Gwiazda Syjonu

Ginczanka pozostawiła jasny ślad we wszystkich, którzy ją spotkali. Tropię jej tajemnicę, choć coraz trudniej ją uchwycić. Pozostał mi ostatni świadek jej życia.

28.03.2015

Czyta się kilka minut

Zuzanna Ginczanka, 1938 r. / Fot. Muzeum Literatury / EAST NEWS
Zuzanna Ginczanka, 1938 r. / Fot. Muzeum Literatury / EAST NEWS

Zuzanna Ginczanka to może nawet bardziej materiał na film niż na artykuł czy książkę. Pierwszy kadr mógłby rozgrywać się tutaj, w Paryżu, w mieszkaniu ostatniej przyjaciółki poetki. Ostatniej, która żyje i ma się świetnie nie tylko „jak na swoje 96 lat”. Co dzień przepływa cztery baseny. Owszem, przed tygodniem upadła i się potłukła, ale co robić? Wstała, poszła do przyjaciółki na urodziny i wróciła do domu.
Większy kłopot z właścicielem mieszkania, który chce je sprzedać, więc pewnie wymówi. „Ale łatwo się nie dam – mówi pani Lusia – bo to niezgodne z prawem, a dla mnie przeprowadzka to jednak zawracanie głowy”.

Echo szkolne

Tak, to mógłby być ten pierwszy kadr filmu – do dr Ludwiki (Lusi) Stauber przychodzi ktoś taki jak ja, w równym stopniu zafascynowany Zuzanną Ginczanką, co zdezorientowany jej wieloznacznością. Z nadzieją, że uda mu się w końcu ją złapać. Dostrzec ten główny rys, który sprawiał, że pozostała we wszystkich, którzy ją spotkali, a ucieka tym, którzy próbują zobaczyć ją w opowieściach.
Ta myśl towarzyszy mi od 10 lat, kiedy napisałem pierwszą opowieść o niej. Była relacją z tego, co opisali w różnych miejscach jej przyjaciele, a zwłaszcza Izolda Kiec i Agata Araszkiewicz, które poświęciły jej książki. A także relacje świadków, których zdążyła nakręcić Joanna Strzemieczna – autorka filmu dokumentalnego pt. „Sana” (tak często nazywano Ginczankę). Zaraz po publikacji odezwali się do mnie kolejni. Jak pani Anna Pilch, która napisała:
„Kiedy w »Wysokich Obcasach« zobaczyłam zdjęcie Sanki Ginczanki i wspomnienia o Niej, wzruszyłam się do łez. Jestem rówieśniczką Sanki, Blumy Fradis, Lorki Laszewskiej. Znałyśmy się od dzieciństwa i chodziłyśmy do jednego gimnazjum.
Równe – miasto kresowe – było prawdziwą »międzynarodówką«. Było tam gimnazjum rosyjskie, żydowskie, ukraińskie i nasze polskie im. Tadeusza Kościuszki, które nie zamykało drzwi przed innymi nacjami, była więc u nas prawdziwa mieszanka wyznaniowa. Na lekcje religii przychodzili (...) ksiądz, pop i rabin. (...) Dla nikogo z nas nie było to czymś dziwnym, żyliśmy ze sobą blisko. Obojętna była narodowość, wyznanie, ważny był kolega, przyjaciel.
Sana była lubiana, życzliwa, mądra. Pamiętam nasze »Echo Szkolne« i jej w nim debiuty. Pamiętam redagującego Czesia Janczarskiego, przebywającego w Równem Janka Śpiewaka, był też wśród nas Aleksander Jackiewicz, który w pewnym okresie przeniósł się do Włodzimierza.
Miałyśmy po dziesięć lat, kiedy dostałam od Niej na moje imieniny urocze poetyckie życzenia:

Czy Wy figlarkę Andzię znacie,
co całkiem białą główkę ma?
Tak, chyba znacie i kochacie,
bo swój urok ona ma.
Komu nie znane jej kawały
i filuterny buzi kwiat,
komu nie znany nosek mały
ciekawie tak patrzący w świat.


