Herbert i jego Pan

Życie obiektywne nie miało dla niego znaczenia. Liczyła się tylko pamięć i uwewnętrzniona w niej ojczyzna. Z czasem stał się w swoich oczach wykonawcą sprawiedliwości poetyckiej.

06.08.2018

Czyta się kilka minut

We Francji, 1988 r. / BOLESLŁAW EDELHAJT / BEW
We Francji, 1988 r. / BOLESLŁAW EDELHAJT / BEW

Napisana przez Andrzeja Franaszka biografia Zbigniewa Herberta jest w większości mroczna i boli jej lektura. Świadectwa o życiu niepoetyckim poety, wypuszczone z mroku szuflad i ludzkiej pamięci, są nie do opanowania w wyjaśniającej i tonującej narracji tej książki.

Nic na to nie poradzi autor, że czytelnikowi najprawdopodobniej zostanie w pamięci dominujący obraz Herberta jako egotystycznego i egoistycznego kabotyna, zrozpaczonego i zgryźliwego błazna grzęznącego na przemian lub równocześnie w alkoholizmie, erotomanii i depresji, rujnującego związki i przyjaźnie przez swój radykalizm moralny i obsesje polityczne.

Tak, czytamy także, że był czarujący, hojny i dowcipny; miał swoje jasne dni, ale nie widzimy ich tak jaskrawo jak scen gniewu, krzywdy i upadku. W niemożliwy do wyjaśnienia sposób przydarzyło mu się być genialnym poetą. Ten roz- dźwięk między osobą a dziełem przenika całe to ogromne studium, które jest beznadziejną próbą ich spięcia.

Jak do jeża

Kiedy zobaczyłem, jakie to grube, powiedziałem sobie, że nie przeczytam. Już „Miłosz” był potężny, ale dwa tomy, po – z górą – osiemset stron każdy, to już przesada. Czy Herbert żył dwa razy dłużej od Miłosza? Nie, żebym nie lubił grubych książek, przeciwnie, nic mnie tak od dzieciństwa nie smuciło jak widok topniejących kartek po prawej stronie „Podróży do Matecumbe”, „Czarnego sombrera” czy „Pięciu tygodni w balonie”.

Nie o sobie jednak myślałem. W końcu dla zawodowca objętość jest bez znaczenia, to po prostu kolejna książka do przeczytania. Biografie – myślałem głośno – należą do zakresu „humanistycznych usług dla ludności” i nie powinny być pisane z myślą o literaturoznawcach, ale o czytelnikach istniejących lub prawdopodobnych. Jaka jest funkcjonalność takiej książki? Jakie jej życie? Jak to wziąć na wakacje, na plażę, do pociągu? (Bogu dzięki za czytniki!). W sytuacji, kiedy pisanie poważnych książek humanistycznych jest możliwe niemal wyłącznie przy wsparciu instytucji publicznych (rzadko prywatnych), istnieje pokusa, aby poszaleć z objętością. Powstaje jednak z tego paradoks, że w kraju, gdzie czytelnictwo utrzymuje się od lat na żenująco niskim poziomie, pisze się i wydaje coraz grubsze książki z kręgu humanistyki.

I tak pomstując głośno, łaziłem z tomami po mieszkaniu. A potem się zawstydziłem. Za grube? A pięciotomowa biografia Dostojewskiego napisana przez Josepha Franka albo trzytomowa Kafki pióra Reinera Stacha?

I przeczytałem.

Co tu kryć

Australijski noblista, John Maxwell Coe- tzee, wielki admirator poezji Zbigniewa Herberta, twierdzi, że każde pisarstwo jest autobiograficzne. W miarę lektury książki Andrzeja Franaszka co rusz łapałem się na tym, że coraz bardziej interesuje mnie jej autor, a nie tylko jego bohater.

