Grypsujący idą do Boga

Najpierw były długie wyroki i utrata wszystkiego. Potem nawrócenie. Dziś pielgrzymują po świecie w intencji przebłagania za swoje i cudze grzechy.

29.08.2016

Czyta się kilka minut

Szymon Łabędzki i Roman Zięba z ikoną, którą niosą do Berlina, maj 2016 r.  / Fot. Marcelina Szumer
Szymon Łabędzki i Roman Zięba z ikoną, którą niosą do Berlina, maj 2016 r. / Fot. Marcelina Szumer

​Turcja, lato. Choć dzień, jak na tę porę roku, jest wyjątkowo chłodny, w otoczonym kamiennym murkiem ogrodzie Meryem Ana – efeskiego sanktuarium Matki Boskiej – panuje gwar. Polscy zakonnicy, od kilku lat opiekujący się tym miejscem, zorganizowali piknik. Pod balkonem grill, a na nim „ludzkie mięso” – jak żartobliwie mówią miejscowi Polacy o trudnej do zdobycia w muzułmańskim kraju wieprzowinie. Atmosfera rodzinna, bo w niewielkiej grupie wszyscy się znają. Stroje – eleganckie, przed piknikiem brat Jacek odprawił polską mszę.

Dwaj pielgrzymi – Roman Zięba i Szymon Łabędzki – w przykurzonych spodniach bojówkach, sfatygowanych butach i z dużymi, drewnianymi krzyżami na szyi, którzy nagle pojawiają się w ogrodzie, wyglądają trochę jak z innej bajki. Gdy – przekonani przez brata Maćka – zaczynają ze mną rozmawiać, okazuje się, że to niezwykła bajka.

Powrót do przeszłości

– Miałem wszystko, byłem taka „złota młodzież” – żartuje Roman Zięba, dziś pątnik, kiedyś przemytnik złota. Zaczął na studiach, gdy w trakcie urlopu dziekańskiego na medycynie wyjechał do Azji. – Najpierw była drobnica, a kiedy okazało się, że jestem w tym niezły, stałem się członkiem gangu przemytników i zaczęły się coraz większe akcje. Sukcesy, fakt, że skutecznie robię w konia celników, tylko mnie nakręcały. Traktowałem to jako przygodę, byłem bezczelny, łgałem z pełną powagą na twarzy i zawsze mi się udawało – opowiada Roman. Szczególnie zapamiętał historię, która zdarzyła mu się w Singapurze. Celnik na granicy miał wątpliwości co do jego paszportu (słusznie, dokument był fałszywy). – Powiedziałem mu, że proszę bardzo, może dzwonić do ambasady. Wiedziałem, że się nie dodzwoni, bo akurat było święto państwowe. Ale moja pewność siebie go przekonała.

Zięba był pewien, że jest nieuchwytny i nigdy nie odpowie za przestępstwa, których dopuścił się w Azji. Po powrocie do Polski ożenił się z dziewczyną poznaną jeszcze na studiach i znalazł świetnie płatną – tym razem uczciwą – pracę, nieprzypadkowo wyrabiając sobie markę eksperta od oceny zagrożeń. O przeszłości dawno zapomniał. – Ale ona nie zapomniała o mnie. Sześć lat po Singapurze do drzwi zapukała mi policja. Okazało się, że ktoś z dawnego gangu zaczął sypać. Ułożone życie zawaliło się jak domek z kart. Ja – spec od sukcesu – w celi, żona też z wyrokiem, ale znacznie gorszym: rak szyjki macicy.

Ona wyzdrowiała, on wyszedł na wolność, ale nie poradził sobie z ciężarem przeżyć. – Wpadłem w depresję, brałem końskie dawki noverilu [lek antydepresyjny – red.], bałem się dzwonka do drzwi. Zdradziłem żonę, ona odeszła. Był moment, że byłem bliski samobójstwa. Znalazłem się na samym dnie.

