Hipopotamem po mapie

Rzucili pomost między rzeczywistością książkową i wirtualną. Zebrali worek międzynarodowych nagród. Ich książki dla dzieci można kupić na całym świecie.

25.07.2017

Czyta się kilka minut

Karta Hiszpanii z polskiego wydania „Map” /
Karta Hiszpanii z polskiego wydania „Map” /

New York Times” ogłosił „Mapy” Aleksandry i Daniela Mizielińskich jedną z sześciu najpiękniejszych graficznych książek dziecięcych roku 2013, stowarzyszenie francuskich księgarzy nagrodziło je prestiżową Prix Sorcières. Do dziś zostały przetłumaczone na 30 języków, rozeszły się w 3 mln egzemplarzy. Mizielińscy nad tym atlasem pracują nieprzerwanie od roku 2009, kiedy po powrocie z Nowego Jorku narysowali dwie pierwsze rozkładówki książki – mapy Polski i Stanów Zjednoczonych.

Pomysł zachwycił wydawnictwo Dwie Siostry. O rafy zaczęli rozbijać się z wydawcami zagranicznymi – musieli zawalczyć o zachowanie formatu. Naciskano na nich, by go pomniejszyli, obawiano się, że księgarze nie będą chcieli „Map” zamawiać, bo nie zmieszczą się one na klasycznej półce. Pierwsza złamała się Wielka Brytania – dziś standardem jest tam oversized picture book. Format, który jeszcze niedawno wydawał się niewygodny, okazał się hitem za sprawą innowacyjności i konsekwencji Mizielińskich.

Każde kolejne wydanie „Map” (51 wielkoformatowych rozkładówek z 42 krajami na sześciu kontynentach), skierowane do dzieci starszych, co rusz, a właściwie co strefa klimatyczna, wywołuje jednak burze z piorunami. Najmocniej grzmiało, gdy portugalski pisarz Luís Peixoto zwrócił uwagę na to, że w japońskim wydaniu „Map” charakterystyczne dla Hiszpanii symbole: tancerze flamenco, Don Kichot, paella – umieszczone zostały w miejscu, gdzie powinna widnieć Portugalia. Rozdmuchał sprawę w internecie, na Mizielińkich spadła lawina hejtu – portugalscy narodowcy słali im maile z życzeniami, by pochorowali się na raka albo najlepiej umarli.

Peixoto nie uchwycił konwencji „Map”, opierającej się na tym, że ikony prezentujące kraj nie muszą mieścić się w jego granicach (na mapie Polski Lajkonik, Fryderyk Chopin i niedźwiedź brunatny znalazły się w konturach Niemiec czy Ukrainy). Portugalczyk okazał się na tyle łaskawy, by od twórców atlasu przyjąć wyjaśnienie i obietnicę, że opracowywana wersja portugalskojęzyczna będzie wzbogacona o osobną mapę ojczyzny Vasco da Gamy, ale nie na tyle honorowy, by publicznie wycofać się z krzywdzącej opinii.

Autorzy nie ulegają naciskom ze strony tureckiej, która chciała, by usunęli z ich mapy zajmujące tam 4 milimetry kwadratowe wyspy na Morzu Egejskim. Turcja uznaje je za swoje, ale nie mówi o tym głośno ze względu na relacje międzynarodowe – w związku z tym każda mapa musi tam przejść przez cenzurę wojskową. W konsekwencji gotowe od roku makiety tureckiej wersji „Map” są wstrzymywane w druku.

Z obawy przed kontrowersjami polityczno-geograficznymi w obecnym wydaniu nie ma mapy, którą Mizielińscy w pierwszej wersji oznaczyli jako Izrael/Palestyna. Po rozmowach z wydawcami doszli do wniosku, że nie ma sensu, by w sielskim atlasie wyjaśniać dzieciom, na czym polega spór o terytorium. Podobnie było z przynależnością Jerozolimy. Przy nazwie miasta jest narysowany stos ksiąg, któremu towarzyszy informacja, że to święte miejsce trzech wielkich religii.

Mizielińscy trzymają się zasady: o granicach decyduje kraj, w którym wydana jest książka. Czyli Chiny w wydaniu polskim mają takie granice, jakie uznaje Polska. Za to Chiny w wydaniu chińskim mają takie granice, jakie uznają Chiny. W najnowszych wydaniach „Map” Krym nadal wszędzie przynależy do Ukrainy. Widnieje tylko dopisek o tym, że znajduje się pod okupacją rosyjską.

„Mapy” podbiły świat. Teraz tak samo pewnie będzie z wydanymi w podobnej konwencji „Pod ziemią, pod wodą”.