Niewygoda pisania o tak imponującej pracy, jaką wykonał Franaszek, wynika z faktu, że ta praca już się dokonała, że pochłonęła mnóstwo czasu, wysiłku i pieniędzy, że pośród wielu prac niedokończonych, jakie podejmują badacze, ta została szczęśliwie ukończona i wspaniale wydana. Że jest pierwszą w tej skali i kompletności biografią Zbigniewa Herberta. Budzi respekt, już kiedy bierzemy ją do ręki, oglądamy spis treści, fotografie, potężną bibliografię. A po przeczytaniu widzimy, że jest porażką w rodzaju szlachetnej przegranej Becketta i pięknej katastrofy Zorby, czyli przegraną z życiem, które nie poddało się opowieści, to jest wyjaśnieniu.

To nie zarzut, to „uniwersalne współczucie” dla filologa, który zamieszkał na kilka lat w chaosie archiwów i mimo że nie pierwszy raz to robi i jest doświadczonym badaczem śladów po życiu, tym razem jest mu trudniej. Nie może pisać tej książki jak „Miłosza”, ale też materiałów jest więcej i są inne. Obok typowych listów, dzienników, świadectw pisanych i mówionych – cała kupa resztek po życiu gromadzona z pietyzmem przez samego Herberta. Początkowe zadowolenie bogactwem śladów zmienia się w bezradność, a może chwilami i w rozpacz, ponieważ ten nadmiar nie składa się w opowieść rozwojową o życiu i dziele Zbigniewa Herberta. Poza tym, że pozwoliło mu to napisać kilkadziesiąt genialnych wierszy i kilka tomów wspaniałych esejów.

„Naszym celem jest nie tylko opisywanie lektur, zajęć, zapisków, niedokończonych utworów Herberta, ale coś znacznie więcej – przynajmniej próba zrozumienia go” – skromność tego zamierzenia jest pozorna, a konsekwencje poważne. Zrozumieć Herberta to dopiero pierwszy krok, trzeba jeszcze to zrozumienie wypowiedzieć. Pośród wielu decyzji, jakie Andrzej Franaszek musiał podjąć podczas pisania i przed nim, zabrakło dobrej odpowiedzi na pytanie: jak to napisać, mając na myśli obecnego i nie bardzo przyszłego czytelnika? A musiał o tym myśleć, bo na samym końcu książki podaje trzy kryteria, którymi kierował się pisząc tę biografię: „Starałem się być sprawiedliwy, ale też zachować pokorę. I przynajmniej zbliżyć się do prawdy. Po cóż innego pisać biografię”.

Powodów jest więcej, ale dorzuciłbym jeden: aby nam opowiedzieć o życiu Zbigniewa Herberta możliwie wszystko, czego się dowiedział. Nie, to nie wynika bezpośrednio z „prawdy”, „sprawiedliwości” i „pokory”. Im głębiej zapadałem się w tę książkę, tym natarczywiej kołatało mi w głowie pytanie: „Dla kogo autor pracuje? Dla Cienia czy dla Czytelnika? Wobec kogo jest bardziej lojalny?”. Wreszcie ujrzałem wyraźnie, że Franaszek nie potrafi lub nie chce wybrać między czytelnikami a Cieniem oraz jego bliskimi.

Widzę to nie tylko w eleganckiej dyskrecji, gdy zataja drastyczne szczegóły obyczajowe i oszczędza żonę poety, Katarzynę Herbert. Robi też wiele innych drobnych gestów „powiernika tajemnicy”: zawiesza głos, bywa adwokatem, smuci się upadkami bohatera, zawstydzają go kłamstwa, cieszy się jego zdrowiem i sukcesami, tonuje szaleństwa, chciałby godzić zwaśnionych z nim przyjaciół. Wyznaje nawet niechęć do tej roboty: „Biograficzne śledztwa mają w sobie coś dwuznacznego”. Zarazem podkreśla swoją skrupulatność, zapewniając, że prowadzi „biograficzne śledztwo z dociekliwością Sherlocka Holmesa”. Kiedy indziej zatrzymuje nas na progu zagadki: „Kim zaś my jesteśmy, by rozsupłać węzeł, który łączy dwoje ludzi, dostrzec złożoność uczuć, dostępną może tylko oczom anioła?”. Jeśli już dzieli się tajemnicami, to jakby pod przymusem, powtarzając wielokrotnie: „co tu kryć”.

