Historie dyskretnych upadków

Kołodziejczyk pokazuje cenę, którą mieszczanie płacą za lepsze adresy i dobra luksusowe. Rejestruje rodzaj spustoszenia.

23.05.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Schraps / ULLSTEIN BILD / GETTY IMAGES
/ Fot. Schraps / ULLSTEIN BILD / GETTY IMAGES

Podobnie jak jego nadzwyczajny debiut, „B. Opowieści z planety prowincja”, tak i wydana właśnie „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” Marcina Kołodziejczyka jest również książką o Polsce. Tyle że o Polsce już daleko innej, a co za tym idzie: innej leksyki oraz innego rodzaju ironii i uwagi wymagającej, by ją opisać.


Tu zaszła zmiana


Polska nowa to Polska telewizji śniadaniowych, za pomocą których przeprowadza się od lat kretynizację narodu polskiego, Polska blogów modowych, medialnych autorytetów wielorazowego użytku, trendów globalnych i junior executives z awansu geograficznego, to Polska cwaniaków od prestiżowej deweloperki za tłuściutkie miliony i ich klientów, często zbyt odurzonych sobą i własną pozycją społeczną, by zorientować się w porę, że nie są wcale lwami salonów i korpo tygrysami, ale łosiami na rozległej polanie życia. Jest to Polska marzeń HD kredytowanych we franku, SUV-ów, alternatywnych systemów religijnych i kulinarnych oraz całodobowego samorozwoju.

Tu zaszła zmiana. Wina proste i gorzałę z „B” zastąpiło prosecco i kokaina, croissanty wygrały z kajzerkami, a gorący krem z topinambura – z kaszanką i móżdżkiem od zaufanych, uczciwych znajomych, którzy sami biją. Z Polsatu przełączono na TVN. Różne są też osoby tej tragedii i ich problemy. Sponiewieranych przez los gości tłukących się co dnia eskaemką do roboty i z powrotem, lokalnego rogacza, zbyt wrażliwego, by zafundować sobie wreszcie samobója, aktoreczki rodem z Kutna bez szans na karierę, choćby i krajową, wypalone przez royala zombies z pegeerów, „Szczurka”, koleżkiewicza z Prażki na ciągłym niefarcie – wyparli ludzie sukcesu i do sukcesu gorliwie pretendujący. Głównie z Warszawy.

Ale – bez obaw. Kołodziejczyk nie występuje w swoim zbiorze reportaży literackich jako piewca i kronikarz błyskotliwych karier, błyskawicznych fortun. Nie jest coachem nasycającym czytelników łatwo przyswajalnymi mądrościami à la Coelho czy wylewna, dobrotliwa familia Kulczyków. To raczej ktoś, kto chce ukazać cenę, za jaką nabywa się dzisiaj mocne, skrzące się od obcobrzmiących tytułów i nazw CV, lepsze adresy, dobra luksusowe. On pisze o tym, co po – gdy minie się szczyt. Rejestruje pewien gatunek spustoszenia, dyskretnego upadku.

„Na weekendy Adam M., trzeźwiejący alkoholik, wykształcony filozof, jeździł do siebie na Mazury. Urodził się w Warszawie, po studiach został z niezdecydowania na adiunkturze, uciekł do biznesu, miał z kolegą firmę, handlowali rzadkimi znaczkami i książkami, ale nie zdołali się rozpropagować w bogatym nurcie kolekcjonerów, za to w groszowym byli cenieni, wpadli w długi, Adamowi posypało się małżeństwo, poszedł do korporacji, gdzie łamał ludziom osobowości za duże pieniądze, garnitury szył na miarę, trenował przed lustrem groźny wzrok, biznesowe szablony walki werbalnej w rodzaju: ze swego punktu widzenia masz rację, ale ja pozostanę przy swoim punkcie, oraz zrównaniowe szablony społeczne wygłaszane do niższych rangą pracowników firmy, aby wyjść na równego chłopa, na przykład gdy się zwalnia ubikację: nie radzę, bo jadłem kalafiora. Miał wszystko, co się miewa: amfetaminę rano, kokainę na później, kilka rodzajów yerba mate z fairtrejdu, bieganie latem, narty zimą, i na odwrót, iwenty na mieście w weekendy, kota ze schroniska, patrzącego z wyrzutem i roszczeniowego, ukraińską fizyczkę Natę, która przychodziła posprzątać mieszkanie raz na tydzień, miał dorabiające w łóżku studentki z anonsów internetowych, własnego partnera do badmintona, mnóstwo przestrzeni i czasu oraz podejrzenie, że to wszystko chuj; i Adam runął tuż po czterdziestce”.