Klatka z pawiami i balony

Książki dla dzieci tworzą od dekady, ale kolekcjonują je od czasów studenckich. Dwa i pół roku temu zostali rodzicami bliźniaków. Gdy się spotykamy w ich warszawskim mieszkaniu, ostrożnie stąpam, by nie nadepnąć na maleńką zabawkę.

Siadamy na tarasie, w czasie rozmowy zwracają uwagę ich odmienne style komunikacji: ona jest powściągliwa i oszczędna w słowach, on – wylewny i ekspresyjny. Ona leworęczna, on praworęczny – to zauważę, gdy poproszę o dedykację dla mojej córki i syna.

Pytam o przeszłość, która pracowała na teraźniejszość. Ona ukończyła liceum z profilem plastycznym. On od wczesnej podstawówki uczęszczał na zajęcia rysunku do Domu Kultury przy Łazienkowskiej; uwielbiany przez młodzież pan Adam nie ustawiał do malowania nudnej martwej natury, tylko zadawał temat, np. „ciasno”.

Ona zaczytywała się w „Ani z Zielonego Wzgórza”, on w Tolkienie. Jej nie ciągnęło do gier komputerowych, on z powodu jednej z nich godzinę spóźnił się na maturę. Oboje przyszli na świat w 1982 r. i dopiero za drugim podejściem dostali się na grafikę na warszawskiej ASP. Gdy razem zamieszkali, jeden pokój przeznaczyli na fotograficzną ciemnię, prowadzili też eksperymenty z camerą obscurą. Od zawsze lubią Bohdana Butenkę i Janusza Stannego. Nie cenią Jana Marcina Szancera. On twierdzi nawet, że jego rysowanie to ubliżanie zawodowi ilustratora, bo literalnie odzwierciedla to, co znajduje się w tekście. Stracił do niego szacunek, gdy dowiedział się, że jedyna rzecz, którą u niego cenił – obrazki do „Lokomotywy” Tuwima – są, mówiąc oględnie, wierną kopią dzieła duetu Levitt-Him.

Debiutancki „D.O.M.E.K.”, wydany w 2008 r., traktują jak swój prawdziwy dyplom. Te obronione na finał studiów w pracowni projektowania książki Macieja Buszewicza i Grażki Lange (piątki z wyróżnieniem) – jej z „Różnych baśni o Słońcu z różnych stron świata” i jego z „Bajek robotów” Lema – według przekonania Oli i Daniela nie zaprezentowały jeszcze reguł, które powinny rządzić tekstem i obrazem jako logiczną całością.

Na ASP spotkali mistrzów. Profesor Włodzimierz Szymański uczył ich praktycznego myślenia – wpajał, że uprawianie sztuki wiąże się z planowaniem, wydatkami, i dawał wskazówki, co czynić, by nie tworzyć „do szuflady”. Od profesora Macieja Buszewicza słyszeli, że nie wystarczy skupić się na wymyśleniu formy, lecz za jej pośrednictwem dystrybuować sensy. Leon Tarasewicz zdecydowanie wykraczał na zajęciach poza akademicki standard: potrafił postawić na środku pracowni klatkę z pawiami lub przynieść sto balonów wypełnionych helem – to dopiero były wyzwania dla studentów stojących przed sztalugą z płótnem. Nie pozwalał na marazm, prowokował, zachęcał do przełamywania ograniczeń. I trzymał się zasady: co tydzień każdy przynosi, pokazuje i opowiada o tym, co przez tych siedem dni wykonał, zaś reszta słucha, siedząc na widowni.

– W projektowaniu książki chodzi o to, by atrakcyjnie przekazać jak najwięcej informacji, ale do tego potrzebna jest precyzja, matematyczny rachunek, i to mi się bardzo podoba – mówi Daniel, gdy go pytam, co zadecydowało o tym, że zajął się grafiką użytkową.

– Gdy buduję szpaltę, najpierw liczę znaki i interlinie. Dopiero potem mogę dobierać krój pisma itd. Zanim powstało „Miasteczko Mamoko” (2011), opowieść bez jednego zdania, każda z kilkunastu postaci została opisana osobno w specjalnej tabelce. Linoryt czy sucha igła – techniki, które poznawałem w trakcie studiowania, są szlachetne i przydatne, ale jako sztuka dla sztuki mnie nie interesują. Choć z nich przecież korzystam. „Pora na potwora” została wykonana w linorycie. Obrazki wycinaliśmy w linoleum, bawiliśmy się na poziomie niewidzialnym dla odbiorcy, czytelnym wyłącznie dla nas i wydawcy. Jednocześnie stworzyliśmy książkę, którą można układać na wiele sposobów.