Często też autor mówi w języku Cienia, co nie będzie pomagać mu w komunikacji z czytelnikiem młodszym od niego. Wspomina o „szarmanckiej adoracji dam”, o „automobilowych rajdach”, o tym, że „matka była przede wszystkim oddaną, czułą opiekunką, reperującą ­ubrania, ­wysyłającą wiktuały”, a „Zbigniew (...) jest ciągle sympatycznym wisusem”, choć „skończył się czas gimnazjalnych figli”. I że „Bożenka była hożą blondynką o klasycznych rysach”, a „początkujący twórca próbuje czasem opuścić pokład miniaturowego titanica swoich uczuć”; zaś „wybierając z wielu zaczątków pojedyncze linie, otrzymujemy erotyczną mgławicę, pełną westchnień, niepokoju, tęsknoty, którymi to zresztą uczuciami mógł młody człowiek emablować koleżanki z tajnych kompletów”.

Ten spatynowany koloryt języka ustępuje w kolejnych partiach, lecz całkiem nie znika, np. kiedy autor opisuje stosunki panujące w paryskiej „Kulturze” Jerzego Giedroycia: „nie znaczy to jednak, że w lafickim »falansterze« stosunki zawsze pozostawały kordialne”. Nie kpię, wydaje mi się nawet, że rozumiem to potężne przyciąganie, które wciąga badacza do badanego świata i jego języka, sprawiając, że jego własny wydaje się obcy lub gorszy.

Zbigniew Herbert, Warszawa 1962 r. / WACŁAW KAPUSTO / FORUM

Egzotyczne obrazy

Franaszek uległ pokusie porzucenia czysto chronologicznej relacji o życiu Herberta. Prawdopodobnie natrafił na dni, miesiące, a nawet lata w życiu bohatera, o których wiedział niewiele albo nie rozumiał ich wystarczająco dobrze. Być może, kiedy pisze się taką biografię, najlepszym wyjściem jest przyjęcie pozycji Serenusa Zeitbloma (bohatera „Doktora Faustusa” Tomasza Manna), humanistycznego wice-

pierdoły, którym jako poloniści w zasadniczej większości jesteśmy. Serenus opowiada żywot geniusza muzycznego Adriana Leverkühna, którego kocha i podziwia, i którego talent oraz dzieło przekraczają po wielokroć jego zdolności. Opowiada więc sumiennie i rzetelnie w granicach swojego rozumu.

Biograf Herberta wybrał bardziej wyrafinowaną kompozycję i zamiast prostej linii fabularnej, ograniczonej datami narodzin i śmierci, preferuje spiralny ruch opowiadania. Pierwszy krąg to szeroko zakrojone badania bezkresnych archiwów i zasobów ludzkiej pamięci. Ale wkrótce krąg się kurczy; wiele rozmów rozczarowuje, a źródła monotonnie powtarzają te same historie: pisanie, alkohol, nagroda, podróż, zwiedzanie, depresja, spotkanie autorskie, kolejna kobieta.

I tylko od czasu do czasu zdarza się cud wiersza, którego wydarzenia życiowe niemal w ogóle nie tłumaczą. Więc spirala się zacieśnia do ciasnego kręgu umysłu bohatera, do tajemniczej siedziby poetyckiego talentu, jak też obsesji, pragnień i lęków, które to miejsce nie powie, dlaczego Herbert był, jaki był. Wtedy Franaszek zwraca się o pomoc do Wielkiej Historii, aby w Wydarzeniach (wojna, stalinizm, Październik ’56, Marzec ’68 i Praska Wiosna, Solidarność, 1989 rok) znaleźć objaśnienie pojedynczego życia kształtowanego przez los polskiej zbiorowości w XX wieku. Ale to rozwiązanie także słusznie go niepokoi: „Nie chcemy szczegółowo rekonstruować historycznego tła, starając się, aby nasz bohater nie zginął w panoramie ludzkich losów”.

