Hippokryzja

Prawdziwe końskie nieszczęścia nie dzieją się na targu w Skaryszewie. Myśląc o obronie praw zwierząt nie dajmy się nabierać na łzawe manipulacje.

13.03.2017

Czyta się kilka minut

„Kilkanaście lat temu na targu w Skaryszewie działy się sceny dantejskie. W tym roku obyło się bez poważniejszych incydentów. Tymczasem aktywiści zbierali datki na wykup zwierząt. Dokąd trafią »uratowane« konie?”. Na zdj.: Skaryszew, 2012 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER
„Kilkanaście lat temu na targu w Skaryszewie działy się sceny dantejskie. W tym roku obyło się bez poważniejszych incydentów. Tymczasem aktywiści zbierali datki na wykup zwierząt. Dokąd trafią »uratowane« konie?”. Na zdj.: Skaryszew, 2012 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER

Pokrajaną w plastry rzepę usmażyć na tłuszczu. Dodać ugotowane i pokrojone w paseczki mięso, doprawić solą i pieprzem, podlać odrobiną rosołu, dodać posiekaną natkę pietruszki, szczypiorek i odrobinę octu.

Sprawa końska

Brzmi smakowicie? Dla większości Polaków do chwili, w której wyjdzie na jaw, że to tradycyjny przepis na cheval à la parisienne, czyli koninę po parysku. Polak koniny jadł nie będzie. Bo Lach bez konia jak ciało bez duszy. Koń bronił polskich granic i uczestniczył w zrywach niepodległościowych, uprawiał ziemię, zrywał drewno w lesie i spławiał je rzeką, harował w kopalniach, obracał kamienie młyńskie, woził panów po włościach. Był zwierzęciem cennym i przez to na ogół szanowanym.

Znamienne, że awersja do spożywania mięsa końskiego występuje w społeczeństwach o bogatych tradycjach jeździeckich i hodowlanych – oprócz Polski także w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i Hiszpanii. Ów wstręt znajduje odbicie nawet w sferze języka: angielszczyzna dysponuje mnóstwem precyzyjnych określeń na mięso wszelkich zwierząt gospodarskich z wyjątkiem konia. Mało tego: w krajach anglojęzycznych konina trafia czasem do obrotu pod eufemistyczną nazwą cheval meat. Co złego, to nie my. Lepiej zwalić na Francuzów, którzy rozsmakowali się w końskim mięsie wkrótce po rewolucji, rzuciwszy się z nożem i widelcem na jeden z dawnych atrybutów szlacheckiego luksusu.

A jeśli nie na Francuzów, to na Włochów, którzy jedzą mniej więcej tyle koniny, ile Polacy wołowiny – choć sezonowo i nie we wszystkich regionach kraju. Co łatwe do przewidzenia, tradycja spożycia mięsa końskiego trzyma się najmocniej w prowincjach rolniczych, których mieszkańcy mają dość utylitarne podejście do zwierząt gospodarskich. Nie zmienia to jednak faktu, że Włochy są największym importerem końskiego mięsa i żywca z Polski. Włoski rynek obrotu koniną stał się symbolem gehenny polskich koni – wożonych tysiące kilometrów w skandalicznych warunkach, padających w transporcie z głodu i pragnienia, zestresowanych do granic możliwości.

Na rzeź

Cisną się na usta pytania: dlaczego akurat z Polski? Dlaczego trzeba wieźć te nieszczęsne stworzenia żywcem? Czy ten proceder jest w ogóle legalny? Owszem, jest legalny i opłaca się obydwu stronom. Eksportujemy żywiec koński m.in. dlatego, że w Polsce brakuje wyspecjalizowanych ubojni. Eksportujemy go nie od dziś i na znacznie mniejszą skalę niż w PRL, kiedy w transportach na rzeź wyjeżdżało z kraju ponad sto tysięcy koni rocznie.

