Gwałciliśmy bez skrupułów

Nie wiadomo, ile ich było: kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy. Chinek, Koreanek i Wietnamek zmuszanych do seksu z japońskimi żołnierzami. Tokio do dziś nie zdobyło się na jednoznaczne przeprosiny. Sprawa ciąży nad polityką w Azji Wschodniej.

   Czyta się kilka minut

Filipinka Josefa Villamor, podczas II wojny światowej zmuszona do prostytucji przez japońskich żołnierzy, wraz z innymi ofiarami bierze udział w demonstracji przed ambasadą Japonii w Manili. Napis na transparencie: „Byłam gwałcona!”; marzec 2007 r. / Fot. Dennis M. Sabangan
Filipinka Josefa Villamor, podczas II wojny światowej zmuszona do prostytucji przez japońskich żołnierzy, wraz z innymi ofiarami bierze udział w demonstracji przed ambasadą Japonii w Manili. Napis na transparencie: „Byłam gwałcona!”; marzec 2007 r. / Fot. Dennis M. Sabangan

Pozwól Cezarze gdy zdobędziemy cały świat /
Gwałcić rabować sycić wszelkie pożądania /
Proste prośby żołnierzy te same są od lat /
A Juliusz Cezar milcząc zabaw nie zabrania
(Jacek Kaczmarski „Lekcja Historii Klasycznej”)


„Kobiety krzyczały i płakały, ale nam było wszystko jedno, przeżyją czy umrą. Byliśmy żołnierzami cesarza! Czy to w burdelach, czy to w zdobytych wsiach gwałciliśmy bez skrupułów” – tak opowiadał Yasuji Kaneko, podczas II wojny światowej szeregowy żołnierz armii japońskiej. Wiele lat później Kaneko zdecydował się mówić: jego opowieść znalazła się w filmie dokumentalnym „Behind Forgotten Eyes” z 2006 r.

Tak otwarte wyznania należą wśród Japończyków do rzadkości. Ale w połączeniu ze wspomnieniami dziesiątków „kobiet do pocieszania” – tak Japończycy nazywali kobiety i dziewczęta z zajętych krajów, zmuszone do prostytucji – zadają kłam politykom z Tokio. Tym, którzy do dziś nie chcą przyznać się do plamy na honorze armii cesarskiej.

Umierają ostatni świadkowie: ci, którzy 70 lat temu przeszli przez piekło, i ci, którzy to piekło urządzili. Ofiary odchodzą, bez nadziei na zadośćuczynienie ze strony japońskiego rządu. Co więcej: z Japonii co chwila słychać głosy bagatelizujące problem bądź usprawiedliwiające zjawisko „domów pocieszenia”.

A historia zaczyna się tak...

MASAKRY I GWAŁTY

Od końca XIX w. Japonia toczy wojny z sąsiadami – zwycięskie. Ma ambicje, by stać się regionalnym hegemonem, podbić bądź uzależnić kraje ościenne. Zajmuje Port Artur, Koreę, Sachalin, Formozę, a na północy Chin tworzy satelickie państwo Mandżukuo.

W Chinach od lat 20. XX w. trwa wojna domowa i Tokio jedynie szuka pretekstu, aby rozpocząć okupację osłabionego kraju. Latem 1937 r. wojska cesarza Hirohito wkraczają do Chin. Świetnie wyszkolona i uzbrojona armia cesarska zajmuje miasto po mieście. W listopadzie niszczy Szanghaj, a w grudniu staje u bram Nankinu, ówczesnej stolicy Republiki Chińskiej.

Ostrzał artyleryjski i naloty bombowe łamią opór obrońców. Japończycy wkraczają do zrujnowanego miasta – i wprowadzają bezlitosny terror okupacyjny. Dochodzi do jednej z największych zbrodni wojennych XX wieku: masakry nankińskiej. Japońscy żołnierze mordują jeńców i cywilów – do dziś nie wiadomo, kilkadziesiąt tysięcy ludzi czy może aż 400 tysięcy. Ale masakra nankińska – to także kilkadziesiąt tysięcy bestialsko zgwałconych kobiet. Wiek nie gra roli, ofiarami są też dziewczynki.

Skala ludobójstwa i gwałtów przeraża nawet japońską generalicję. Zdobywca Nankinu, generał Iwane Matsui – nieobecny podczas rzezi mieszkańców – wraca do miasta, by zapanować nad sytuacją. Jest podobno wściekły z powodu tego, co zastaje pod rządami swego zastępcy generała Yabuhiko Asaki. Ciągle pijani, zdemoralizowani żołnierze dopiero po sześciu tygodniach masakry zaspokajają żądze mordowania i gwałcenia.