Bohater jednak ani nie ginie, ani nie staje się bardziej zrozumiały. Życiorys Herberta nie pasuje do wypadkowego losu Polaka urodzonego w trzeciej dekadzie XX w. Prawnuk austriackiego urzędnika, który przybył do Lwowa w nadziei dobrej posady, śladem ojca będzie trwał przy Polsce związany z nią nie krwią, ale wyborem. Niedawno wyzwolona ojczyzna była dla Zbigniewa „jak zaraza albo choroba weneryczna i żebym nie wiem jak podskakiwał, nie wyzwolę się od tego” – pisał do Miłosza w 1967 r.

Polskość nie była oczywista w jego rodzinie. Wujowie, Marian i Roman, służyli w wojsku, ale pierwszy w polskim, drugi w niemieckim. Syn pierwszego Ludwik, w czasie wojny folksdojcz, zostaje zabity przez AK w Warszawie. U jego ojca, który po wojnie zamieszkał w Wiedniu, Herbert gościł razem z matką w 1958 r. i nad wyraz serdecznie byli przyjęci. W genealogii i w wychowaniu tkwi jedna z głównych tajemnic osobowości Herberta – jego przylgnięcie do polskości i radykalny patriotyzm.

Pochodzenie i dorastanie w wielonarodowym Lwowie impregnowało go na nacjonalizm wykluczający, monoetniczny. Dorosłego Zbigniewa każde wielokulturowe miasto napawało radością, nie czuł lęku w arabskich dzielnicach Paryża ani wśród greckiej czy włoskiej biedoty. Franaszek poświęca wiele miejsca pierwszego tomu, żeby pokazać, jak lwowskie dzieciństwo plus klasyczne lektury stworzyły kulturowe przygotowanie Herberta-Europejczyka, który szybko zda sobie sprawę, że – obok Polski – jego duchową ojczyzną jest Środziemnomorze.

Kłamstwa

Herbert jest rzadkim przypadkiem polskiego pisarza mieszczańskiego. Sposób wychowania, poziom życia codziennego, konserwatywno-liberalny światopogląd ojca, genealogia rodziny, męskie zawody (urzędnicy, wojskowi, kupcy), zamożność, miejski tryb życia, klasyczne wykształcenie, studia prawno-ekonomiczne w Krakowie – tworzyły spójny habitus, tak powszechny i typowy dla zachodnioeuropejskiego mieszczaństwa. To właśnie, a nie tylko polityczna „niezłomność”, ukształtowało odrębność Herberta w przaśnym PRL-u.

Skrót powojennego życia Herberta także nie pasuje do typowego losu peerelo- wskiego pisarza. Antystalinista i sceptyk, pozostał wierny sobie w najgorszych czasach politycznych prześladowań; poeta podziwiany przez swoich i obcych; w czasach, kiedy większość Polaków mogła tylko marzyć o wyjeździe na Zachód, podróżował miesiącami po Francji, Włoszech i Grecji, rezydował latami w Paryżu czy w Berlinie, wykładał w Stanach; nagradzany polskimi i światowymi nagrodami literackimi. Jego wiersze tłumaczono na angielski i czytano w radiu BBC, zachwycali się nimi Ted Hughes, Wystan Hugh Auden i Coetzee, a w niemieckim katalogu wydawniczym jego zdjęcie było obok Waltera Benjamina i Jamesa Joyce’a. No i „nosił tylko krawaty jedwabne”. To nie tylko „mogło budzić zazdrość”. To było niepojęte.