To był piękny świat, to była piękna młodość, to były prawdziwe przyjaźnie i nagle okrutna wojna wszystko przerwała”.
– To pewnie – mówię pani Ludwice i jej córce Marii – najwcześniejszy znany wiersz Ginczanki.
– Dzięki temu, że opublikował pan list Ani Pilch, czyli Ani Anielewskiej – mówi doktor Lusia – zdążyłam się z nią jeszcze skontaktować, była moją przyjaciółką. Bo już umarła, wiedział pan o tym?
Przypominam sobie fragment wywiadu, który ze swoją mamą przeprowadziła w 2014 r. dla „Czasu Kultury” Maria Stauber, pisarka i architektka: „Bardzo się przyjaźniłam z siostrami Anielewskimi, których ojciec był adwokatem Lubomirskiego. Biegałyśmy najpierw do nich, a mieszkały w samym parku, potem do mnie, gdzie mama serwowała zawsze coś do jedzenia. Andzia i Hela miały bardzo jasne włosy i mama nazywała je albinoskami, a ja zawsze pomiędzy nimi, brunetka”.

Jakby starsza

Tak, to powinien być film. Bo wszystko w tym, co o zamordowanej poetce mówią jej znajomi, ucieka ze szczegółu w domysł, sugestię. Przekracza granice faktu. I chyba tylko wielkie kino fabularne, z wielkim reżyserem, scenarzystą i kompozytorem, mogłoby oddać Ginczankę. I z wielką aktorką, niepodobną do żadnej.
Mógłby wywołać ją tak, jak wywołuje się duchy, które mają do powiedzenia więcej, niż my sami jesteśmy w stanie o nich pomyśleć.
Jak teraz, w paryskim mieszkaniu, kiedy doktor Lusia, zapytana o tembr głosu Zuzanny, przymyka oczy, uśmiecha się i mówi:
– Bardzo ładny. Miała też piękną dykcję. Doskonale się wysławiała. W mówieniu była pewna siebie, lubiła podnosić głos.
Pani doktor ma niezachwiane poczucie szczegółu. Pamięta, nie zawsze w chronologicznym porządku, co było przed wojną, co podczas okupacji we Lwowie, w Warszawie, w Krakowie.
Precyzyjnie przywołuje samą Zuzannę, szczegóły jej urody, sposobu bycia i mówienia. Z dzieciństwa w Równem, z dojrzewania i dorosłości.
„Zuza była o rok starsza ode mnie – mówiła córce rok temu, kiedy jej myśli płynęły bardziej prosto niż dzisiaj, bez tylu ucieczek. – Moja rodzina, podobnie jak jej, uciekła z Kijowa po rewolucji październikowej. Mój ojciec miał w Polsce interesy z tartakami, co w sowieckiej Rosji było niemożliwe. Zatrzymali się w przygranicznym Równem (...). Tam z Zuzą Gincburg, późniejszą Ginczanką, chodziłyśmy do tego samego francuskiego przedszkola, bo w dobrych kijowskich rodzinach uważano, że trzeba znać język francuski”.
