Hasselblad i wieże

Kupił kamienicę. Na jej bocznej ścianie zainstalował panoramiczne okno wychodzące na rzekę Hudson, Manhattan i World Trade Center. Przez 33 lata zrobił wieżom tysiąc zdjęć.

05.09.2016

Czyta się kilka minut

Manhattan w dymie po zapaleniu się na Staten Island tysięcy zużytych opon, 23 listopada 1987 r. / Fot. Stan Atava
Manhattan w dymie po zapaleniu się na Staten Island tysięcy zużytych opon, 23 listopada 1987 r. / Fot. Stan Atava

Kolekcja aparatów fotograficznych: od tych pochodzących z lat 60. (przede wszystkim firmy Hasselblad), aż po najnowszy nabytek – nikona D800. Wszystkie z najwyższej półki. Większość z nich jest zamknięta na co dzień w szafie pancernej. Właścicielem jest Stanisław Nazalewicz, podpisujący swe zdjęcia: Stan Atava. Stan od Stanisław, Atava nawiązuje zaś do trójkątów sieci triangulacyjnej stosowanej w geodezji. Nazalewicz jest wybitnym geodetą, doktorem geodezji satelitarnej, absolwentem Politechniki Warszawskiej.

Kiedy był chłopcem, aparat firmy Hasselblad był nieosiągalnym marzeniem. Co to jest Hasselblad? Dla fotografów jest jak Rolls-Royce dla wielbicieli samochodów. Firma powstała w Szwecji w 1841 r. Jej aparatem wykonano np. pierwsze zdjęcia na powierzchni Księżyca podczas misji Apollo 11 w 1969 r.

Urodzony w 1944 r. Nazalewicz pasjonował się fotografią od szkoły średniej. Najpierw fotografował leicą należącą do ojca, później praktisiksem. Dzięki zdjęciom z tego aparatu wyemigrował z Polski, po wygraniu w 1969 r. konkursu fotograficznego Stolice Świata. Wysłał wtedy sześć zdjęć Paryża i dostał główną nagrodę: dwutygodniową wycieczkę do jednego z państw demokracji ludowej, do wyboru.

Marzył o aparacie Hasselblad. Kupił takowy już w 1971 r., czyli wkrótce po przylocie do USA. Ten jednak mu skradziono. Ale w 1976 r. to właśnie Hasselblad ogłosił światowy konkurs fotograficzny USA Today na 200-lecie niepodległości Stanów Zjednoczonych Ameryki. Nazelewicz wysłał tam jedno czarno-białe zdjęcie i wygrał hasselblada. Zdjęcie przedstawiało drzewo bez liści, rosnące w cieniu dwóch potężnych wieżowców pnących się ku niebu.

– Drzewo pragnęło światła, które zasłaniały mu te kolosy – komentuje dzisiaj swoją fotografię Nazelewicz.

Uliczka Lwów

Nie zdążył zapytać rodziców o przeszłość. Wie, że byli właścicielami fabryki mebli luksusowych, a wczesną wiosną, w kwietniu 1944 r. wyjechali ze Lwowa wraz z całą fabryką. Przewieźli ją w 18 wagonach – to zapamiętał. Nie był to więc niepozorny warsztat, lecz wielkie przedsiębiorstwo.

Uruchomili ją ponownie przy ul. Ludnej 6 na warszawskim Powiślu. Była to fabryka maszyn do obróbki drewna i produkcji mebli. Jednak władza ludowa postanowiła stworzyć w tym miejscu Park Kultury i Wypoczynku. Fabrykę trzeba było wyburzyć. Wtedy ojciec kupił kilka hektarów ziemi w Łomiankach. Postawił tam prowizoryczny dom i zamierzał zbudować ponownie fabrykę. Skończyło się na marzeniach. Fabrykę znacjonalizowano i wywieziono. Znacjonalizowano nawet ich psa, wilczura, który fabryki pilnował.

– Znacjonalizowano go wraz z budą. Nic dziwnego, że w domu nie kochało się nowego systemu – mówi Nazalewicz. – I pamiętano o Lwowie.

Wspomina wizyty u Kazimierza Wajdy, słynnego Szczepcia z „Wesołej Lwowskiej Fali”, kolegi ojca z ławki szkolnej, który tak jak oni po wojnie wylądował pod Warszawą. To Szczepcio kiedyś, na widok wspinającego się na samochód Stanisława, zażartował proroczo: „Dziki człowiek z Ameryki!”.

