybory były bardziej skomplikowane, a głosy rozkładały się niemal równomiernie przy dwóch tytułach, bo zwykle ostatni bój rozgrywał się pomiędzy dwoma książkami.

Wiele razy jurorzy lamentowali, darli włosy z głów i perorowali, gdy „ich” faworyt przepadał wcześniej w głosowaniu, ale nie było wyboru, demokracja jest bezduszna, zmuszeni byli przerzucać swoje poparcie na innych autorów. W tym roku, przypuszczam, finałowa rozgrywka rozegra się między dwoma, najwyżej trzema tytułami. Sądzę, że stanie się to już przy pierwszym „rozdaniu”. Głosujemy niby tajnie, bo na kartkach, ale jakaż to tajność, gdy każdy słyszał, za czym gardłowali inni lub za co dawali sobie „ręce uciąć”.

Tegoroczna lista finalistów przynosi kilka niespodzianek. Po pierwsze – do głosu dochodzi młode pokolenie europejskich pisarzy, po drugie – nietrudno zauważyć mocną pozycję twórców z Polski (troje nominowanych), po trzecie – zabrakło w finałowej siódemce książek reporterskich, po czwarte – dominują powieści. Co Pana najmocniej zaskoczyło, zmartwiło lub zachwyciło w tym finałowym zestawieniu?

Moim osobistym bólem i rozczarowaniem jest to, że żadna z książek reporterskich nie znalazła się w finale. Reportaże Jacka Hugo-Badera, Filipa Springera, Pauliny Wilk to pozycje, które widziałem nawet jako kandydatury do nagrody. A jednak przepadły. Ogromnie ich żałuję. Życie jurora to czysty ból. Żal mi też książek Arkadiusza Pacholskiego i Martina Pollacka; namawiałem kolegów do nich, ale co z tego, skoro większość kręciła nosem.

Wracając zaś do reportażu, zdradzę, że spór o jego artystyczną pozycję toczymy w gronie jurorów Angelusa niemal od początku istnienia nagrody. Dla wielu członków kapituły, niestety chyba większości, książki reporterskie sytuują się bliżej dziennikarstwa niż prozy wysokoartystycznej. To stereotypowe – moim zdaniem – klasyfikowanie reportażu bierze się z nieustannego konfrontowania go z powieścią, ale przede wszystkim z niskiej oceny sposobu funkcjonowania reporterów. Literaturoznawcy i krytycy podświadomie uważają, że to się robi „samo”, a jeżdżenie i nagrywanie ludzi to turystyczna przygoda lub czysta przyjemność. A tak nie jest. Nie umiem tego kolegom wyperswadować. Dla nich reportaż nie posiada indygenatu wysokoartystycznego. Odmawiają mu „szlachectwa”.

Jurorzy tak Nike, jak i Angelusa podążają często za społecznymi oczekiwaniami czytelniczymi, czekając na powieść, która będzie autonomicznym światem, swoistym makro- lub mikrokosmosem, funkcjonującym na własnych prawach, a jednocześnie odwzorowującym historyczną lub współczesną rzeczywistość oraz biegi losów ludzkich. Tęsknoty za powieściami typu tołstyj roman objawiają głównie starsi jurorzy, młodsi chętniej optują za krótszymi formami literackimi – opowiadaniami lub esejami. Ale jak leży na stole 900-stronicowe dzieło, które się czyta z otwartą gębą, to każdemu miękną nogi.

W tym roku, jak Pan zauważył, jest wyjątkowo liczna reprezentacja polskich autorów. Ale też nie czarujmy się, analogii do przyznawania medali narodowej ekipie sportowej nie będzie. Nagród literackich nie otrzymuje się drużynowo. Jeżeli jury zdecyduje o wyborze autora polskiego, wskaże jedną książkę, inne pretendentki nie będą miały na to wpływu. Można jednak myśleć i tak: Nagroda Angelus istnieje już siedem lat, a jeszcze nie otrzymał jej rodak. To brzmi jak przygana, ale i trzeźwiąca diagnoza. Jak będzie w tym roku? Nie wiem. Myślę jednak, że jeśli ujawni się jakiś juror-patriota, będziemy mu przypominali zasadę, że nie liczy się narodowość twórcy, lecz jakość książki.

