Halny uderza jakby siekierą

APOLONIUSZ RAJWA, przewodnik tatrzański, były meteorolog na Kasprowym Wierchu: Na Krupówkach pojawiała się tzw. Biała Pani. Ubierała się w białą suknię, wychodziła w niej i obchodziła latarnie. Wtedy ludzie mówili: o, będzie wiało.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Wiatr halny nad Tatrami /  / ADRIAN GŁADECKI / REPORTER
Wiatr halny nad Tatrami / / ADRIAN GŁADECKI / REPORTER

BARTEK DOBROCH: Pamiętasz tamten dzień, 50 lat temu na dyżurze meteorologicznym na Kasprowym Wierchu?

APOLONIUSZ RAJWA: Trwał wówczas remont, wiosenny przegląd urządzeń kolejki. 6 maja z rana halny już zaczynał wprawdzie wiać, ale to były jeszcze delikatne podmuchy. Było za to tak ciepło, że od Myślenickich Turni rozebrałem się i podchodziłem do obserwatorium w samych kąpielówkach. Koło dziewiątej, jak doszedłem do góry, wiało już w porywach do 30 m/s i wiatr stopniowo się wzmagał.

Zmierzyłeś wtedy najsilniejszy halny w historii pomiarów.

Dziesięć minut przed godziną obserwacji wyszedłem na taras, przywiązałem się liną do kaloryfera i trzymałem poręczy. Najsilniejszy poryw osiągnął 80 m/s, czyli 288 km/h. Pomiędzy obserwacjami mogło wiać jednak silniej, nawet do 300 km/h.

Najsilniejszy podmuch w Polsce zarejestrowano na Śnieżce w 1990 r. i było to 345 km/h.

Natomiast Kalamita, wiatr, który 19 listopada 2004 r., wygolił las na długości 40 km i szerokości 4-5 km po słowackiej stronie Tatr, był według pomiarów słabszy. Ale był to wiatr typu bora, przechodził z północy na południe przez Tatry i spadając uderzał najmocniej dopiero poniżej górnej granicy lasu, łamiąc go na wysokościach pomiędzy 1200 do 800 metrów. Z kolei wiatr, który w Boże Narodzenie 2013 r. poczynił w Tatrach Zachodnich duże spustoszenia, był typowym wiatrem halnym typu spadającego, bez takich nagłych podmuchów. Dlatego wywracał drzewa razem z korzeniami. A jak przychodzi taki wiatr jak ten „mój”, to uderza jakby siekierą, łamie drzewa jak zapałki. Na Kalatówkach to były nawet drzewa o średnicy ponad 50 cm.

Podobno przelatywały też kamienie.

Wielkości pięści. I deski przesuwało, bo tam był wtedy zgromadzony materiał na budowę wyciągu krzesełkowego z Hali Goryczkowej – dość grube deski, o długości około 6 metrów. Kilka z nich przerzuciło przez szczyt. Na drugi dzień okazało się, że wiatr wyrywał nawet kosodrzewinę, co się nie zdarza, bo ona na wysokości 2000 metrów jest dostosowana do trudnych warunków. Sfotografowałem krzak do połowy wyrwany z korzeniami. A jak było jeszcze widno, widziałem, że nad Dwoistym Stawem uformowała się trąba wodna, którą wiatr przeniósł i rozprysnął na zachodniej ścianie Kościelca.

Poległ m.in. górnoreglowy las w legendarnych Wantulach. Straty były wielkie?

Nie równały się z Kalamitą ani pewnie nawet z wiatrem z 2013 r. W Zakopanem wiatr zrywał dachy, ale głównie płaskie, kładzione już w latach 50. czy 60. Na Bystrem porwało kiosk ruchu i przeniosło kilka metrów wraz ze sprzedawcą i z „Trybuną Ludu”. Ale nikt nie zginął. U albertynek kaplica i pustelnia brata Alberta były nienaruszone, tylko drzewa połamane dokoła. Siostry się całą noc modliły. A z nimi facet, który jechał z Kalatówek i przy klasztorze wywróciło mu drzewa przed autem i za nim. Auto przetrwało.