Na tych egzotycznych obrazach Franaszek kreśli ostre rysy psujące urodę rysunku. Są nimi przede wszystkim dziwne kłamstwa Herberta, na czele z legendą o swoim udziale w konspiracji, a powtarzane przez niego przez całe życie (łącznie z wywiadem w „Guardianie” z 23 lipca 1981 r.). „Zbigniew Herbert konstruował swój życiorys” – stwierdza biograf. Niby każdy to trochę robi, ale poeta wartości absolutnych, który zmyśla na temat swoich przygód konspiratora przesłuchiwanego przez NKWD lub twierdzi, że utykanie na prawą nogę to skutek postrzału w walkach partyzanckich, podczas gdy naprawdę złamał ją na nartach w 1941 r. – budzi zażenowanie. Joanna Siedlecka w książce „Pan od poezji” zweryfikowała tę blagę, wykazując, że nie ma żadnych śladów udziału Herberta w konspiracji, a Zdzisław Najder, przyjaciel poety, już w latach 50. jednoznacznie stwierdzał, że to bujdy. Franaszek bezlitośnie gromadzi wszystkie znane świadectwa w tej sprawie, lecz mimo to samego Herberta rozumiemy coraz mniej.

Po co to robił? Odpowiedzi autora biografii, przyjaciół i znajomych nie układają się w sensowne wyjaśnienie: skłonność do konfabulacji, efekt depresji, kompleks kulawego, presja narodowego stereotypu artysty zaangażowanego, „chciał być żołnierzem” (Katarzyna Herbert), mieć po prostu „wzorowy życiorys”, jak Tadeusz Żebrowski – mąż jego siostry.

Kopiuj, wklej

Dotykamy kolejnego kontrowersyjnego miejsca w narracji biograficznej. Ta książka nie służy, poza nielicznymi fragmentami, lepszemu rozumieniu poezji Herberta. Nie taki też jest jej cel. Więcej – jest ona w zasadniczym konflikcie z istotą jego poezji, w której stłumienie biografii jako materii poetyckiej jest jednym z fundamentów poetyki.

To poezja świadomie wytłoczona i wydestylowana z faktów, przeżyć i doświadczeń autora, choć jest to jej surowiec podstawowy – obok biblioteki, galerii i muzeum. Jak lapidarnie i trafnie pisze Franaszek, „ginąc w niepewności, przeżywając napady lęku, wysnuwał Herbert z siebie wiersze krystaliczne”. Jego biograf robi zatem coś z perspektywy zamierzenia poety potwornego – przywraca wierszom Herberta ich grunt, czyli bezład i powszednią zwykłość życia, którym ta poezja przeczy swoją doskonałością, dystansem, wysokim tonem. Zerwane kwiaty na powrót przytwierdza do korzeni; wskrzesza „płacz kochanków / w małym brudnym hotelu / kiedy świtają tapety”. Poezja Herberta nikogo nie chce godzić z takim życiem; nie do tego służy.

Życie należy zdaniem Herberta opanować; uporać się z nim. Jemu pomagały alkohol, praca, przygodne romanse i – zwłaszcza – podróże. Skoro nie ma negocjacji między poezją i życiem, biograf ma jasno wyznaczoną pozycję mówienia jasno i prawdziwie o tym, co wie, zwłaszcza że nie napisał książki popularnej i łatwej w czytaniu. I dobrze, ale jeśli zaprzągł nas do poważnej lektury, to „Tej garstce która nas słucha należy się piękno / ale także prawda / to znaczy – groza” (Herbert „Widokówka od Adama Zagajewskiego”).

Zgrozę poczułem co najmniej kilkakrotnie, ale chyba najbardziej przy opowieści o powstawaniu „Barbarzyńcy w ogrodzie” – książki dla mnie ważnej osobiście i pokoleniowo, książki-marzenia, książki-obietnicy. Okazuje się, że kłamstwa Herberta nie dotyczą tylko przygód wojennych, rzekomego przyjęcia do Akademii Sztuk Pięknych, gdzie miał być trzeci na 1500 kandydatów, czy też bycia w pierwszej dziesiątce przyjętych do szkoły aktorskiej. Do tej serii należy też twierdzenie, że unikając powołania do wojska, ukrywał się gdzieś w Polsce, podczas gdy zapisał się po prostu na Uniwersytet Warszawski, a komisja w Sopocie uznała go za niezdolnego do służby.