Wybitna uroda pani Stauber, inteligencja słowa, żywe spojrzenie, ściągają fizyczną obecność Zuzanny. Nie zastępują jej, ale ją sugerują.
Mówiąc wprost: łatwo sobie wyobrazić, że gdyby Gestapo nie zamordowało poetki w końcu 1944 r., mogłaby być tutaj z nami i wyglądać, jak wygląda dziś jej przyjaciółka. Pewnie – jak ona – po antysemickiej nagonce i na emigracji. Kto wie, z jakim literackim dorobkiem.
– Mama zawsze podkreśla, że Zuzanna była o wiele starsza – śmieje się Maria – choć dzielił je tylko rok.
– Nazywała się Gincburg – mówi doktor Lusia – ale nauczyciele zabawnie spolszczali nasze nazwiska, więc mówili o niej Gincburżanka.
Nazwiskiem Gincburżanka podpisany był debiut gimnazjalistki Zuzanny w „Echach Szkolnych”, gazetce redagowanej przez późniejszego autora „Misia Uszatka”.
– Wychowywali ją dziadkowie, bo ojca nie znała, a mama – wspomina pani Ludwika – wyszła za mąż za czeskiego inżyniera i zamieszkała z nim w Hiszpanii. To śmieszne, ale w ogóle nie była podobna do córki. Zuza była smukła, wybitnie zgrabna. Jej mama, Cecylia, była grubawa, z wielkim biustem, którego rozmiar zwracał uwagę. Mieszkali w Pampelunie. Byłyśmy tam z mamą na katolickim cmentarzu, i nawet w rejestrach znaleźliśmy Waltera i Cecylię Roth, ale grobu już nie było, został zlikwidowany.
– Cunia! – woła z ulgą doktor Lusia. – Na Cecylię Sandberg mówiło się Cunia! Ale dla Zuzy najważniejsza była babcia. Zuzanna ją uwielbiała. Wszyscy mówili na nią Chaja. Miała skład apteczny, bardzo duży, cztery razy większy niż ten pokój. Na towarach nie było cen. Kiedy przychodził klient i prosił, dajmy na to, kondomy, pomocnica wołała: „Kondomy duży rozmiar!”. A babcia Zuzy podawała cenę: 4,50!... W szkolnych latach często chodziłyśmy do Zuzy. Miała pokój nad składem aptecznym. Pamiętam, że wszędzie pachniało ziołami.
Jak wyglądało w tamtych czasach Równe?
– Było dużo Żydów – wspomina doktor Lusia – którzy, jak my, uciekli z ZSRR. Byli Ukraińcy i mnóstwo wojska w koszarach za rzeką, za Uściem.
Wspomina, że jej mama nie cierpiała Równego. Miała je za prowincjonalną dziurę.
W domach mówiło się po rosyjsku: – W języku polskim, którego mama prawie nie znała, było jak dla niej za dużo rozmaitych „pści” i „brzci”. A rosyjski to był język Dostojewskiego, Gogola. Mieliśmy do wyboru różne gimnazja – rosyjskie, świetną szkołę hebrajską...
Pytam, w jakim języku mówiło się w domu Zuzanny.
– Też po rosyjsku. Ale Zuzanna wybrała gimnazjum polskie.
Wkrótce, na życzenie matki, egzamin do tej samej szkoły zdała Lusia.