W minionych dziesięcioleciach dramatycznie zmieniła się struktura hodowli i użytkowania tych zwierząt. Koń przestał być potrzebny w polu. Przedstawiciele ras gorącokrwistych zarabiają na siebie i swoich właścicieli w sporcie, rekreacji i hipoterapii, służą w wojsku, policji i straży miejskiej. Konie ras wszelkich – także kuce – znów bywają atrybutem luksusu, przypada im w udziale rola przyjaciół i towarzyszy, czasem dość kłopotliwych maskotek. Kojarzone niegdyś z pejzażem polskiej prowincji „zimnokrewki” nie ciągną już wozów z węglem ani pługów przez ziemię. Stały się przedmiotem hodowli z przeznaczeniem na rzeź – dostarczycielami ulubionej przez Włochów delikatnej źrebięciny.
Koni zimnokrwistych i tzw. pogrubionych jest w Polsce ok. ćwierć miliona: utrzymywanych przede wszystkim w drobnotowarowych gospodarstwach rolnych. Przybierają na wadze szybciej niż inne zwierzęta, gwarantują wyższą cenę skupu, dają mięso „czystsze”, delikatniejsze i lepiej przyswajalne niż wołowina. Gdyby hodowcy nie sprzedawali ich na rzeź, stałyby się gospodarskimi darmozjadami, pozbawionymi wszelkiej wartości rynkowej.

Brzmi okrutnie? A i owszem, bo każda produkcja zwierząt rzeźnych jest naznaczona piętnem bezduszności i okrucieństwa. Rokrocznie w Polsce idzie pod nóż półtora miliona sztuk bydła, o które mało kto się upomina. Chów wielkoprzemysłowy jest źródłem niewyobrażalnego cierpienia, odbywa się często w warunkach, które stwarzają zagrożenie także dla potencjalnych konsumentów. Coraz więcej ludzi świadomie przechodzi na dietę wegetariańską, ekolodzy biją na alarm, obrońcy praw zwierząt domagają się przynajmniej poprawy ich dobrostanu w hodowlach i transporcie. Efekty ich działań odbijają się szerokim echem w mediach, fundacje rosną jak grzyby po deszczu, internauci podpisują kolejne petycje.

Towarzysze?

Czym innym jest jednak walka o godziwe warunki bytowania i uboju krów, świń i owiec, czym innym zaś domaganie się całkowitego zakazu uboju koni i przyznanie im statusu zwierzęcia towarzyszącego. Z niebezpieczeństw takiej legislacji zdały już sobie sprawę Stany Zjednoczone, gdzie ostatnią końską rzeźnię zamknięto 10 lat temu. Skutek? Zwierzęta chore, bezużyteczne i zbyt drogie w utrzymaniu błąkają się po lasach i nieużytkach, giną pod kołami samochodów, umierają w męczarniach z dala od ludzi i pobratymców. Jakkolwiek bezwzględnie to zabrzmi, koń – w przeciwieństwie do psa czy kota – waży przeciętnie 600 kilogramów i nie nadaje się do trzymania w domu. Jeśli nie pracuje, musi się wybiegać na dużej przestrzeni, a jego pielęgnacja wymaga wiedzy, umiejętności i niebagatelnych nakładów finansowych.

Pomińmy już zamęt legislacyjny, jaki wprowadziłaby taka zmiana w dziedzinie hodowli państwowej – również koni gorącokrwistych, także uwielbianych przez wszystkich arabów, o których pisaliśmy w kontekście afer w Janowie i Michałowie. Strach pomyśleć, co by się stało z setkami tysięcy „grubasów” z prywatnych gospodarstw, uznanych z dnia na dzień za zwierzęta towarzyszące polskim rolnikom w ich doli i niedoli. Skóra cierpnie na myśl o konieczności powołania do życia dziesiątków schronisk – dla koni niechcianych, wyeksploatowanych w szkółkach, wykluczonych z hodowli, zdeformowanych genetycznie, okaleczonych przez chorobę. Kraj, w którym psy zamarzają w zimie na krótkim łańcuchu, a koty wciąż podpala się żywcem, nie jest gotów na takie prawo. Zwłaszcza że jego orędownicy zdają się w większym stopniu kierować emocjami niż zdrowym rozsądkiem.

