Historia jednej ucieczki

Fantazja ludzi, którzy chcieli uciec z NRD, była nieograniczona: budowali tunele, konstruowali skrytki w autach, przebierali się za alianckich żołnierzy... Peter Volkmann przepłynął Dunaj. Swoją historię opowiada po raz pierwszy w "Tygodniku".

16.08.2011

Czyta się kilka minut

Co jest najtrudniejsze, gdy chce się uciec? - opowieść Petera Volkmanna zaczyna się od takiego pytania. Odpowiedź na pozór zdaje się prosta: trzeba zdobyć informacje. Tylko jak zdobyć, aby nie wpaść w oko tajnej policji Stasi, aby nie zostać zdradzonym? Tego Peter Volkmann, 28-letni absolwent fizyki z Berlina Wschodniego, nie wiedział.

Wiedział za to, że chce wyrwać się z NRD na Zachód.

Był rok 1973, mur stał od 12 lat. Kto chciał go przejść, ryzykował życiem. Co chwila udoskonalany, mur wydawał się nie do pokonania. Peter z przyjaciółmi, myślącymi podobnie jak on, od dawna szukali w nim "dziury". Rozważali różne warianty: najpierw chcieli zbudować balon z wodorem, aby przelecieć nim do Berlina Zachodniego, potem zastanawiali się, czy nie uda się przekupić polskich rybaków i z nimi dotrzeć do Danii; rozważali nawet sfałszowanie paszportów. Ale nic z tego nie wyszło.

***

Pomysł pojawił się podczas wakacyjnego wyjazdu do Bułgarii, w 1972 r.

Jadąc przez Rumunię, Peter zauważył, że przez pewien odcinek droga biegnie wzdłuż Dunaju, który w tym miejscu tworzył granicę z Jugosławią. A rządzona przez Tito Jugosławia była wprawdzie socjalistyczna, ale nie należała do bloku sowieckiego. Zawieszona między Wschodem a Zachodem, dla Petera miała jeden wielki plus: nie wydawała władzom NRD obywateli tego kraju, ujętych na zielonej granicy. - Dla mnie Jugosławia była już właściwie Zachodem - wspomina dziś Volkmann. - Miałem wrażenie, że w całym bloku wschodnim nie ma innego miejsca, gdzie tak łatwo można dotrzeć w pobliże samej granicy.

Ale Rumunia to był jeszcze najgłębszy Wschód. Choć więc podróżujący mogli bez problemu poruszać się drogą wzdłuż granicy, sama granica była strzeżona. - Widziałem licznych żołnierzy z bronią, patrolujących rumuński brzeg Dunaju. Wiedziałem, że zostałbym zaraz zatrzymany, gdybym tylko zbliżył się do rzeki - wspomina Volkmann.

Aby rozpoznać teren, potrzebował pomocników. Kogoś, kto nie będzie wzbudzał podejrzeń, gdy zatrzyma się na dłużej na granicznej drodze. Kogoś z autem na zachodnich numerach. Peter takich pomocników znalazł - studentów z Berlina Zachodniego: Ingę i Odego, którzy byli gotowi mu pomóc.

***

- Postanowiłem uciec w sierpniu 1973 r. - wspomina. - Akurat umarł Ulbricht, budowniczy muru. Flagi opuszczono do połowy masztów, choć nikt za nim nie płakał. Z Berlina Wschodniego pojechałem pociągiem; w tym samym czasie Inge i Ode wyjechali swoim volkswagenem "garbusem" z Berlina Zachodniego. Spotkaliśmy się w Sofii i wspólnie, ich autem, ruszyliśmy do Rumunii.

Znaleźli miejsce, które wydawało się idealne: między wsią a pierwszymi posterunkami. Miejsce, w którym Peter mógłby podjąć próbę przepłynięcia Dunaju. Ustalili, gdzie spotkają się, już po drugiej stronie, gdy Peterowi się uda (jeśli się uda) przepłynąć rzekę, która w tym miejscu miała, bagatela, jakieś dwa kilometry szerokości.