Generałowie zastanawiają się, jak na przyszłość rozwiązać problem seksualnych oczekiwań żołnierzy. Za sprawą zachodnich dyplomatów i duchownych wieść o Nankinie idzie w świat – i nastawia wrogo do okupantów także podbite Chiny. W wojsku szybko rozprzestrzeniają się też choroby weneryczne. Poza tym kontakty z lokalnymi kobietami mogą prowadzić do wycieku tajnych informacji... Koniec końców – armia japońska postanawia założyć kontrolowaną sieć burdeli dla wojskowych, eufemistycznie zwanych „domami pocieszenia”.

POCIESZYCIELKI

Propozycję zgłasza wiceszef sztabu wojsk japońskich, gen. Yasuji Okamura. Proponuje utworzyć system domów publicznych – zatwierdzony urzędowo, pod kontrolą lekarzy – gdzie oficerowie i żołnierze za niewygórowaną opłatą mogliby relaksować się w damskim towarzystwie. Propozycja zostaje przyjęta, z Japonii zostają sprowadzone prostytutki. Ale okazuje się, że nie mogą sprostać zapotrzebowaniu.

Zaczyna się więc polowanie na kobiety i dziewczyny z okupowanych krajów. Koreanki (to największa grupa: 80-90 proc. wszystkich kobiet), Chinki, Tajwanki, Filipinki, Indonezyjki, Malajki, Wietnamki, czasem też Europejki (np. Holenderki z wojskowych służb medycznych, wzięte do niewoli wraz z żołnierzami holenderskimi) – trafiają wbrew swej woli do wojskowych burdeli. Są uprowadzane bądź wabione podstępem, np. ofertą pracy w fabryce. Bywa, że są sprzedane przez miejscowe gangi, a nawet przez bliskich. Od pierwszego dnia są gwałcone; często pierwszą osobą jest tu lekarz, który je bada.

Holenderka Jan Ruff-O’Hearn wspominała: „W tzw. »ośrodkach pocieszenia« byłam dzień i noc systematycznie bita i gwałcona. Nawet lekarz, który regularnie badał nas na choroby weneryczne, gwałcił mnie za każdym razem, kiedy przychodził do burdelu, aby nas zbadać”.

Koreanka Lee Ok-Seon zostaje porwana z domu, gdy japońscy żołnierze aresztują jej ojca (za to, że chodzi do kościoła katolickiego). „Byłyśmy ciągle bite, straszone – wspominała kilkadziesiąt lat później w wywiadzie. – Miałyśmy po 11, 12, 13 lub 14 lat i nie wierzyłyśmy, że ktoś ocali nas z tego piekła”. I jeszcze: „To nie było miejsce dla człowieka. To była rzeźnia”.

Skutki Lee odczuwa do dziś: ma poczucie izolacji od świata, nie ufa nikomu, stale towarzyszy jej lęk. „Wiele dziewczyn popełniło samobójstwo. Utopiły się lub powiesiły” – wspominała. Także ona była blisko, ale nie potrafiła tego zrobić. „Łatwo powiedzieć, że lepiej umrzeć. Trudniej to zrobić” – powie, po raz pierwszy, po 70 latach.

Uprowadzone dziewczyny są rozwożone po całym Dalekim Wschodzie. Z raportu ministerstwa wojny z 3 września 1942 r. wynika, że sieć burdeli rozpościera się na całą Azję kontrolowaną przez armię japońską. Wszędzie tam powstają wojskowe domy publiczne: w Północnych Chinach (100 domów), w Chinach Centralnych (140) i Południowych (40), w Azji Południowej (140), na wyspach Morza Południowego (10) i Sachalinie (10). Do dziś trwa spór o liczby. Historycy japońscy mówią o „tylko” 10-20 tysiącach kobiet, chińscy o 400 tysiącach. Uśredniając, badacze przyjmują liczbę 200 tysięcy kobiet, z których końca wojny dożyje co trzecia.

Już po wojnie wśród japońskich badaczy zaczyna funkcjonować termin jugun ianfu. Taki neologizm – połączenie pojęć, oznaczające mniej więcej: kobieta-pocieszylka podążająca za wojskiem – sugeruje, że kobiety godziły się na seks dobrowolnie. Ale „comfort women” (to z kolei określenie w języku angielskim, stosowane przez Japończyków w tej debacie) nie były ochotniczkami, które z potrzeby serca czy za pieniądze wspierały morale cesarskich żołnierzy. Były seksualnymi niewolnicami.