Święte widmo

– Wszystko zaczynała robić jeszcze przed nami, rówieśnikami. Wiersze też zaczęła pisać bardzo wcześnie. Nie mając właściwie rodziców, żyła własnym życiem. Zawsze kręciło się wokół niej mnóstwo kawalerów.
– Ale to później, mamo. Mówimy o latach gimnazjalnych – pani Maria narzuca mamie porządek opowieści.
Pani Ludwika macha ręką i przymyka oczy.
Pytam o oczy Zuzanny. Jan Śpiewak, który poznał ją w 1934 r., wspominał: „Jedno miała zielone, drugie niebieskie, uśmiechające się i ironiczne. Jedno smutne, a drugie kpiące”. Tak samo zapamiętał je z późniejszych, już warszawskich spotkań, Eryk Lipiński.
– Jedno było beżowe, drugie czarne – zapewnia dziś doktor Lusia.
– W Równem – mówi – miałyśmy pewne rozrywki: korty tenisowe, basen, ślizgawki. Miasto przecinała jedna duża ulica, było kino Zafran, kawiarnia Eduard, kilka hoteli. Ze stolicy przyjeżdżały zespoły, różne szansonistki. Odbywały się święta i parady, i co roku Targi Wołyńskie, wielkie wydarzenie. Babcia Zuzanny wynajmowała na wakacje dom koło Klewania, jakieś 20 kilometrów od Równego. Do Sany przyjeżdżało tam wielu przyjaciół.
Opowiadała mi o tym 10 lat temu dr Ludmiła Sikorska: „Zjeżdżali tam turyści nie tylko z Równego, nawet z Warszawy. Cały Klewań był drewniany, tylko dom mojej babci, blisko torów, był murowany i to właśnie w jej domu zatrzymali się Sandbergowie. Przyjechali na lipiec i sierpień. Babcia Zuzanny, elegancka dama, w Klewaniu była krócej, widocznie musiała jeździć do Równego, żeby pilnować interesu. Przez cały czas z Sanką był jej dziadek – dostojny starzec o inteligentnej twarzy, włosach jak patriarcha. Musiał wiele znaczyć – nie wiem, od kogo, ale wiedziałam, że się przyjaźnił z Czechowem...
Wtedy, w 1937 r., nie można go było spytać już o nic. Zajmowała się nim opiekunka. Pan Sandberg przez cały czas się kołysał w fotelu na biegunach, bił ręką w poręcz i powtarzał: »Gimnazjum koncziła, gimnazjum koncziła...«. Nie, chyba nie miał na myśli Sany. Chodziło mu raczej o jego córkę, matkę Sany. Często dzieci coś wiedzą, ale nie wiedzą skąd. I ja też – wiedziałam, że chodziło mu o córkę. I podobno pomieszania zmysłów dostał właśnie przez to, że matka Sany związała się z ruchem lewicowym, a on nie mógł tego ścierpieć.
Zuzanna pięknie chodziła i w ogóle była piękna. I pamiętam, że przyjeżdżali do niej przyjaciele. Ciocia pokazała mi kiedyś jednego z gości Sany i powiedziała: »To Tuwim«”.
Pani Lusia twierdzi, że jako pierwsza o poetycką karierę Ginczanki zadbała jej mama. Miała pojechać do Warszawy, do Tuwima, z wierszami córki.
W 1934 r. „Wiadomości Literackie” ogłosiły konkurs dla poetów, „którzy nie ogłosili jeszcze tomu poezyj w formie książki”. Wygrali Tadeusz Hollender, Karol Husarski i Anna Świrszczyńska, a wyróżnienia dostali Aleksander Rymkiewicz, Paweł Hertz, Andrzej Nowicki, Juliusz Żuławski i właśnie Ginczanka.
W 1936 r. u Przeworskiego ukazał się jedyny tomik Zuzanny wydany za życia, „O centaurach”.
– Kiedy przeprowadziła się do Warszawy, pojechałam do niej, jeszcze jako gimnazjalistka. Mieszkała w centrum i zaprosiła mnie do kawiarni. Na tę okazję pożyczyła mi swoje buty, mocno za ciasne, na obcasach. Rozepchałam je, wręcz rozwaliłam. Była bywalczynią kawiarni, wszystkich znała.
W dość powszechnej opinii Zuzanna tworzyła parę z Andrzejem Nowickim.
– Nic z tego – krzywi się doktor Lusia. – To on się w niej kochał, a Sana miała go za przyjaciela. W ogóle fascynowała swoją urodą.
Jerzy Andrzejewski pisał długo po wojnie: „niezapomniana Zuzanna! Jakaż to była piękna, urocza dziewczyna, świetnie się zapowiadająca poetka, »Gwiazda Syjonu«, mówiono o niej (...) Niewiele twarzy z dalekiej przeszłości tak wyraźnie do dzisiaj widzę, jak smagłą, z dużymi wilgotnymi oczami twarz ciemnowłosej Zuzanny”.
W podobnym duchu wypowiadał się Kazimierz Brandys: „To jedno z moich świętych widm, które mnie nawiedzają. Żydowska uroda i śpiewna poezja, oczy sarny, żydowskie ucieczki i kryjówki, dla mnie są w tym ponadczasowe symbole, jak w opowieściach biblijnych”.