Rzadko się zdarzało, żeby halny był bezpośrednią przyczyną czyichś obrażeń lub śmierci, ale w pośredni sposób porwał z tego świata wielu ludzi.

Działa na osoby chore lub wrażliwe psychicznie. Kiedyś, gdy się zbliżał halny, pojawiała się na Krupówkach tzw. Biała Pani. Ubierała się w białą suknię, wychodziła w niej i obchodziła latarnie. Wtedy ludzie mówili: o, będzie wiało. Pijacy piją, gdy zaczyna wiać i potem przez cały halny, co akurat jest łatwe do wyjaśnienia. Halny jest ciepły, ogrzewa i wysusza. Pić się chce. Na chorych psychicznie, nawet lekko, to działa tragicznie. Tylko wśród moich znajomych było ze 20 wypadków samobójczych. Z reguły się wieszali. Wielu najprościej – idąc na strych, niektórzy wybierają sobie jednak miejsca w górach. W Dolinie Olczyskiej były przypadki powieszeń na drzewie. Typowym miejscem samobójstw jest Nosal, bo to najbliżej z Zakopanego, chwilę się idzie, a pierwsza lepsza skałka ma już 20 metrów. Na Giewont, żeby dojść, trzeba się zmęczyć, a jak się człowiek zmęczy, myśli inaczej. Tam, gdy się ktoś idzie zabić, to nie pod wpływem halnego, raczej planuje to sobie wiele miesięcy wcześniej. Miejscowi na Giewont skakać nie chodzą, idą w regle. Ponadto jeszcze wiadomo, że halny oddziałuje na ludzi z niewydolnością serca, z chorobami układu krążenia, bo przynosi spadek ciśnienia, bywało nieraz tak, że bardzo gwałtowny.

Obserwujesz i zapisujesz te wiatry, i w ogóle pogodę, od dziesięcioleci.

Już jako dziecko miałem pociąg do pisania. Gdy miałem 11 lat, napisałem w notesie o moim braciszku, którego pochowaliśmy, jak się wojna skończyła i miał dwa lata: „Urodził się za czasów niemieckich, umarł za czasów ruskich”. Na pomysł dziennika wpadłem dopiero na studiach, gdzieś pod koniec lat 50. Mam całe zeszyciki.

Geografia to był świadomy wybór?

A skąd! Poszedłem, bo rzuciłem kostką. Miałem tak rozbieżne zainteresowania jak polonistyka i budowa okrętów, na liście były też geologia, astronomia, większość nauk przyrodniczych, ale też historia sztuki. Rzuciłem – wyszła geografia. Na uczelni byłem podpadnięty, nosiłem się trochę po zakopiańsku, z apaszką pod szyją, więc mnie nazywali bikiniarz. W Krakowie nie było to mile widziane przez partyjnych, ale na dwa lata zostałem przewodniczącym koła geografów. Profesor Klimaszewski mnie doceniał za wiedzę.

Jak skończyłem te studia, nie było pracy poza województwami olsztyńskim i wrocławskim. Trafiłem do szkoły w Kowarach. Uczyłem poza geografią fizyki, chemii, no i jeszcze do wuefu mnie brali. Po roku miałem dość. Wróciłem stamtąd i zacząłem szukać znów pracy w Krakowie. Poszedłem do krakowskiego oddziału Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego. Jak się dowiedzieli, że jestem z Zakopanego, dali mi skierowanie na praktykę do obserwatorium na Kasprowy. To był 1957 rok. Michał Orlicz był wtedy kierownikiem obserwatorium. Przepracowałem tam 12 lat.

Jak wtedy wyglądała ta praca?