POCIESZENIE

„Nie wiem, jak udało mi się przeżyć. Wciąż tego nie rozumiem” – mówiła jedna z bohaterek filmu „Behind Forgotten Eyes”.

Wojskowe burdele zorganizowane są w duchu wojskowej dyscypliny i pod ścisłym nadzorem armii. Każdy dom publiczny ma regulamin: określa on, co jest dozwolone, a co zakazane. Zachowały się fragmenty takiego regulaminu z domu publicznego w Changzhou (Chiny). Jest tu m.in. grafik, określający, którego dnia jaki oddział może korzystać z burdelu. Jest też cennik: seks z Koreanką wyceniono na półtora jena, z Chinką na jednego jena, z Japonką na dwa jeny. Spożywanie alkoholu w domu publicznym jest zabronione, podobnie jak przyjmowane chińskich klientów przez kobiety. Z kolei używanie prezerwatyw jest bezwzględnie wymagane. Piętnasty dzień miesiąca jest dniem wolnym; w poniedziałki i piątki są badania lekarskie.

Mimo lekarskich kontroli, na wszelki wypadek regulamin nakazuje przyjąć z góry, że każda kobieta jest potencjalną nosicielką chorób wenerycznych. Każdy klient przed wejściem do pokoju, gdzie dojdzie do zbliżenia, otrzymuje więc dwie sztuki prezerwatyw i maść antybakteryjną. Ale większość klientów chce uprawiać seks bez prezerwatyw; gdy kobieta jest oporna, żołnierze grożą im bądź biją.

W dokumencie „Behind forgotten eyes” – jego bohaterkami były koreańskie niewolnice seksualne – byli żołnierze japońscy wspominali, że zanim doszło do zbliżenia z „kobietą do towarzystwa”, musieli uiścić opłatę. Przyjmowano ją na „recepcji” burdelu. Po zapłaceniu, klient otrzymuje specjalny bilet, a następnie przechodzi do poczekalni, gdzie czeka, aż wyczytane zostanie jego nazwisko. Gdy przychodzi jego kolej, udaje się do któregoś z pokoików lub „boksów” (często są to duże pomieszczenia, poprzegradzane tylko zasłonami).

Niewolnice przyjmują dziennie od kilku do kilkunastu klientów. Choć zdarza się, gdy liczba przewijających się przez pokój mężczyzn dochodzi do 55! System działa. Kobiety dostają minimalne wynagrodzenie – bądź wcale. Są wygłodzone, bite, maltretowane psychicznie; zdarza się, że żołnierze przypalają je rozgrzanymi mieczami samurajskimi. Zapadają na choroby, które w przyszłości nie pozwolą im mieć dzieci. Ciąże są usuwane.

Pod koniec wojny, gdy armia japońska przegrywa, ich sytuacja staje się coraz gorsza. Zdarza się, że giną od alianckich bomb; inne są mordowane przez Japończyków.

TRAUMA I TABU

Te, które przeżyją, mogą mówić o szczęściu. Koreanka Li Jong Soo, która w wieku 14 lat została porwana i umieszczona w „domu pocieszeń” w Hsinczu na Tajwanie, twierdzi, że z „jej” domu przeżyła co dziesiąta kobieta.

Po wojnie często nie mogą sobie ułożyć życia. Są bezpłodne, mają problem ze znalezieniem męża, nie mogą się z nikim podzielić przeszłością, która blokuje im powrót do rodziny. „Postanowiłam spędzić resztę moich dni w Chinach. Jak mogłam wrócić do domu? Miałam wypisane na twarzy, że jestem kobietą-pocieszycielką. Nigdy nie mogłabym spojrzeć w oczy matce” – wspominała Koreanka Kimiko Kaneda. Wiele kobiet uzależnia się od narkotyków. Zdarza się, że znów trafiają do burdeli – np. w Japonii, dokąd przywędrowały wraz z cofającymi się żołnierzami cesarza.

Znikąd nie mogą liczyć na pomoc – ani finansową, ani psychologiczną.

Pierwsze książki o nich powstają dopiero na przełomie lat 70. i 80. – i wywołują w Japonii oburzenie. One same aktywizują się i zaczynają mówić o swoich przeżyciach dopiero kolejną dekadę później; wcześniej milczały ze wstydu.