Pamięta, że mimo sprzeciwów łomiankowskich urzędników (jeden z nich miał powiedzieć, że „o Lwowie pan, panie Nazalewicz, może na zawsze zapomnieć!”), dom Nazalewiczów stoi na ulicy, którą ojciec stworzył i nazwał ul. Lwowską. Po powrocie z Ameryki Stanisław Nazalewicz zamieszkał w nim wraz z żoną Danutą, anglistką i zarazem malarką podpisującą swoje obrazy Dianne Verhmeer. Obrazy abstrakcyjne, ale jakże inne od jego uporządkowanej fotograficznej abstrakcji.

Stanisław Nazalewicz jako chłopak rzucał dyskiem, był nawet mistrzem i rekordzistą kraju, kapitanem lekkoatletycznej reprezentacji Polski juniorów, często wyjeżdżał za granicę. Także na mityczny Zachód, niedostępny dla większości obywateli PRL. Widział tam świat inny niż ponura gomułkowska Polska.

Już przed maturą myślał o pozostaniu we Francji. Mama była przerażona, wróżyła, że będzie zamiatał ulice w Paryżu, jeśli wyjedzie, nie zdobywszy żadnego wykształcenia. I przekonała go, żeby odłożył wyjazd do czasu skończenia studiów.

Passaporto italiano

Jako zwycięzca konkursu fotograficznego mógł więc sobie wybrać w 1969 r. jako cel wycieczki jeden z krajów tzw. demokracji ludowej. Wybrał Jugosławię, która była „socjalistyczna inaczej”. Dawała swym obywatelom możliwość swobodnych kontaktów z Zachodem.

Na początku maja 1970 r. obronił pracę magisterską i zdążył odebrać dyplom. Jego starszy brat Jan, który był już absolwentem Politechniki, też zamierzał wyjechać. Tak się szczęśliwie złożyło, że w zakładzie, w którym pracował, organizowano wycieczkę właśnie do Jugosławii, ale było tylko jedno wolne miejsce, a chętnych wielu. Tu przyszedł mu z pomocą przypadek. Mieli w Banja Luce rodzinę. W 1969 r. to miasto przeżyło trzęsienie ziemi i brat powiedział, że chce pojechać, aby pomóc w odbudowie.

I dostał to jedyne miejsce.

Był czerwiec 1970 r. Wyjechali tego samego dnia. Brat o 10 rano autobusem spod Pałacu Kultury, on dwie godziny później pociągiem z Dworca Głównego. O północy był w Budapeszcie półgodzinny postój pociągu, Stanisław wyszedł na ulicę, gdy nagle przejechał autobus, z którego... pomachał mu brat! Dobry omen.

Obaj byli na tzw. paszportach zbiorowych. Kiedy więc urwali się z wycieczek, zostali bez jakichkolwiek dokumentów. Do rodziny jednak dotarli i to jej pomoc okazała się nieoceniona.

Rodzina miała wytwórnię brandy. Przyjeżdżał do nich z dostawami Włoch, który powiedział braciom, w jaki sposób przejść granicę: mieli udawać Włochów wracających z plaży po jugosłowiańskiej stronie, radyjko, włoska muzyczka, ręczniki... Szlaban jugosłowiański, a potem biegiem ok. 60 metrów do szlabanu włoskiego. Wszystko wcześniej przećwiczyli, nawet odpychanie strażników, których miało być dwóch! Stanisław kupił plastikowe okładki z napisem „Passaporto italiano”, włożył w nie broszurkę, która pasowała formatem, skleił przezroczystą taśmą, by trudniej było otworzyć i zorientować się, że to nie paszport.

Przy szlabanie stał tylko jeden strażnik. Stanisław dał mu „paszporty” i pobiegli w stronę włoskiego szlabanu. Nie wszystko jednak przewidzieli, bo przy włoskim szlabanie stało trzech strażników: dwóch Włochów z Jugosłowianinem, który przyszedł pogadać.

– Ten z tyłu zaczął coś krzyczeć – mówi Nazalewicz – więc ten po stronie włoskiej próbował nas zatrzymać: „Wracamy, wracamy!”. A ja na to: „No, asilo politico!”.

Niewidzialna ziemia

Bracia Nazalewiczowie prawie rok przebywali w obozach dla uchodźców. Poznali tam polskiego dziennikarza, któremu spodobały się zdjęcia Stanisława i obiecał pomoc w Stanach. Dotrzymał słowa i Stanisław dostał pracę fotografa prasowego już w trzy dni po przybyciu do Nowego Jorku.