Semicka uroda

Przesiadamy się z foteli do stołu. Doktor Stauber zachwala polskie śledzie, za którymi przepada.
Pytam, jak czuła się Ginczanka ze swoim pochodzeniem i wyglądem w przedwojennej Warszawie.
– Nie miałam wrażenia, że czegoś się boi. Albo tego nie zauważyłam.
Jej nietypowa uroda wymykała się mechanicznym klasyfikacjom. Pani Sikorska zapewniała mnie, że rysy miała ormiańskie.
Ciekawą rzecz opowiada w filmie Strzemecznej Antoni Knoll, syn generała. Był z Saną na spacerze w Łazienkach. Kiedy zaproponował, że odprowadzi ją na uniwersytet, zdziwiła się i zapytała, czy na pewno tego chce. Najpierw nie zrozumiał – domyślił się dopiero, kiedy przy wejściu zobaczył – jak to określił – „skinów” z pałami, którzy mieli za zadanie nie wpuszczać Żydów. Sanę wpuścili. „Dlatego, że była ze mną? – zastanawiał się pan Antoni. – A może dlatego, że wyglądała na Turczynkę?”.
Witold Gombrowicz pisał w liście do Piętaka: „Kiedyś na Mazowieckiej, wracając do domu z Zodiaku tłumaczyłem Ginie, że na tę zbliżającą się wojnę trzeba koniecznie zaopatrzyć się w truciznę. A ona się śmiała”.
Doktor Halina Cetnarowicz, która przyjaźniła się z Zuzanną na studiach, zapewniała mnie: – Miała wybitnie semicką urodę. Nie wyobrażam sobie, jak podczas okupacji mogła chodzić po ulicy. Przed wojną czasy były pod tym względem okropne. Ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wspomniała o ataku na siebie.
– W 1938 r. – mówi doktor Lusia – też zamieszkałam w Warszawie, dostałam stypendium pielęgniarskie. Zakochał się we mnie Izaak Horowitz, syn bogatego przedsiębiorcy. Wzięliśmy ślub w sierpniu 1939 r., przeprowadziliśmy się do jego mieszkania na Wilczej 71, przy Emilii Plater. Ale Zuza na naszym ślubie nie była, bo po egzaminach wyjechała na wakacje, do Równego. Kiedy w Warszawie zaczęły się bombardowania, uciekliśmy z Izaakiem czerwonym autem marki Steyr do Lwowa. Spotkałam się z Zuzanną i razem zaczęłyśmy pracować w Biurze Uzdrowiskowym.
„Tam mamę spotkałem po raz pierwszy – powie po latach w rozmowie z córką Marek Stauber, lekarz, drugi mąż doktor Lusi. – Była też z nią Zuza Ginczanka”.
Pani Ludwika nie od razu wywarła na nim wrażenie.
„Miałem zwykle – będzie tłumaczyć Marii – znajomości w kołach raczej sentymentalnych dziewcząt. Niezbyt wygadanych. Wygadane mi nie imponowały, trochę się ich bałem”.
– We Lwowie – wspomina doktor Ludwika – było okropnie, Rosjanie siali strach aresztowaniami, wywózkami. Zapisałam się na medycynę, a Zuza wyszła za mąż za Michała Wienziehera. To była bardzo dziwna decyzja. Był dużo starszy, raczej nieciekawy...
– Dlaczego tak mówisz, mamo? – pyta pani Maria. – Był przecież cenionym historykiem sztuki.
– Nie wiem, jak to powiedzieć, ale po prostu nie pasował do Zuzanny. Nie przypominał ludzi, z którymi lubiła przebywać... Kiedy w czerwcu 1941 r. weszli Niemcy, zabrali do pracy wszystkich Żydów, również mojego męża Izaaka i jego kuzyna. Ludzie mówili, że wszystkich zamordowano. Zuzanna wprowadziła się do mnie na Jabłonowskich, zatrzymywali się tam też inni, Marian Eile i Blumka Fradis. A Zuza spała na ogół w wannie, bo tam jej było najcieplej, ogrzewanie nie funkcjonowało.
– Ukraińska policja kolaborująca z Niemcami – ciągnie opowieść doktor Ludwika – chodziła po domach, ale nas zostawiali w spokoju, bo jako uciekinierki z ZSRR miałyśmy tak zwane nansenowskie paszporty. Wrócili dopiero, kiedy donos złożyła Chominowa... Czy ją znałam? Przecież to była nasza dozorczyni. Po wojnie zeznawałam na jej procesie, ale dokładnie nie pamiętam. Zuzanna uciekła do Krakowa, ja do Warszawy, bo zrobiło się niebezpiecznie. Miałam czarne włosy, ale Władysław Bieńkowski, późniejszy minister oświaty, który we Lwowie mieszkał piętro niżej, zabronił mi się farbować. Dostałam fałszywe papiery jako Polka, ale z matki Francuzki. Na dworzec odprowadzał mnie Marek Stauber, wtenczas zwał się Władysław Kozioł. Pomieszkiwał u nas. Mój przyszły mąż.
„Spotkałem Lusię – wspominał pan Marek – w tramwaju, i ona zaprowadziła mnie tam, gdzie mieszkała, na Jabłonowskiej, u byłego teścia. Tam się przeniosłem. To było duże, sześciopokojowe mieszkanie, odpowiednio zapluskwione. Łapaliśmy ciągle pluskwy. Mieszkał z nami Franek Gil, Zuza Ginczanka, bardzo sympatyczna dziewczyna, z mężem, i inni. Przychodził Adolf Rudnicki”.
Pytam o stosunek doktora Marka do Ginczanki.
– Lubił ją – śmieje się pani Ludwika. – I podobała mu się, jak wszystkim. Co miała się nie podobać?! Była piękna.