Bardzo często wiały wiatry, teraz takich nie ma. Na osiem dyżurów pięć wychodziłem pieszo, a tylko trzy wyjeżdżałem. 233 razy wchodziłem pieszo na Kasprowy. Walczyliśmy, żeby dotrzeć tam nawet w najtrudniejszych warunkach. 4 marca 1962 r. przez Halę Gąsienicową podchodziła Jadwiga Brydówna. Była też przewodnikiem tatrzańskim i pracownicą ­obserwatorium, wyszła po południu. Kolejka z racji wiatru nie kursowała, zaczynało się robić ciemno. Była w dodatku krótkowidzem, nie zauważyła więc zapewne podpór wyciągu, pruła prosto do góry i jak wyszła pod grań, nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Następnego dnia, gdy poszedłem jej szukać, zauważyłem wgłębienie wykopane w nawisie śnieżnym – chciała się położyć, chroniąc przed wiatrem. Jej tam jednak nie było, obok leżały tylko narty. Wiedziałem już, że rozegrała się tragedia. Zacząłem się rozglądać w wietrze, podszedłem prawie pod sam szczyt Beskidu i na kamieniach widzę, że leży postać. Chustka zwiana, gołe dłonie, kijek w jednej ręce… zmarła z wychłodzenia.

Sam byłeś w drodze na jeden z dyżurów tego bliski.

To był jeden z tych przypadków, gdy mnie Opatrzność Boża uratowała. Na nartach się nie dało iść, bo była lodoszreń. Łamała się i narty wpadały pod spód, gdzie było pół metra śniegu, zsiadłego puchu. Na Myślenickich Turniach zaproponowali, że mi dadzą biegówki. Dałem się na to namówić. W Kotle Goryczkowym było istne piekło. Od czasu do czasu, jak się chmury przewaliły, to tylko widziałem kierunek do obserwatorium. ­Przychodziły porywy, które mnie wywracały na tych biegóweczkach, i wpadałem pod lodoszreń, wygrzebywałem się, szedłem jakieś 5 metrów, znów mnie wywracało. Po kilku razach wykończyłem się fizycznie. Stwierdziłem, że nie mam szans na nich wyjść, postanowiłem się czołgać. Walczyłem tak przez dwie godziny i ­myślałem, że już nie dojdę. Dłonie robiły mi się białe, nogi w tych bucikach przemarzały, wszystko mi przemokło, spociłem się jednocześnie z wysiłku i cały zacząłem zamarzać. Gdyby była mgła, nie trafiłbym do obserwatorium i skończyłbym rzeczywiście jak Brydówna. Stanąłem wreszcie przed drzwiami, zadzwoniłem, otworzono mi i padłem dosłownie z wyczerpania. Wciągnęli mnie na schody, przez trzy godziny dochodziłem do siebie. To było moje najbardziej makabryczne wyjście, a miałem wtedy świetną kondycję, zaraz po Mont Blanc, gdzie na 4000 metrów czułem się jak w Tatrach i ciągnąłem za sobą krakusów na sznurku. Gdybym wtedy mógł pojechać w Himalaje, wszedłbym na ośmiotysięcznik jak nic.

Miałeś w górach jeszcze inne cudowne przypadki?

Sporo w jaskiniach. W Wielkiej Śnieżnej byłem jako kierownik grupy grotołazów z Ukrainy, którzy chcieli ustanowić rekord Związku Radzieckiego, schodząc na ponad pół kilometra w głąb. Byli tam dwaj bokserzy. Miron wagi ciężkiej, który ze sto kilo ważył, a Walek wagi muszej. Wszystko szło bardzo dobrze. Nagle dochodzimy nad 40-metrową Studnię Wiatrów i coś się ze mną dzieje, gorączka, nie gorączka, słaby jestem, wykończony tak, że nie dam rady nic zrobić. Jako kierownikowi wstyd było się przyznać. Mówię do nich: „Słuchajcie, ja już byłem wcześniej przy syfonie, zostanę tu przy asekuracji i na was poczekam”. Mieliśmy jeszcze ostatnią linę do zjazdu. Miron powiedział, że też nie idzie. Zanim reszta tam dotarła, ze dwie godziny trwało. Wtem słychać, że coś się dzieje na dole, lecą po rosyjsku przekleństwa. Po jakimś czasie wyłania się Walek, potem zlany, i mówi: „Jak wychodziłem do góry i byłem w połowie studni, to lina, po której wychodziłem, trzymała się tylko na włoskach”. Gdyby któryś z nas pojechał, nieważne, czy ja, czy Miron, ta lina by się zerwała. A nikt na powierzchni za bardzo nie wiedział, żeśmy poszli do dziury.