Statystycznie rzecz ujmując, przy trzech kandydaturach z Polski istnieje większe prawdopodobieństwo przyznania Angelusa rodakowi. Ja jednak głoszę chłopską teorię, która mówi: między utworami polskimi a obcymi nie ma pełnej symetrii, książki zagraniczne są już sprawdzone w boju, ponieważ często są laureatkami konkursów zagranicznych, mają za sobą po parę przekładów. Nie są to więc utwory dziewicze, ale z przeszłością frontową. Czyli książki-weterani. Co prawda, żaden z polskich twórców też nie jest już debiutantem, oni też mają za sobą przekłady, ale czy faktycznie mogą konkurować z książkami odnoszącymi sukcesy w Europie, pokażą najbliższe dni. A potem tygodnie i lata. Osobiście boję się o polskie utwory w takiej rywalizacji, bo nasi autorzy nie objawiają przesadnej ochoty do opowiadania, fabularyzowania, za to dużo do kręcenia się wokół własnego pępka. Mówię o pępku psychicznym oczywiście.

Czy dostrzega Pan wspólną dominantę siedmiu finałowych książek? Jeden z jurorów powiedział, że mniej w nich zmagania się z historią.

Myślę, że to nie jest trafne określenie, ale wiem, z czego wynika. Po prostu w dotychczasowych edycjach Angelusa dominowały trzy bloki tematyczne: rozliczenia z II wojną światową, okresem komunizmu oraz traumą emigracji, która często stawała się udziałem wielu pisarzy z Europy Środkowo-Wschodniej. W tym więc sensie te wątki są mniej eksponowane w obecnych książkach-finalistkach, choć bynajmniej z nich nie zniknęły. Historia jest w nich wciąż obecna. Książka Miljenki Jergovicia jest skomplikowaną i bolesną opowieścią o historii Bałkanów, „List miłosny pismem klinowym” Tomása Zmeškala to studium pięknego uczucia zniszczonego przez komunistyczny aparat terroru, „Wojna i wojna” László Krasznahorkaia cofa się momentami do lat 40. XX wieku, akcja „Saturna” rozgrywa się w początkach XIX w., opowiadania Magdaleny Tulli też mają oryginalnie kreślone tło historyczne. Nie, nie, tu jest dużo historii. Przecież nawet „Drwal” Witkowskiego nie jest wolny od obciążeń PRL-u.

Widzę jednak inną dominantę, jaką są człowiecze cierpienia i traumy. Nie zawsze spowodowane przez dziejowe wypadki. Nawet w książkach polskich autorów, które są mniej dramatyczne, mamy do czynienia z przykrymi traumami i urazami. Ich geneza często tkwi w wybujałym ego lub neurotycznych charakterach, ale nikt nie powie, że bohaterowie nie cierpią, tylko to sobie wmówili. W „Saturnie” Dehnela widzimy, jak bujny i egoistyczny artysta niszczy swych najbliższych, czyli symbolicznie ich pożera – jak Saturn swoje dzieci. We „Włoskich szpilkach” obserwujemy toksyczne relacje rodzinne i szkolne, które stygmatyzują bohaterkę na całe życie. A „Drwal” Witkowskiego tylko udaje, że jest beztroski i śmieszny. Ta książka zdradza ciche udręki przekwitania, utraty atrakcyjności, samotności polowań na luja, świadomość cynizmu „warszawki” i świata mediów, wreszcie gorycz uganiania się za mirażami kariery.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz kulturalny, redaktor, współpracownik "Tygodnika Powszechnego".

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Angelus 2012