Klient uczy pokory

Już na studiach Ola i Daniel zaczęli działać w duecie. Na trzecim roku zakładają agencję Hipopotam Studio.

Wybór „hipopotama” w nazwie tłumaczą tym, że brzmi dobrze po polsku i angielsku, jest bezpretensjonalne, zabawne i błyskawicznie zapada w pamięć.

Agencja projektuje i tworzy strony internetowe (wtedy było to ich główne źródło utrzymania), zaproszenia, plakaty, katalogi m.in. dla Francuskiej Izby Przemysłowo-Handlowej i Ericssona. Zdobywają doświadczenie, rozpoznają rynek, testują drukarnie. W tym wszystkim najtrudniejsze okazuje się prowadzenie rozmów z klientami. Według Daniela studia na ASP niepotrzebnie nadmuchują artystyczne ego. To bywa często źródłem frustracji w chwili konfrontacji z inwestorem, który kompletnie nie łapie, o co chodzi w zaproponowanym pomyśle. Pewnego dnia Daniel przez telefon zakomunikował pewnej roszczeniowej pani, że zrealizowane właśnie zamówienie sprzedają jej za złotówkę i jest to ich ostatnia praca dla niej.

Zanim skupili się na książkach, stworzyli ich pięć, ale żaden wydawca nie był nimi zainteresowany (jeden z ich słowników w przyszłości stanie się bazą pod stworzenie aplikacji do nauki języków „Ba ba dum”, która jednocześnie jest doktoratem Daniela). Dzisiaj traktują je raczej jako portfolio, chcą pokazać, że potrafią przygotować każdy tytuł na każdym etapie, począwszy od pierwszego szkicu, skończywszy na negocjacjach z drukarzami.

To właśnie wtedy – w roku 2007 – idealistyczne wyobrażenia o sztuce projektowania u świeżo upieczonych absolwentów uczelni artystycznej zderzają się z wydawniczym rynkiem, schlebiającym mało wymagającym gustom konsumentów.

– Wydawało nam się, że jeśli zaprezentujemy sensowny projekt komuś, kto wydaje kiczowate książki, to on go doceni i natychmiast będzie chciał uruchomić proces produkcyjny. Ale to w ten sposób nie działa – wspomina Ola. – Wydawca przeważnie ma swój wypracowany profil i niechętnie wychodzi poza sprawdzony wzór. Niektórzy nawet nie znaleźli czasu, by z nami porozmawiać. Dopiero wydawnictwo Dwie Siostry wyszło z propozycją książki o najciekawszych współczesnych budynkach mieszkalnych. Szukaliśmy tych najciekawszych, chcieliśmy, by wybrane przez nas bryły działały na wyobraźnię, by można je było do czegoś porównać i by odróżniały się od tego, co na co dzień widzi się wkoło.

I dodaje: – Nasza wiedza zdobyta w programowaniu stron i tworzeniu gier komputerowych przełożyła się na to, jak rozrysowaliśmy „D.O.M.E.K.”. Chcieliśmy pokazać inną estetyczną jakość w literaturze non fiction dla dzieci. Dziś takich tytułów jest sporo, ale dekadę wstecz to była nowość.

W krainie fontów

W nieistniejącym już kwartalniku „2+3D”, poświęconym grafice użytkowej i wzornictwu przemysłowemu, w 2009 r. ukazała się rozmowa z Mizielińskimi, prowadzona przez Barbarę Kęsek-Bardel. Mizielińscy projektują w tym numerze okładkę będącą ich artystyczną wizytówką i nawiązującą do stylistyki wczesnych gier komputerowych. Według Daniela to był idealny moment na zaprezentowanie się w branżowej prasie. Rodzimy sukces „D.O.M.K.U.” – komercyjny (do czerwca 2017 r. sprzedanych 25 tys. egzemplarzy) i prestiżowy (wpisanie go na listę IBBY oraz nagroda Książka Roku 2008 w kategorii graficznej, przyznana przez polską sekcję IBBY) – umacnia ich w przekonaniu, że powinni skoncentrować się na projektach autorskich.

Dziś są w stanie zaprojektować każdy tytuł. Specjalizują się w tych bez słów (seria o życiu mieszkańców miasteczka Mamoko) oraz tych zapełnionych słowami sprzężonymi z obrazem (opowieści o dizajnie, kosmosie, Ziemi, wynalazkach, zawodach, łańcuchu pokarmowym itd.). Wypracowali barokowy styl: kreskę stylizowaną na dziecięcą nieporadność, płaszczyzny nasycone intensywnymi kolorami, mnóstwo postaci uczestniczących w zwykłych i niezwykłych sytuacjach.