Tymczasem Japończycy także milczą – o swojej winie – przez dziesięciolecia.

Po wojnie rządy w Tokio (przeważnie tworzone przez konserwatywną Partię Liberalno-Demokratyczną) konsekwentnie odmawiają przyjęcia odpowiedzialności za cierpienia „pocieszycielek”. Politycy w Tokio głoszą, że rzekome seksualne niewolnice w rzeczywistości były prostytutkami, a armia cesarska nie miała nic wspólnego z tworzeniem burdeli; powstawać miały one z inicjatywy miejscowych przedsiębiorców. „Pocieszycielkom”, które przeżyły, odmawia się zarówno odszkodowań, jak też choćby przeprosin.

Dopiero w 1992 r. japońscy historycy odnajdują niezbite dowody udziału armii w organizowaniu seksualnego niewolnictwa. Rok później rzecznik rządu Yohei Kono składa wyrazy ubolewania i coś w rodzaju przeprosin. Oświadcza m.in.: „Ówczesna armia japońska pośrednio i bezpośrednio uczestniczyła w tworzeniu »ośrodków pocieszenia« i w zarządzaniu nimi. Studium rządowe dowiodło, że w wielu przypadkach te kobiety były rekrutowane wbrew ich woli. Zamiast unikać faktów historycznych, powinniśmy je zaakceptować i przyjąć do serca jako lekcję z historii”.

Jednak to oświadczenie nie zostało nigdy zaakceptowane przez parlament, ma charakter najwyżej półoficjalny – i tak jest odbierane przez pokrzywdzone. Od dawna jest też solą w oku wielu politykom, którzy rządzą w Tokio.

Wprawdzie w 1995 r. z inicjatywy rządu utworzony zostaje fundusz odszkodowań dla seksualnych niewolnic, ale środki na rekompensaty dostarczają tylko prywatni darczyńcy. Dlatego wiele dawnych „pocieszycielek” odmawia przyjęcia pieniędzy – gdyż formalnie fundusz nie ma nic wspólnego z rządem. W sumie tylko 285 byłych niewolnic seksualnych otrzymuje po 2300 dolarów z tego funduszu.

Łatwo wyliczyć, że kobiecie obdarzonej tym szczęściem, iż wytrwała „od Nankinu do Nagasaki” (nie licząc kilkudziesięciu lat traumy po wojnie), przypadłoby na dzień kilka dolarów. To trochę tak, jakby zapłacono jej za seks po ówczesnych stawkach.

„TO BYŁO NIEZBĘDNE”

Problem wraca w Tokio co parę lat – i oscyluje między załagodzeniem stanowiska rządu i wolą ocieplenia relacji z sąsiadami a kolejnym skandalem.

Przykładowo, w 2006 r. Shinzo Abe – pierwszy premier Japonii urodzony już po wojnie – oświadcza, że „nie ma dowodów, jakoby armia cesarska uczestniczyła w tworzeniu »domów pocieszeń«. Nie można wykazać, że żołnierze japońscy porywali kobiety z domów”. Wypowiedź wywołuje oficjalne protesty w Seulu, Phenianie, Manili, Tajpej i Pekinie. Tymczasem japoński parlamentarzysta, niejaki Nariaki Nakayama, wtóruje premierowi: „Być może użyteczne będzie porównanie burdeli do uniwersyteckich stołówek, prowadzonych przez prywatne firmy, które same rekrutują personel i ustalają ceny. Tam, gdzie jest popyt, zawsze tworzy się podaż. Ale twierdzenie, że armia japońska zmuszała kobiety do prostytucji, nie jest prawdziwe. Ta sprawa musi być wyjaśniona ze względu na honor Japonii”.

Tymczasem mijają lata, umierają ostatnie „pocieszycielki”, a Japończycy nadal mają problem z honorem...

Ostatnio w maju tego roku burmistrz Osaki, Toru Hashimoto, jedną wypowiedzią oburzył całą Azję Wschodnią. „To było niezbędne, by utrzymać dyscyplinę” – powiedział Hashimoto i dodał, że „żołnierze, którzy ryzykowali życie wśród gradu pocisków, musieli odpocząć”.

86-letnia Lee Ok-Seon nie kryła oburzenia: „Nie mogę pojąć, kto może coś takiego powiedzieć. Kogoś, kto odmawia uznania tego, co Japończycy zrobili, nie można uznać za człowieka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013