Powalony las na Dolnych Kalatówkach, 6 maja 1968 r. / ARCHIWUM APOLONIUSZA RAJWY

Jakie wnioski na podstawie Twoich obserwacji i notatek można wysnuć o pogodzie i tatrzańskim klimacie w przeciągu ostatnich 70 lat?

Jest ciągły wzrost średnich temperatur powietrza, w ciągu tego okresu do dwóch stopni, ale prawdopodobnie związane jest to z ogólnym ociepleniem klimatu. Nie ma już takich zim jak choćby wtedy, kiedy pracowałem, czyli w latach 50. Okres zamarzania stawów tatrzańskich był dłuższy, ilość wody w Tatrach – w stawach i podejrzewam, że w źródłach też – się zmniejszyła. Myślę, że gdyby teraz ktoś poszedł do tych wszystkich małych stawów, które kiedyś pomierzyłem, to może połowa by tylko istniała. Kiedy w 1962 r. robiłem badania, gdy spadło dwa metry śniegu w czerwcu, okazało się, że nie ma zagrożeń powodzi roztopowych na Podhalu spowodowanych topnieniem pokrywy śnieżnej. Szły tylko takie kulminacje, najpierw z regli, potem z kotłów i one się nie pokrywały. Są za to zagrożenia powodzi czerwcowych czy lipcowych, wynikające z ulewnych deszczów. W 1934 r. podczas takiej powodzi nawet chałupy płynęły.

Czemu nie kontynuowałeś kariery naukowej?

Pracując na Kasprowym zostałem mianowany starszym asystentem naukowo-badawczym, czyli przede mną była kariera naukowa. Robiłem mnóstwo badań terenowych. Skoro sprowadzono specjalistyczną aparaturę do badań falloutu, to pomyślałem, że będę robić badania radioaktywności pokrywy śnieżnej.

Zimą 1961/62 r. z metra kwadratowego zbierałem centymetrową warstwę świeżego śniegu do pojemnika. Na początku była mała radioaktywność świeżego śniegu. Ale jednego dnia mi wyskoczyła ogromna. Tam na górze czasem w nocy słuchaliśmy Wolnej Europy albo Głosu Ameryki i w listopadzie 1961 r. słyszę, że w Kazachstanie nastąpił wybuch 50-megatonowej bomby atomowej – to była wówczas najmocniejsza rosyjska eksplozja nuklearna. Już wiedziałem, skąd się wzięło skażenie, które było u nas w trzy dni po wybuchu. A tu na ten temat była cisza. Rozkład tej próbki następował przez cały rok powolutku, na końcu w lipcu poszedłem pod Świnicę, wziąłem próbkę i się okazało, że tam w kotle radioaktywność była dziesięciokrotnie większa od tej po wybuchu, bo tam się to wszystko skumulowało. Nawet nie opowiadałem o tym, bo zaraz by ktoś doniósł i byłyby nieprzyjemności. Tam trenowali jednak w lecie na płatach śniegu narciarze. I po paru latach dwóch czy trzech z nich zmarło na raka. Później chciałem pisać o śniegu pracę doktorską, ale mi odrzucili.

Politycznie niebezpieczny temat?

Inne też mi utrącali. Możliwe, że z powodu żony kierownika, która miała otwarty i dość zaawansowany przewód doktorski. W końcu się wkurzyłem. Akurat w „Dzienniku Polskim” był artykuł „Wypocone doktoraty”. Wziąłem jej materiały, zawinąłem w ten artykuł i przekazałem jej. Gdy potem poszedłem do pracy na dyżur na początku maja 1969 r., to na moim miejscu siedziała i mówi: „Pan już tu nie pracuje”. Popłakałem się wtedy.