Dobra passa go nie opuszczała. Zrobił zdjęcie prezesowi pewnej fundacji, które znalazło się na okładce magazynu. Ten, w podziękowaniu, zaprosił go na rozmowę. Kiedy dowiedział się, że młody człowiek jest inżynierem, ale nie pracuje w zawodzie, bo nie zna angielskiego, jego fundacja opłaciła mu kurs języka na Uniwersytecie Columbia.

Po skończeniu kursu Stanisław zobaczył chłopaka parkującego nowe porsche. Powiedział mu, że ma fajny samochód, ćwicząc swój angielski. I od słowa do słowa tamten zaprosił go na lunch ze swoim szefem. A ten w czasie spotkania zastanawiał się, czy ma dać ogłoszenie w gazecie, że poszukuje inżyniera nadzoru, bo rozpoczyna realizację nowego kontraktu. Nazalewicz przeprosił ich i pobiegł po CV. Szef przeczytał i spytał: „Stan, chcesz tę pracę? No to jest twoja”.

W 1976 r. Nazalewicz zarejestrował własną firmę geodezyjną American Geodetic Survey Co Inc, która alfabetycznie wymieniana była przed państwową National Geodetic Survey. Znalazł dla niej dobrą siedzibę w stylowej kamienicy przy 440 Park Avenue South na Manhattanie.

– W 1973 r. w Ameryce – wspomina Nazalewicz – było tylko 400 geodetów i wszyscy pracowali w agencjach rządowych. W Ameryce jest podział na geodesy (geodezja wyższa) i land surveying (miernictwo).

Pierwsza oferta przygotowana przez nową firmę dotyczyła „zagęszczenia osnowy wysokościowej” na Cape Cod w stanie Massachussetts. Kupił dla tego terenu dokładne mapy topograficzne. Połączył je w jedną planszę wielkości ściany, by wszystko było podczas prezentacji czytelne nawet dla laika. Dostał maksymalną liczbę punktów i kontrakt.

Nazalewicz był więc pierwszym w Stanach prywatnym geodetą. Przeprowadzał najbardziej precyzyjne pomiary na świecie, m.in. mierzył ruchy skorupy ziemskiej na uskoku tektonicznym San Andreas w Kalifornii (sfilmowała go wtedy BBC – film „Niewidzialna ziemia”). Prowadził prace geodezyjne także na Manhattanie. W trzy dni po zniszczeniu wież World Trade Center, 11 września 2011 r., agencja rządowa – National Geodetic Survey – zwróciła się do niego z prośbą o udostępnienie współrzędnych punktów GPS w tej części Manhattanu, koniecznych do kontroli zdjęć lotniczych, które pokażą zakres zniszczeń.

Twin Towers

– Wieże WTC fotografowałem przez 30 lat – mówi Stanisław Nazalewicz.

W 1971 r. były jeszcze w budowie. Ale to je właśnie dostrzegł jako pierwsze z samolotu zbliżającego się do amerykańskiego lądu.

Bert Schlussman, autor wstępu do wydanego w 2011 r. albumu „World Trade Center. 1971–2001. Stan Atava Photographs”, napisał, że w przeszłości, w epoce statków, ludzie, którzy przypływali do Nowego Jorku z całego świata, widzieli najpierw Statuę Wolności, a w epoce samolotów zastąpiły ją wieże WTC. To one symbolizowały ich start do nowego życia w nowym świecie.
Schlussman cytuje autora zdjęć: „Wieże WTC były dla mnie symbolem Nowego Jorku. Zafascynowały mnie od momentu mojego przyjazdu do USA”.

– Mam około tysiąca zdjęć WTC. Kiedy zobaczyłem je pierwszy raz, spytałem, co tu budują.

Powiedziano mu, że to będą najwyższe budynki na świecie. Były takie przez chwilę.

Wiele zdjęć wykonał z okna swego mieszkania. W 1978 r. kupił kamienicę. Na jej bocznej ścianie zainstalował panoramiczne okno wychodzące na rzekę Hudson, która oddzielała ją od Manhattanu.

„Z łóżka w sypialni widziałem obie wieże, latające dookoła nich helikoptery, samoloty, zachody słońca” – wspominał w magazynie „Geodeta” w 2013 r.

23 listopada 1987 r. na Staten Island zapaliły się dziesiątki tysięcy zużytych opon. Poczuł zapach spalenizny, wyjrzał przez okno i zobaczył cały Manhattan w dymie.