Dużo poważniejszy od tych bredni był dla mnie przytoczony przez Franaszka artykuł Doroty Bielawskiej, która wykazała, że esej o katedrach gotyckich z „Barbarzyńcy” jest w znacznej części przepisany z książki Jeana Gimpela: „Jak budowano w średniowieczu”. Zestawienie szeregu przepisanych zdań nie pozostawia wątpliwości – są splagiatowane. Wstrząśnięty, natychmiast zadałem to samo pytanie, co autor biografii: a „co z innymi esejami z tej tak przecież znakomitej książki?”. A co z „Labiryntem nad morzem”, „Martwą naturą z wędzidłem”, „Królem mrówek”?

A jeśli te inne wielbione przez nas eseje to wypisy nieuczciwego studenta, którego Andrzej Franaszek-nauczyciel akademicki wyrzuciłby ze studiów? Czyż biografista nie powinien tego sprawdzić, mając dostęp do tylu źródeł? A już na pewno nie trzeba było kończyć rozdziału o plagiacie wierszem, jak gdyby nic się nie stało, „cip, cip kurka”:

„Nic nie wiadomo. Może w końcu i on zaśpiewa z aniołami”.

Polegli towarzysze

Życie obiektywne, powszechne, ogólnoludzkie zdawało się nie mieć dla Herberta znaczenia, liczyła się tylko pamięć, której zasadniczą treścią jest uwewnętrzniona ojczyzna. Z czasem stanie się sam w swoich oczach wykonawcą sprawiedliwości poetyckiej.

Słynna i wielokrotnie komentowana kłótnia Herberta z Czesławem Miłoszem u Carpenterów w 1968 r. o powstanie warszawskie jest emblematem tego problemu. Rację ma żona Herberta, że to była kłótnia dwóch pijaków i nie należy widzieć w niej przełomowego dla obu poetów wydarzenia, choć na trzeźwo podtrzymali swoje stanowiska i z uporem trwali we wzajemnej obrazie aż do ostatnich dni życia Herberta. Spór przenika całą ich poezję, dotyczy roli pamięci poetyckiej, czyli komu i czemu należy się wieczność za sprawą poezji.

Dla Herberta pamiętać oznacza mieć sumienie. Jest to więc instancja w pierwszym rzędzie etyczna. Dla Miłosza zaś ontologiczna: poeta pamięta służąc powszechnemu istnieniu, rzeczywistości, życiu za to tylko, że się wydarzyło lub jest, a nie dlatego, że nabrało szczególnej wartości za sprawą ofiarnej śmierci. Wierność umarłym wynika dla Herberta z ich wyższości nad żyjącymi. „Moi polegli Towarzysze – pisał do Józefa Czapskiego – śledzą pilnie dukt mojego pióra. Nie jest to zatem wcale moja zasługa, a jeśli jakaś drobna jest, to wsłuchiwanie się w głosy zmarłych”.

Jest to spór „myśliwego” z „jagnięciem” i nie podzielam nadziei Andrzeja Franaszka, że „w spokojnej, bezpośredniej dyskusji mogliby obaj pisarze dojść do przynajmniej częściowego porozumienia”. Sam słusznie pisze, że dla Miłosza ojczyzna to „rodzinna okolica, ludzka gromada, dwór i wieś z ich litewsko-polską tożsamością, następnie zaś polski język (...), dla Herberta ojczyzna (...) to »okrwawiony węzeł«, jakiego nie może rozwiązać jednostka”.

Każdy, kto chce się odciąć choć na chwilę od więzów z tak rozumianą ojczyzną, był dla Herberta zdrajcą. Awantura z Miłoszem nie była wyjątkiem. Prokuratorski ton dosięgał Słonimskiego, Woroszylskiego, Stommy, Michnika, Andrzejewskiego, a najmocniej Kołakowskiego.