Wstęp do ratunku

Mieliśmy okazję się o tym przekonać przy okazji ostatnich „wstępów” w Skaryszewie, jednego z najstarszych jarmarków końskich w Europie. Kilkanaście lat temu działy się tam sceny dantejskie – wrzask, ścisk, pijani handlarze, przypadki bestialskiego traktowania zwierząt. Tu chylę czoło przed ogromem pracy u podstaw, jakiej dokonali nie tylko aktywiści, ale też hodowcy, weterynarze i rzesze „zwykłych” miłośników koni. W tym roku nad przebiegiem targu czuwało 200 funkcjonariuszy służb porządkowych i 40 lekarzy weterynarii. Obyło się bez poważniejszych incydentów. Zdaniem obserwatorów zewnętrznych poziom organizacji imprezy nie odbiegał od standardów europejskich. W raporcie Polskiego Związku Hodowców Koni podkreślono, że wśród trzystu kilkudziesięciu zaprezentowanych zwierząt „przeważały konie hodowlane, spełniające rodowodowe warunki wpisu do ksiąg bądź już posiadające licencję hodowlaną, często ze sprawdzoną użytkowością”. Firmy trudniące się eksportem na rynek włoski dokonały zakupu ok. 40 koni rzeźnych. Reszta zwierząt poszłaby w ręce hodowców i właścicieli małych stajni, zostałaby przekazana innym handlarzom bądź wróciła do domu, nie znalazłszy nabywców.

Tymczasem aktywiści kilku fundacji zorganizowali ogólnopolską zbiórkę funduszy na „ratowanie koni ze Skaryszewa”. Wzywali internautów do wpłacania datków na wykup zwierząt, które „czeka straszna śmierć w rzeźni”. Zapewniali, że zapewnią im „bezpieczne życie”. Zebrano łącznie ponad 700 tys. zł. Łebscy handlarze zacierali ręce. Na stronach internetowych i profilach FB zaroiło się od łzawych historyjek, ilustrowanych tendencyjnie podpisanymi zdjęciami i materiałami filmowymi, nieraz sprzed 20 lat. W komentarzach sypały się na przemian deklaracje wsparcia i wyzwiska pod adresem uczestników jarmarku. Aktywiści donosili o kolejnych zakończonych powodzeniem akcjach ratunkowych. Koniarze przecierali oczy ze zdumienia. Większość „ocalonych” zwierząt prezentowała się całkiem nieźle i nie sprawiała wrażenia materiału rzeźnego. Wykupiono nieokreśloną liczbę koni – według rozbieżnych informacji od 50 do 150 – po paserskich cenach, znacznie przekraczających wartość rynkową.

Nie chodzi o koninę

Dokąd trafią „uratowane” zwierzęta? Do borykającej się z nieustannymi kłopotami finansowymi i brakiem wykwalifikowanego personelu fundacji, która nie przekazuje koni do adopcji, za to trzyma je stłoczone na niewielkiej powierzchni, wbrew wszelkim standardom chowu tych zwierząt? Do innej, nie chcącej przyjąć za darmo konia, z którego utrzymaniem właściciel sobie nie radzi, za to lekką ręką przepłacającej za zwierzę oferowane przez chciwego handlarza – tyle że w blasku fleszy i pod okiem kamery?

Prawdziwe końskie nieszczęścia dzieją się w nieprofesjonalnych hodowlach, utrzymywanych często przez ludzi bardzo zamożnych; w szemranych „szkółkach” jeździeckich; w „ośrodkach treningowych” spod ciemnej gwiazdy, gdzie odpady hodowlane „szkoli się” na parkurze, żeby potem sprzedać je frajerom jako konie „sportowe”. To stamtąd idą konie na niepotrzebną rzeź: sterane, schorowane, zagłodzone, po zawinionych przez ludzi kontuzjach. Jeśli aktywistom naprawdę zależy na dobrostanie tych wspaniałych zwierząt, powinni ruszyć w teren i znów zacząć pracę u podstaw. Łzawą manipulacją można trafić co najwyżej do serc internautów.

Tu nie chodzi o koninę, tu chodzi o konie, które są zdane bez reszty na łaskę człowieka. Który na nich jeździ, zaprzęga je do bryczki, czasem nawet zjada, i za to wszystko jest im winien opiekę, wdzięczność i szacunek. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2017