– Dokładnie jak ja – mówi Szymon Łabędzki, który dotąd siedział cicho, od czasu do czasu potakując ze zrozumieniem. Swojej historii nie opowiadał do tej pory nikomu, nawet koledze, z którym ramię w ramię przeszedł już tysiące kilometrów. Roman słucha więc, nie kryjąc zdumienia.

– Może nie wyglądam, ale byłem prawdziwym, niemal filmowym gangsterem Pruszkowa – mówi Szymon, popijając z małej szklaneczki turecką herbatę. Śmieje się, że gdyby dawni koledzy zobaczyli go z tą herbatą, nie uwierzyliby, że to on, bo kiedyś preferował mocniejsze trunki i używki. Narkotyki i alkohol to zresztą nie najgorsze, z czym miał do czynienia, ale w szczegóły wnikać nie chce, odsyłając do dawnych gazet, w których można poczytać o wyczynach mafii pruszkowskiej. – Nigdy niczego mi nie udowodniono, ale gdy prokurator zasugerował mi wyjazd z kraju, nie czekałem. Zabrałem żonę i córkę, wyjechaliśmy do Włoch. Pracowałem uczciwie, głównie w budowlance. Byłem nawet płetwonurkiem – wspomina.

To właśnie wtedy trafił w towarzystwo, które na eleganckich jachtach organizowało imprezy, gdzie nie brakowało marihuany i kokainy. – Wszyscy brali, więc i ja. Zacząłem też przemycać twarde narkotyki. Dopływ gotówki, towarzystwo, adrenalina. Skończyło się deportacją do Polski i wyrokiem. Może to dziwne, ale wtedy już miałem w zwyczaju co dzień odmawiać różaniec.

Modlitwa o dobry przemyt

O ile droga Romana do Boga była długa i pełna zakrętów, to Szymon o swoim nawróceniu, które nastąpiło jeszcze we Włoszech, nie mówi inaczej jak „cudowne”. – Z dnia na dzień zacząłem się modlić na różańcu, choć wtedy jeszcze dziękowałem Bogu za udany przemyt, prosiłem, by następne narkotyki znów dojechały bez problemów – wzdycha kręcąc głową, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. Bóg musiał go słuchać, choć najwyraźniej miał inne plany. – Trudno to wyjaśnić, ale w sylwestra 2012 r. poczułem dotknięcie Bożej miłości. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, nagle poczułem, że nie chcę już narkotyków, alkoholu, przestępczej drogi. Znajomi myśleli, że zwariowałem, bo zacząłem przepraszać wszystkich za zło, które wyrządziłem. Dzwoniłem po ludziach i prosiłem o wybaczenie, pierwszy raz od lat powiedziałem mamie, że ją kocham. Z dnia na dzień zacząłem chodzić do kościoła, z dnia na dzień przestałem kląć i brać – opowiada Szymon. Deportacja do Polski i 7 lat odsiadki tego nie zmieniły.

U Romana było trudniej. Próbował się modlić, ale to niełatwe w depresji. – Miałem już świadomość Boga, ale dominowało u mnie poczucie beznadziei. Pewnego dnia poczułem chęć ucieczki, pójścia gdzieś daleko, oderwania się od wszystkiego. Był luty, mróz jak diabli, a ja po prostu wyszedłem z mieszkania w Warszawie tak, jak stałem. Nie wiedziałem, dokąd idę i po co – opowiada. Gdzieś za Warszawą, wędrując przez pole zamarzniętej kapusty, zobaczył niewielki budynek. Dziś jest przekonany, że nieprzypadkowo był na nim napis „Jezus Twoją Siłą”.

– Okazało się, że to schronisko Markotu z kaplicą i stołówką. Dali mi tam jeść i z nową siłą poszedłem dalej. Wędrowałem przez te pola, śpiewając w kółko „Maryjo, królowo Polski”, bo tylko to jedno przychodziło mi do głowy – opowiada. Gdy doszedł do Niepokalanowa (zarzeka się, że nogi same go tam zaniosły), była już noc. Zadzwonił do drzwi zakrystii w nadziei na nocleg. Drzwi otworzyła zakonnica. „Nie wiem, po co tu przyszedłem, ale przyszedłem i potrzebuję gdzieś spać, może być podłoga” – powiedział zdziwionej siostrze, a ta ani myślała go wpuścić. – Po długich namowach i przekonywaniach, że jestem pielgrzymem, a nie mordercą, zgodziła się, ale poprosiła o dokumenty.

