Historia dygotu: Aria Poławiacza

Ręce trzęsły mi się od dziecka. I to jak! Jak skrzydła! Fruwałem! Fruwałem w sensie ścisłym! Niczym prawdziwy imitator ptaków! – jak mówi pointa pewnej anegdoty.

17.08.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Andrzej Georgiew dla "TP"
/ Fot. Andrzej Georgiew dla "TP"

I

Ale na Boga! Wyglądało to dziwacznie, ale nie chorobliwie! A jak chorobliwie, to nie groźnie. Dziecinna przypadłość, z której się wyrośnie. Tło nerwicowe, a nic tak nie przemija jak tło nerwicowe. A już z pewnością nie był to parkinson. Fruwałem, bo chciałem odfrunąć. Też w głównym sensie. Wtedy byłem bardziej gotowy niż dziś. Wtedy mniej się bałem bólu niż dziś. Opiewanie niedoszłego samobójstwa – to nie jest mało. Dużo też nie, ale niewątpliwie coś. Czyli jednak choroba, bo przecież nieprzeparta chęć ucieczki z „ojcowskiego domu” to choroba? Tak czy nie? Zespół przewlekłego niezadowolenia? Zespół przewlekłego niezadowolenia ze wszystkiego? Jak nie choroba, to co? Hobby? Zabawa w dygot?

Bliskie kontakty z gorzałą zdają się podtrzymywać ten domysł. Intensywna zabawa za cenę rosnącego dygotu. Poza dygotem wszystko było OK. Ale dygot był taki, że rozpierniczał wszystko. Dziesięciolatek nie ma parkinsona ani nie jest alkoholikiem. Ale się trzęsie. A trzęsiawa jest kanonicznym składnikiem obu tych przypadłości. Czyli już w dzieciństwie pielęgnowałem i trenowałem jeden z podstawowych objawów zarówno jednej, jak i drugiej klęski.

Co było pierwsze: jajo czy kura? Alkoholizm czy parkinsonizm? Chronologia powierzchniowa mówi, że wpierw alkoholizm, że z dygotu alkoholowego wlazłem w dygot parkinsonowski. W końcu taka była kolej rzeczy i wygląda to nieodparcie. Dziesięciolatek nie ma parkinsona, ani nie jest alkoholikiem. To znaczy alkoholikiem nie jest z całą pewnością. Praktycznie do trzydziestego roku życia nie piłem. Prawie nic. A w porównaniu z cysternami spirytusu, które pochłaniałem później, nic w sensie ścisłym. Czyli mój dziecięcy nerwicowy dygot był w jakiejś (wysoce naciąganej, ale jednak) mierze dygotem parkinsonowskim? Prekursorem choroby? Jej początkową nieświadomą postacią? Od dzieciństwa miałem jakieś parkinsonowskie skłonności? Ojciec mojego ojca miał to samo? Powiedzieć, że trząsł się pełną gębą, to nic nie powiedzieć. Pełzający parkinson – mon amour?

Teraz zaś tym bardziej mon amour, że okazał się sposobem na alkoholizm – jeśli się okazał. Krótko bowiem mówiąc, myślę, że gdyby nie choroba, żyłbym, jak dotąd, w pijackim chaosie, a chaos był, co się zowie; wychodziłem na ostatnią prostą i czas, kiedy znaleziono by mojego zesztywniałego od gorzkiej żołądkowej trupa, nie wydawał się odległy. I nie da się wykluczyć, iż PB przyjrzawszy się sytuacji, rzekł: cudów tu już nie zrobimy, ale jak ześlemy mu parkinsona, to będzie żył dłużej. Z parkinsonem, ale dłużej. To ostatni sposób. I jeśli tak się stało, winienem za każdy wspólnie przeżyty dzień dziękować chorobie. I czynię tak. Dziękuję jej zajadle. Ma się rozumieć z wyjątkiem chwil, kiedy wyzywam ją od najgorszych kurew.

Rys. Marek Tomasik

II

Dawno tego nie robiłem, ale w tych dniach (jest koniec zimnego maja 2015) znów mnie naszło, znów mnie opętało. Wstaję wczas, bardzo wczas rano i porządkuję księgozbiór. W praktyce oznacza to przekładanie książek z miejsca na miejsce. Przenoszenie ich z pokoju do pokoju. Miejsca wiele nie wygospodarowuję, ale na pewien czas przypominam sobie, gdzie co stoi czy leży – uspokaja mnie to, odgania histerię, w końcu nieraz mi się zdaje, że atak płynnej kamienistości – niczym szczelna ściana deszczu – lada chwila zasłoni wszystko. Wszystko, co widzialne, i wszystko, co niewidzialne. Wszystko, co da się jeszcze opowiedzieć w ludzkich kategoriach, i wszystko, na co w ludzkim języku już nie ma głosu. Stracę orientację i co? Koniec? Na oślep będę macał, gdzie Nabokov, gdzie Tołstoj, gdzie Kurchanow? I po co macać, skoro czytać i tak nie dam rady? Jakby się dało czytać, to niejedno można by przetrzymać – byle kniga gruba była. Gruba – bezpieczna. W takim sensie, że na – najmniej sześciuset stronach – zaszyć się i przepaść można nieuchwytnie i bezpowrotnie. Obawiam się jednak, że nicość ma swoje prawa. A może już się zaczęła? Nicość? Why not?