Chyża donosicielka

Maria znów pokazuje spisane przez siebie wspomnienie ojca:
„Miałem kontakt z Żegotą i kolega tam załatwił mi fałszywą Kenkartę. Do Krakowa jeździłem często. Głównie chodziło mi o to, żeby odwiedzić Zuzę Ginczankę, bo ją bardzo lubiłem. Chodziłem tam nawet do kina, chciałem prowadzić normalne życie. Zuzanna nie prowadziła normalnego życia, bo ona miała bardzo tak zwany żydowski wygląd. Potem, jak wiesz, zginęła”.
Doktor Lusia pamięta łuny nad gettem. Pamięta też, że podczas Powstania Warszawskiego wyciągała powstańców z kanałów.
– W Warszawie – wspomina – pewnego dnia spotkałam Blumkę Fradis, która była spokrewniona z Horowitzami, z rodziną mojego pierwszego męża. Zatrzymano ją i wypuszczono mówiąc, że następnego dnia musi zgłosić się na Gestapo. Powiedziałam, żeby uciekała do Krakowa i podałam jej adres Zuzanny. Pojechała tam i obie zginęły.
– To w tamtym mieszkaniu, na Mikołajskiej – mówi Maria Stauber – mama dostała „Non omnis moriar”...
To najsłynniejszy wiersz Zuzanny Ginczanki, w którym wprost mówi o Chominowej.
Ale w tym arcydziele jest znacznie więcej niż kronika donosu. Jest bolesne rozliczenie z własnym wyborem polskiej szkoły, polskiej poezji, języka.

Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze
– Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury rozprutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przemieni.


– W styczniu, w przededniu wyzwolenia – opowiada doktor Lusia – pojechałam ze spalonej Warszawy do Krakowa. Poszłam do mieszkania, gdzie spodziewałam się zastać Zuzę i Blumkę, ale powiedziano mi, że przyszło po nie Gestapo. Zabrali je do obozu w Płaszowie i tam obie zginęły. W tym mieszkaniu dostałam ten wiersz, zapisany na pomiętej kartce. Zaniosłam go potem do redakcji „Odrodzenia”, a naczelny, Karol Kuryluk, znajomy Marka, go wydrukował.