– Uchwyciłem momenty, które można zobaczyć tylko raz w życiu – mówi.

Wieże były dla niego nowoczesnymi rzeźbami, zmieniającymi się w zależności od pory roku, pory dnia i koloru zachodzącego słońca. Raz złote, raz czerwone, czasem wydawały się znikać, rozpadać. To był nieustający, wielki wizualny spektakl. Ich fragmenty, detale, odbicia w szybach przypominały secesyjne wzory, innym razem abstrakcję geometryczną.
Jego pasję podzielała żona. Czasem, kiedy po miesiącach pracy wracał do domu, pytała:

– Co będziesz robił?

– Odpoczywał.

– Dobrze. Fotografuj WTC.

Brzeg rzeki z resztkami rozpadających się pomostów, obrazy przypominające czasy Londona. Wieże wyrastające z kamiennych nagrobków cmentarza. Przepływający rzeką jeden z największych statków pasażerskich świata „Queen Elisabeth 2”, samoloty rysujące na niebie esy-floresy, niewidzialny dla radarów, przypominający nietoperza samolot B2 – na tle WTC podczas święta Dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych. I polski akcent: najpiękniejszy na świecie pomnik katyński, a za nim dwójka strażników – pnące się do nieba betonowo-szklane budowle.

Robił też zdjęcia z innej perspektywy, czasem z Empire State Building, czasem z Mostu Brooklińskiego.

Koniec amerykańskiego snu

W drugiej połowie lat 80. między jego domem a wieżami zaczęto budować dzielnicę wieżowców Newport City.
Któregoś dnia 1987 r. żona patrząc przez okno powiedziała:

– Zobacz, po lewej stronie już stoi wieżowiec, po prawej jest w budowie. Jak wybudują coś na wprost, to stracimy widok na wieże.

I postanowili, że jeżeli stracą ten widok, będzie to znak, że ich czas w Ameryce dobiegł końca. Jednak takiego końca, który nastąpił 11 września 2001 r., nie przewidział chyba nikt na świecie.

– To, że mieszkam teraz w Polsce – mówi Nazalewicz – to bezpośredni rezultat tego, co zostało powiedziane w 1987 r., przy tamtym oknie.

We wrześniu 2001 r. był w Polsce. Zdjęcia ginących po uderzeniach samolotów wież robił jego brat. W 2003 r. Stanisław Nazalewicz i jego żona sprzedali dom i wrócili do Polski.

– Dlaczego fotografowałem WTC? – zastanawia się Nazalewicz. – Proszę popatrzeć na to zdjęcie Manhattanu bez wież. Przecież te pięćdziesięciopiętrowe wieżowce, które pozostały, to jakaś wioska...

Nadal fotografuje. Budynki La Defénse w Paryżu, nowoczesne wieżowce w Warszawie, ale też... skórki od kiełbasy, które na jego fotografiach wyglądają jak abstrakcyjne kolorowe kompozycje, czy wprasowaną w asfalt puszkę po coca-coli z wystającą zawleczką, wyglądającą jak nieznana konstrukcja architektoniczna. Często odwiedza tzw. Strefę Zero i 9/11 Memorial, muzeum upamiętniające ofiary zamachu i same budowle. Ale dla niego i żony wieże i tak by znikły, nawet gdyby nie było zamachów i tragedii 11 września 2001 r. ©

STANISŁAW NAZALEWICZ (ur. 1944) jest geodetą, artystą fotografikiem, w latach 1971–2003 mieszkał w USA.

JAN STRĘKOWSKI jest dziennikarzem, pisarzem, filmowcem dokumentalistą.

DWIE WIEŻE WORLD TRADE CENTER
– Sierpień 1968 r. – rozpoczęcie budowy.
– 1970 r. – ukończono wieżę północną, o wysokości 417 m.
– 1972 r. – ukończono wieżę południową, niższą od pierwszej o dwa metry.
– Wieże mieściły 7 pięter podziemnych z punktami usługowymi, sklepami, stacją metra, 2 tys. miejsc na 5 podziemnych poziomach; wewnątrz zainstalowano 43,6 tys. okien i 239 wind.
– Przewijało się tu dziennie ponad 150 tys. ludzi, pracowało 50 tys.
– 11 września 2001 r., podczas ataku Al-Kaidy na Nowy Jork, zginęło tu prawie 3 tys. osób.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2016