Nie ufając wspólnocie politycznej, poszukiwał, a właściwie konstruował wspólnotę wartości, która z czasem stawała się coraz bardziej ekskluzywna i w końcu w swoich oczach tylko on sam – spośród żyjących – zasługiwał, aby być jej częścią, resztę stanowili zmarli. Obsesji sprzyjały choroba, unieruchomienie, ból, które rodzą gniew łatwo obracający się ku innym. W ten sposób z własnego poczucia winy i kompleksu niezaangażowania uczynił trybunał surowych sądów. Ostatecznie skazani zostali wszyscy żyjący: „Prawda jest taka, że oni mnie zdradzili”.

Zwłoki Minotaura

Wielokrotnie chciałem odłożyć lekturę biografii z obawy, że przestanę czytać jego wspaniałe wiersze. Powinienem być może zrównoważyć poczynione tu uwagi o biografii Andrzeja Franaszka jasnymi scenami z życia Herberta. Takimi są na pewno sceny podróżowania: „Gdybyśmy na mapie Europy zaznaczyli wszystkie miejsca, które odwiedził między wiosną 1975 a styczniem 1981 roku, zobaczylibyśmy mały punkt (czy może sylwetkę mężczyzny z walizką, a nieraz – tylko plecakiem) nieustannie przemieszczający się między Polską, Austrią, Niemcami, Francją, Włochami, Jugosławią i Grecją”.

Herbert trwonił nagrody i niezłe honoraria, więc podróżował koleją, autobusami, okazją lub pieszo. Jakby bał się zatrzymać, przeczuwając, że już więcej nie ruszy. Obłożnie chory, dwa miesiące przed śmiercią, sprawdził połączenia lotnicze na 26 maja 1998 r. do Wenecji, aby udać się tam z opiekującą się nim pielęgniarką.

Tak, Herbert-podróżnik daje się lubić. Mimo to pozostaję przy przerażającym obrazie Herberta i ostatniej ważnej dla mnie zagadki powstałej podczas lektury książki Franaszka. Dlaczego, kłamiąc i konfabulując, gromadził z taką starannością wszelkie ślady swojego realnego życia? Dlaczego pozostawił po sobie taką masę dowodów na własne istnienie niepoetyckie, z którego starannie oczyścił swoje wiersze? Nie wiem tego, ale zaryzykuję dwie odpowiedzi.

Pierwsza mówi, że nie ma w tym sprze- czności, lecz ostatnia prowokacja i pułapka Herberta na tych, co chcą się przybrać w piękną frazę Pana Cogito. Jeśli tak, niech razem z nią biorą w pakiecie kawałek życia Pana Herberta. Pomógł mu w skonstruowaniu tej pułapki Andrzej Franaszek.

Druga odwraca cel pułapki. Teraz uruchamia i łapie nasze współczucie, mimo obnażenia prawdy o życiu poety, która wywołuje rozczarowanie, a może nawet pogardę.

Miłość Herberta do mitologii greckiej biegła, jak to u niego, pod prąd typowej lektury. Od bohaterów wolał potwory. Współczuł Minotaurowi, Chimerze, Cyklopowi, Sylenowi, stopniowo tracąc sympatię do Tezeusza czy Heraklesa. Sam był potworem, zwłaszcza pod koniec życia groźnym i niszczącym; może najwspanialszym potworem polskiej poezji. Zręczny A.F. Tezeusz pokonał go dla nas i jego papierowe ciało leży teraz rozpostarte na dwu tysiącach stron w ciągle wstrząsającej, ale już niegroźnej potworności. I o dziwo nie triumfujemy. Jest nam smutno. ©

Andrzej Franszek, HERBERT. BIOGRAFIA, Znak, Kraków 2018.


CZYTAJ TAKŻE:

ANDRZEJ FRANASZEK: Biograf nie jest od tego, żeby się wzruszał. Chodzi o jak najuczciwszy obraz bohatera i poczucie, że nie robisz czegoś gorzej, niż możesz. W efekcie mówisz więcej rzeczy trudnych, niżbyś z początku zamierzał.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018