Ów Adam M., obecnie budowlaniec wykończeniowy – bohater „Ruchu Stojących Twarzą Do Rzeki” – już tak jakby przegrał. Na pewno w oczach tej, u której teraz pracuje, czyli zamożnej Kasi (Kasia zawodowo „robi analizy”) i jej wesołkowato-zgorzkniałego towarzystwa z warszawki. Ale i jej dni się dopełniają. Wysokie stanowisko, grono szczebioczących kumpli i kumpelek oraz kasa są wyłącznie pozorem. Kasia to znerwicowana kobieta z tężejącym problemem alkoholowym, agresywna do siebie i na zewnątrz, samotna, zgorzkniała, oddająca się słomianym inicjatywom. Precyzyjniej: debatowaniu o nich przy grupowym winku. Podobnie wyglądają dzieje Łukasza Supersona z „Człowieka, jakiego nie widzieli” – niegdyś radykalnego hedonisty, dziś faceta w średnim wieku pogrążonego w chandrze i zwątpieniu, biznesowego rekina z epoki zachłystu kapitalizmem w Polsce, który stał się płocią, wypalonym gościem po licznych terapiach uzależnień, nikim. „Bohaterowie wojen psychologicznych” to sugestywne, z lekka przerażające studium zawiści i obłudy; opowieść o tej, której się udało, i tych, które niestety nie załapały się na promocje i bonusy świata tego, dlatego muszą to jakoś wypierać. Wypierają urządzając seanse nienawiści wymierzone w szczęściarę, najbliższą przyjaciółkę. Lokatorzy Wierzby Chopinowskiej (o których czytamy w „Demograficznym”), ekskluzywnego bloku na Tarchominie – grodzenia, ochrona, udane imitacje drogiego granitu – także sprawiają wrażenie usatysfakcjonowanych na wielu poziomach, obrotnych, twardych i realizujących ambitne plany. Nic bardziej mylnego. I ich toczy ten sam robak, co Adama, Supersona czy Kasię. Designerskie wnętrza, filmy z projektora, wypady w tropiki i bucowate obejście to najczęściej nic ponad przejęty od innych zestaw insygniów i gestów, które niby mają dopomóc w starciach z pustką, zazdrością i brakiem sensu. Nie pomagają.


Karuzela kompleksów


Pomimo że Kołodziejczyk bije wyjątkowo celnie i silnie w nowych mieszczan, wyszydza, ukazuje mieszczaństwo w absolutnej nagości, to, uważam, intencją jego nie jest bicie samo czy beka dla beki z bogatych i bogacących się.

Dzięki tym demaskatorskim zabiegom udaje mu się bowiem po częstokroć obnażyć to, co w nich naprawdę siedzi, a co panicznie starają się ukryć – splot motywacji i pragnień, które napędzają destrukcyjne, szaleńcze działania. Całe to ę-ą, ostentacyjne błyskanie markami, lekcje baletu dla dzieci u legendarnej pani Luby z Petersburga, fury i fortece pośród syntetycznych ustroni – nie biorą się z czarnych serc i zachłanności konsumenckiej godnej Gargantui lub Imeldy Marcos; oni nie są do szpiku źli. Mają po prostu ogromne kompleksy, spala ich lęk, że jeśli tylko okażą słabość i czucie, to inni wnet zajmą ich miejsce, odbiorą im wszystko.