Ale może tak musiało być. Bo gdybym był meteorologiem, tobym całe życie robił tylko badania naukowe, a tak poszedłem do pracy z młodzieżą niepełnosprawną w Kuźnicach, gdzie przepracowałem do 2001 r. Opiekowałem się dziećmi po skoliozie i wózkowymi, robiłem im wycieczki.

To było liceum w Kuźnicach?

Tak, liceum specjalne dla dzieci, wcześniej był to Dom Ozdrowieńców, w którym w 1951 r. utworzono liceum ogólnokształcące. Kilkadziesiąt wycieczek im tam zrobiłem, od Bieszczadów po Beskid Śląski. Niektórych woziło się na wózkach inwalidzkich, o kulach też chodzili, a ze sprawniejszymi chodziłem nawet do Pięciu Stawów i na Giewont. Cieszę się, bo coś tym dzieciom dałem, a tak to co by mi teraz z tego doktoratu przyszło? I tak do mnie młodzież mówiła w szkole „panie profesorze”.

Ciągle starasz się być aktywny. Jeszcze do niedawna ­wymyślałeś różne projekty. Np. Koronę Tatr ­Reglowych.

Połowę szczytów zrobiłem i byłbym w stanie zrobić resztę, tylko czasu nie ma, bo się wziąłem za skanowanie przeźroczy. Zrobiłem dwa tysiące, mam jeszcze drugie dwa do zeskanowania. Na osiemdziesiątkę wszedłem na Mnicha. Na razie jestem najstarszym, który tego dokonał. Myślę jeszcze o Zadnim Mnichu. Wspinaczkowo dałbym radę. Tylko przewodnictwo już zarzuciłem od dwóch lat. Teraz nie wytrzymałbym chyba już w tym tłumie.

Kiedyś nie było takich tłocznych majówek w Tatrach.

Nie było najazdu na Zakopane, każdy w swoim mieście był zmuszony chodzić w pochodzie z transparentem. Mam takie zdjęcie ratowników z 1974 r. – pumpki granatowe, czerwone swetry z pasem, lina przewieszona, czekan do ręki – jak już iść na te pochody, to jako człowiek gór. Mam zdjęcie, jak idą pod skocznię ulicą Piłsudskiego – Jerzy Hajdukiewicz, Staszek Janik, Michał Jagiełło – z pierwszego rzędu nie ma już nikogo. No i nie było wtedy 3 Maja, więc nie było długiego weekendu. Ta turystyka świąteczno-weekendowa to się niedawno zrobiła modna, długo w tygodniu nikogo nie ma, a potem nagle weekend krokusowy, weekend majowy, czerwcowy, sierpniowy, jakieś najazdy, z których ileś tysięcy idzie w góry.

Jak tu znaleźć miejsce na wyprawę czterech pokoleń na Giewont, którą planujesz?

Wcześniej w trzy pokolenia wyszliśmy na Rysy, mieliśmy w sumie 130 lat. A teraz czekam jeszcze na najmłodszego Wojtusia, mojego prawnuka, bo on ma w tej chwili cztery lata – jak przyjedzie ze swoim ojcem, moim wnukiem, który jest pilotem w Poznaniu – żeby sobie jakąś część trasy przeszedł, bo przecież nie o to chodzi, żeby go wnieść na szczyt na plecach. Ja się tymczasem na wiosnę rozchodzę. ©

APOLONIUSZ RAJWA (ur. 1934) jest geografem; były pracownik naukowy w Wysokogórskim Obserwatorium Meteorologicznym na Kasprowym Wierchu, przewodnik tatrzański, ratownik TOPR, taternik i speleolog, uczestnik wypraw jaskiniowych m.in. do najgłębszej wówczas (1966 r.) jaskini świata Gouffre Berger i wypraw odkrywczych do jaskiń tatrzańskich (m.in. Wielkiej Śnieżnej, Ptasiej Studni), były nauczyciel w liceum w Kuźnicach, dziennikarz prowadzący od lat rubrykę „Góry” w „Tygodniku Podhalańskim”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018