Mają też słabość do fontów – wiedzą, jak dużo da się wyrazić tworząc krój litery. Zaczęło się od gry „Bubole”. Jej użytkownicy mieli wpisać swoje imię – do tego był potrzebny kolorowy font. Ola i Daniel wymyślili, że będzie kanciasty, nieregularny, udający 3D. Najpierw wykonali jego szybkie szkice, dalej dopracowywali je w programie przeznaczonym do tworzenia fontów. Na próbnych wydrukach dokonali technicznej korekty, zaznaczyli elementy do poprawy i ponownie edytowali w programie. Proces trwał kilka miesięcy. W ten sposób narodził się Bubol – ich pierwszy samodzielny font i pierwszy, na którym zarobili pieniądze.

Natomiast Mr Blac zaprojektowali specjalnie dla „Kto kogo zjada”. Mr Dog Dog to zestaw znaków, figur zwierząt i komiksowych dymków, z których można układać historie. Mr Cyrk został wyróżniony przez Linotype wśród najlepszych debiutów roku 2014. Do „Map” zaprojektowali dwa kroje: Cartographer i inspirowany literami pierwszoklasisty Mrs White. Dzięki temu w wersjach zagranicznych nie piszą wszystkich słów ręcznie, choć za każdym razem muszą pisać na nowo wszystkie tytuły.

Ola wyjaśnia, że przy alfabecie łacińskim to około czterech dni roboty, ale przy bardziej skomplikowanych językach, np. japońskim, chińskim czy gruzińskim, schodzi na to z tydzień. A do tego trzeba jeszcze sprawdzić np. długość słów w obcej wersji i jeśli się okazuje, że wyraz jest krótszy, należy dopilnować, by nie było wokół niego zbyt dużej przerwy. Gdy tak się dzieje, na morzu dorysowuje się odpowiednią liczbę fal.

Co z ciebie wyrośnie

– Zasięg internetu jest nie do przebicia, żadna nasza książka nie dotrze do 100 tys. osób na dobę – twierdzi Daniel, który uczy projektowania gier na warszawskiej ASP. – Rynek aplikacji dla dzieci jest przyszłościowy; w ich ręce coraz częściej trafiają tablety i smartfony. Nie jesteśmy w stanie sprawdzić, ile sekund czytelnik spędza na każdej stronie mojej książki. A w grze komputerowej jest to możliwe – wiem, że weszło na nią w ciągu dnia 10 tys. użytkowników, które słowo sprawiło im największą trudność, jakiej funkcji nie byli w stanie odkryć. Mogę reagować i poprawiać błędy na bieżąco, nawet w tym samym dniu.

Mizielińscy tworzą strony internetowe (część z nich stanowi dopełnienie książek) wyróżniane zaszczytnym tytułem Favou- rite Web Awards Site of The Day.

Jedną z takich stron jest Pica-Pic – sentymentalna podróż w przeszłość – czyli zdigitalizowane wersje elektronicznych gier ręcznych z lat 80.

Stworzenie tej strony znajduje ciąg dalszy na innym kontynencie – agencja reklamowa z Republiki Południowej Afryki wykreowała w swojej przestrzeni biurowej wielkie urządzenie, będące całkowicie nową maksiformą dla tych gier, umożliwiające pracownikom korzystanie z nich w wolnym czasie.

Na stronie cozciebiewyrosnie.pl dzieci mogą m.in. poszukiwać zagubionych w szafie rzeczy, światłem latarni morskiej kierować statki bezpiecznie do brzegu, odbierać sygnały dźwiękowe z kosmosu.

Na koniec rozmowy pytam Oli i Daniela, jak myślą, co wyrośnie z ich synów, ale tym nie chcą się ze mną dzielić. Chętnie jednak opowiedzą o tym, że ich dzieci oglądają wykonane przez nich papierowe książki i nie mają pojęcia, że rodzice są ich autorami. Ola i Daniel chętnie z nimi rysują, głównie koty i rzeczy, które dwulatek potrafi nazwać. Rodzinie i postronnym zabronili prezentowania ich dzieciom książek. Sami je wybierają, pod tym względem są radykalni, nie mają tolerancji dla tandety.

Daniel jeszcze zażartuje, że wychowywanie bliźniaków to doświadczenie ekstremalne, porównywalne jedynie do gry „Flappy Bird”. Użytkownicy byli sfrustrowani jej trudnością do tego stopnia, że rzucali tabletami i smartfonami o ściany, gdyż nie dawali rady osiągnąć nawet minimalnej liczby punktów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2017