Wieczorem poszli do przydrożnej knajpy na kolację. Volkmann: - Miałem wrażenie, jakby to był mój ostatni posiłek. A potem ruszyliśmy do miejsca, skąd miałem wyruszyć w kierunku Dunaju. Nie miałem mapy, kompasu, wody pitnej ani latarki.

Z Ingą i Odem pożegnał się o ósmej. Dalej miał iść pieszo; do rzeki było jakieś 5 km. Volkmann: - Szedłem przez gęsty las, powoli, ostrożnie. Często traciłem orientację. Chyba przez godzinę kręciłem się w kółko. Odnajdywałem kierunek, gdy wychodziłem na kolejne wzgórze i w oddali widziałem góry Jugosławii. Czułem się dziwnie, jak w transie. Po głowie biegły mi melodie różnych piosenek. I ta myśl: mój Boże, chłopie, co ty tu robisz? Czy to naprawdę jestem ja, czy ja to robię?

***

Dochodziła północ. Peter szedł, coraz bardziej znużony, jak w letargu. Zaatakowany przez dzikie psy, obronił się kamieniami. Przeskoczył płot z drutem kolczastym, raniąc się boleśnie. Ale najgorsze było pragnienie. Był wyczerpany.

Nagle usłyszał żaby. - Doszedłem do jeziora, właściwie bajora. Rzuciłem się na ziemię i piłem, nie bacząc, że woda jest brudna. Potem stwierdziłem, że jezioro powstało z odnogi Dunaju. Byłem blisko brzegu. Z wody sterczały korony zalanych drzew. Rozebrałem się, spodnie i koszulkę schowałem do plastikowej torby, którą przywiązałem do brzucha. Musiałem zostawić ukochaną kurtkę dżinsową, z żalem, bo była zachodnia; jej zdobycie kosztowało mnie sporo trudu. Gdy wchodziłem do wody, czułem się jak na talerzu. Ale wkoło było pusto, odludzie, żadnych żołnierzy. Zacząłem płynąć.

Poruszał się w wodzie powoli. Wolał płynąć niespiesznie, ale nie robiąc hałasu. Była to słuszna decyzja: w pewnej chwili minął go z bliska ścigacz rumuńskiej straży granicznej. Oszczędzał siły; noc była jasna, ale drugi brzeg ledwie widoczny. Bał się, że zmyli kierunek i wyląduje znów na rumuńskim brzegu. Zaczynał odczuwać skurcze, dygotał z zimna.

Volkmann: - Nagle poczułem, że coś drapie mnie po brzuchu. To były gałęzie zatopionego drzewa. Wyczołgałem się na brzeg, niemal na czworakach dotarłem do drogi. Nie byłem pewien, czy to Jugosławia, czy Rumunia. Ruszyłem ostrożnie, na bosaka. Dotarłem do jakiegoś szyldu i zobaczyłem jugosłowiańskie symbole. Potargałem NRD-owski dowód osobisty, a strzępy wyrzuciłem.

W tej chwili zrozumiał, że nie jest już obywatelem NRD. - Miałem dziwne uczucie. Wyczerpany, nagle poczułem euforię. Stałem samotnie na tej drodze i wydawało mi się, jakbym właśnie zwyciężył w ważnej konkurencji. Nie bałem się już, strach kompletnie ze mnie spłynął. To było nierzeczywiste. Wiedziałem, że nic już nie będzie jak kiedyś. Czułem, jakby od poprzedniego wieczora minęła epoka. Przekroczyłem wszystkie granice. Byłem wolny.

***

Co miało być dalej? Tego Peter Volkmann nie wiedział. Ale w tym momencie nie myślał o tym, co będzie robić w przyszłości, na Zachodzie. Wspomina dziś: - Klęknąłem na tej drodze i pocałowałem asfalt.

Wkrótce potem odnalazł czerwonego "garbusa", w którym czekali Inge i Ode.

Poprzez Republikę Federalną, której został obywatelem, Peter Volkmann wrócił do swojego miasta, do Berlina - tyle że Zachodniego. Choć wcześniej chciał być fizykiem i miał już nawet doktorat, postanowił zacząć na nowo: poszedł na medycynę. Został lekarzem rodzinnym, otworzył praktykę.

Prowadzi ją do dziś.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Berlin 1961 (34/2011)