Nie wszystko umarło

Pani Ludwika skończyła po wojnie medycynę. Wyemigrowała w 1969 r.
– Tutaj, na Wyspie Świętego Ludwika – mówi – mieszkała też kuzynka Zuzanny, Lidka Nogid, córka siostry Cuni, wnuczka pani Chaji. Wyjechała do Paryża jeszcze przed wojną, tu wyszła za mąż za bardzo bogatego człowieka. Ale już nie żyje, zmarła kilka lat temu.
Przypominam sobie list, który dotarł do mnie w 2005 r. Jego autor pisał: „Szanowny Panie, Pani Lidka była bardzo wzruszona, jak przekazałem jej Pana artykuł o Zuzannie Ginczance (...). Myślę, że winien Pan do niej napisać na adres... Tempus fugit, nie winien Pan zwlekać – rada życzliwa od jeszcze jednego wielbiciela Ginczanki”.
Zaraz potem wyjechałem na dłużej do Rzymu, nie miałem czasu jechać do Paryża. Nie zdążyłem wtedy spotkać się z panią Lidią.
Przy śledziach zastanawiam się, czy w Krakowie powstały jakieś wiersze. Czy coś mogło się uratować. A jeśli tak, gdzie ich szukać.
Istnieją relacje z innych mieszkań krakowskich Ginczanki, sprzed Mikołajskiej. Wynika z nich, że siedziała na łóżku i pisała wiersze. Co się stało z zapisanymi kartkami? Gestapowiec, który po nią przyszedł, chwycił notatnik i wrzucił do śmietnika?
Pytam Doktor Stauber, czy „Non omnis moriar” był jedynym wierszem, jaki jej przekazano.
– Nie dostałam niczego innego.
Wnuk pani Mucharskiej, u której mieszkały Zuzanna i Blumka, i który widział, jak Niemcy wywlekają je z domu, napisał mi, jaki był dokładny adres: ul. Mikołajska 26.
Idę tam – to świeżo odnowiona kamienica sąsiadująca z hotelem Wit Stwosz. Z lokalami do wynajęcia, pachnąca wilgotną farbą.
Nazbyt dosłowna wyobraźnia podsuwa mi ostatnią scenę filmu wielkiej reżyserki, wielkiego reżysera, z wielką aktorką niepodobną do żadnej innej aktorki: doktor Ludwika Stauber idzie na Mikołajską, wchodzi na piętro, puka do drzwi. Ktoś od wewnątrz naciska klamkę.
Na zewnątrz trwa odsłonięcie tablicy z fragmentem wiersza Ginczanki.
Na przykład:

oto głoszę namiętność i mądrość
ciasno w pasie zrośnięte
jak centaur...


Albo:

Oczami jak agrafkami ostro wpięłam się w świat...

Albo patetycznie, lecz sprawiedliwie:

Non omnis moriar...

My, uczestnicy uroczystości, czekamy z zapartym tchem. Bo przecież – widzę wciąż w wyobraźni – kilka miesięcy trwała wielka narodowa lektura i wielka narodowa dyskusja, który z jej wersów powinien znaleźć się na tablicy. Zaraz to się okaże.
Jest jeszcze inne możliwe zakończenie.
Posyłam tekst paniom Stauber do autoryzacji.
Przy tej okazji Maria opisuje mi nastroje po ostatnich wypadkach w Paryżu – zamachach w redakcji „Charlie Hebdo” i w koszernym sklepie: „Zaraz za naszym rogiem zabili policjantkę. Niestety tych islamofaszystów coraz więcej. Może znów trzeba będzie emigrować?”. ©

Prócz pani dr Lusi Stauber pragnę gorąco podziękować jej córce Marii za pomoc, informacje i rady. Dziękuję też Alessandrowi Amencie za rzymskie rozmowy o Zuzannie Ginczance.

Informacje i cytaty czerpałem głównie z: „Szoszona i Sulamitka” z Lusią Stauber rozmawia Maria Stauber, „Czas Kultury”, nr 1/2014; Izolda Kiec „Zuzanna Ginczanka. Życie i twórczość”; Agata Araszkiewicz „Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki”; Zuzanna Ginczanka „Udźwignąć własne szczęście” w opracowaniu I. Kiec; Zuzanna Ginczanka „Wiersze wybrane” w układzie i ze wstępem Jana Śpiewaka; Joanna Strzemieczna „Sana”, film dokumentalny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015