Ale choć teksty o blaskach i nędzach wielkomiejskiego życia przeważają, to jednak Kołodziejczyk nie zapomniał o swoich poprzednich tematach, branżach i rejonach. Mamy więc kapitalną narrację o rzeczywistości politycznej w miasteczku R., w którym od dekad działa Ryszard Kacperek: niegdyś „król powiatu” i aktywista, dzisiaj osoba skończona, wódz partyjki widma, ale z drugiej strony ideowiec, kontrast dla karierowicza-ślizgacza Bronka, który skacze z opcji do opcji. Mamy lumpenproletariat po przejściach polegujący na słonku w Skaryszaku i monologujący; stowarzyszonych mężów i ojców wyklętych pogrążonych w jatkach ze swoimi eks, zrujnowane emerytki warszawskie, powstanki realne i mniemane, których czas ostatni upływa na inwigilowaniu sąsiadów, zloty poetów w domach kultury na prowincji, pamiątkę z peerelowskiego dzieciństwa i dojrzewania w apokaliptycznym cyrku roku 1989. No i „Naszą rodzinę” – ponowoczesne „Wesele” i Bernharda w jednym.


Karnawał


Siła tej książki bierze się nie tylko z tego, o czym ona traktuje i z jakiej pozycji została napisana – krytycznej, szczerej – ale i z formy oraz języka. Kołodziejczyk w opowieściach, które składają się na ów tom (a jest ich piętnaście), z wirtuozerią żeni bowiem fakt i fikcję, materiał uzyskany w rezultacie pracy reporterskiej, obrazki z Polski, polszczyznę salonowo-kuchenną, polski krajobraz estetyczny i myślowy, z talentem prozatorskim, rozwiązaniami stricte literackimi. Tu okrucieństwo i wrażliwość Hrabala spotykają się z konkretem i realizmem spraw małych, wziętymi wprost z dawnych Krall i Szejnert; drapieżność wczesnego Janusza Rudnickiego z umiejętnością kondensacji ludzkiego losu do paru zdań godną Bunina czy Babla. Dzięki czemu nie obcujemy w „Dysforii” z nudnym świadectwem, jałową żonglerką wyobraźni lub zbeletryzowaną publicystyką, ale z literaturą, którą się czyta, przeżywa. W trakcie czytania której – co rzadkie w ojczyźnie twórców profesjonalnie zasępionych i poważnych – wybucha się śmiechem.

Kołodziejczyk dorobił się własnego, rozpoznawalnego stylu. Jego fraza połączyła mowę wysoką reklamy, show-biznesu i spirytyzmu motywacyjnego z nawijką i ekspresją codzienną. Kołodziejczyk umie do przestrzeni między wielką literą a kropką wprowadzić bluzg, ozdobne słówko na pięć sylab – obowiązkowe w tym sezonie na Zbawiksie i językowo-mentalnych przyległościach – rytm jak z raperskiego numeru, oddany rzeczowo detal, zwięzłą konstatację socjologiczną bądź celną uwagę o psyche – i zrobić z tego święto. Ta książka to karnawał.

Otwiera „Dysforię” motto – od „kapitana żeglugi wiślanej w Płocku do telefonu komórkowego” wzięte – które nie dość, że zapowiada i oddaje aurę Kołodziejczykowego pisania, jak i położenie większości aktorów tej sztuki komicznej a gorzkiej, to jeszcze przy okazji mówi sporo o naszej tutaj sytuacji. „Nie mogę z tobą rozmawiać, bo mam spóźnione rejsy”.

Wszyscy tak mamy. ©


Marcin Kołodziejczyk „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”, Wielka Litera, Warszawa 2015

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2015