Utworzyłem działy: ciało, mistycyzm śląski, okultyzm i nazizm, wczesne chrześcijaństwo – późne pogaństwo i parę pomniejszych. Osobno Miłosz, osobno Barańczak. Osobno Iwaszkiewicz, osobno Kafka. Osobno Bierdiajew, osobno Szestow. Und so weiter. Prócz książek uporządkowałem też foty i rozmaite inne pamiątki leżące przed książkami. To znaczy skasowałem wszystko – zdjęcie kota córki, przedwojenny widok Wisły, portret dziadka Czyża na mitycznym podwórzu, sztuczne jabłko, trzy nieduże noże do papieru, małą flaszkę ze szklanymi skrzydłami, miniaturową rzeźbę przedstawiającą jednego z założycieli państw niemieckich, turecki fez, w którym trzymam wizytówki, wszystkie ryzykowne podobizny A, zdjęcie U w kostiumie kąpielowym i jej siostry bez. Lichy zegarek, na którego odwrocie S kazała wygrawerować nasze inicjały i co tam jeszcze. Muszelki! Ja pierdolę! Pudełko muszelek własnoręcznie zebranych – domyślacie się przez kogo – nad Bałtykiem.

Zostało sporo miejsca na nowe gadżety, powoli będziemy je gromadzić. Nie pali się. Na razie w widocznym miejscu umieściłem pocztówkową reprodukcję obrazu Jacka Malczewskiego, która gdyby mnie nie śmieszyła, toby mnie przerażała. Mam wrażenie, że nie jest to mój indywidualny ekscentryzm, ale coraz powszechniejsza opinia o tym malarzu. Akcja reprodukcji toczy się dojrzałą, bujną i późną wiosną, rosnące w przydomowym ogrodzie trawy i bzy szaleją. W oknie ledwo żywy i zdaje się śmiertelnie przerażony starzec nie tyle wypatruje, jak też wygląda świat boży, co wykonuje jakiś zupełnie nieporadny gest, jakby próbował wyskoczyć, uciec z domu, ratować się za wszelką cenę. Niestety gołym okiem widać, że nie wpełznie nawet na parapet, rusza się ociężale, mięśnie zdrewniałe. Dokąd, wszarzu?

Ona już jest. Przypatruje się fatalnemu uciekinierowi uważnie, można nawet powiedzieć: z egzekucyjną rzeczowością. Stoi na pierwszym planie oparta (a jakże) o kosę, ma na sobie czerwoną suknię (raczej spowita jest w luźną, krwistą materię), i jak to u Malczewskiego, niezwykle, ale to niezwykle jest dorodna. Czy starzec ją widzi, pewne nie jest. Widzi ją stojący w drzwiach domu pełen psiego, a może bożego lęku pies.

Często zaraz po przebudzeniu albo tuż przed przebudzeniem nie wiem, gdzie jestem. Nie dlatego, że śpię zdrowo, dlatego, że czuwam chorobliwie. Widzę monochromatyczne krajobrazy, bagna dymią, kondukty wspinają się na żółte wzgórza. Słyszę nadciągające kroki, szczekanie psów, obcy ludzie kręcą się po przedpokoju i nadziwić się nie mogą, że już nie śpię. Pies rozkracza się nieudolnie i leje na dywan. Uświadamiam sobie, gdzie jestem, Nabokov wypada mi z rąk, tajemniczy przybysze pozwalają drugiemu psu odlać się w nieznacznej odległości od pierwszego, potem rąbią meble, zwijają dywany, szykuje się zimowe ognisko? Tylko to zostanie – psie szczyny? Gdy jestem o krok od tego rodzaju pełnych goryczy podsumowań – budzę się na dobre, jest maj 2015, pada deszcz, przez bujne korony klonów na Hożej świata nie widać – jeszcze nie pora, jeszcze nie.

III

Z czytaniem jest jak z kobietami – obcujesz z paroma naraz, kończysz w towarzystwie jednej. Niektórych w ogóle nie pamiętasz, inne mgliście. W każdym razie tych, które pamiętasz dokładnie, jest mało. Długo czekasz na tę, która zmieni twoje życie. Za młodu to się zdarza, potem nie ma co przesadzać. Na szczęście czytasz wolniej, po niecałej stronie usypiasz, w ogóle przywiązujesz mniejszą wagę do czytania. Na szczęście, bo starcze otępienie sprzyja ułomnej recepcji. Wracasz do ulubionych pozycji, do zapierających dech cytatów, do tego, co kiedyś ho ho. Niby w porządku, ale tylko w porządku. Niby OK, ale tylko OK. Nie ma co wracać do dawnych zachwytów, lepiej zostawić je w dawnej eksplozywnej formie.

Epoka arcydzieł też minęła. Były niezwykłe, są OK. Nowe? Podobno raz po raz się pojawiają. Nowe, ale nie moje. Już nie moje, niestety. Niestety z kurtuazji. Moje były w każdym szczególe arcydzielniejsze. ©

Fragment powstającej właśnie książki Jerzego Pilcha „Historia dygotu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2015