Nie miałem, z domu wyszedłem tylko w kurtce, bez dowodu, telefonu, portfela. Gdy znów zaczęła się dyskusja, wypaliłem, że św. Franciszek też chodził bez dowodu osobistego – opowiada Roman Zięba.

„Ale to było 800 lat temu!” – roześmiała się zakonnica, wpuściła go i odsmażyła kotlety z obiadu.

Roman zjadł i poszedł spać. Następnego dnia pomodlił się w sanktuarium. Gdy wrócił do domu, był już innym człowiekiem.

Nowe życie

– Niedługo potem ruszyłem w kolejną pieszą pielgrzymkę, na Giewont, bo chciałem się ostatecznie rozliczyć z przeszłością i zobaczyć, czy jest przede mną jakaś przyszłość – mówi Roman. Ta pielgrzymka była początkiem nowego życia. – Zacząłem pisać ikony. Dziś mam małą pracownię, sam tworzę i uczę innych. Pierwszą ikonę – św. Gabriela – dałem Leszkowi, człowiekowi, który wskazał mi drogę do Jezusa, gdy byłem za kratami.

To właśnie z nim, w wolnym czasie, chodził po pustostanach i kiepskich dzielnicach, próbując zainteresować „patologiczną” młodzież czymś więcej niż piciem w bramach. – Wyobraź sobie reakcję takich dresików, gdy podchodzi gość i mówi: „Chłopaki, a może chcecie iść na mecz?” – śmieje się Roman. – Zaraz było „Spadaj, pedale!”. Wtedy wystarczyło podciągnąć nogawkę. Oni potrafią rozpoznać więzienne tatuaże. Zaczynała się inna rozmowa.

Roman do dziś stara się pomagać zagubionym. I nie przestaje pielgrzymować: – Santiago de Compostela, Asyż, Izrael, Bruksela. – Zdarzało się, że schronienia udzielali mi w meczetach muzułmanie. Trochę się spieraliśmy, kto jest, a kto nie jest haric – pielgrzymem, bo przecież nie szedłem do Mekki [pielgrzymującym do Mekki przysługują trzy dni odpoczynku w meczecie – red.], ale w końcu się udawało – opowiada Zięba.

Do Watykanu dostarczył obraz Matki Boskiej, zamówiony i nieodebrany przez którąś z zagranicznych parafii. – Malarz sam nas znalazł. Pomyślał, że tacy jak my będą wiedzieć, co zrobić z obrazem.

Postanowiliśmy ruszyć w pieszą pielgrzymkę do Rzymu. To nie był mały obrazek, niesienie go nie wchodziło w grę. Zorganizowaliśmy wózek z budką chroniącą malowidło. Dwóch go ciągnęło, trzech pchało – wspomina Roman, który do dziś nie wierzy, że to przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. – Nocowaliśmy w parafiach po drodze, wędrowaliśmy przez góry i urwiska, ale chyba Bóg nas prowadził, bo wszystkie napotkane po drodze osoby były nam życzliwe. Zdziwieni Bośniacy, którzy musieli coś wpisać w dokumenty, bo przekraczaliśmy granicę pieszo, ale z wielkim wózkiem, oznajmili nam z uśmiechem, że skoro „To je taka trikolica”, to możemy iść, Włosi nawet zorganizowali nam lawetę! – wspomina Roman. Obraz zostawili u polskich zakonników, którzy przekazali go papieżowi. Franciszek, gdy usłyszał niezwykłą historię malowidła, wraz z modlitwą o pokój przesłał go do Egiptu, gdzie zawisł w katedrze.

Roman i Szymon nie od razu spotkali się na pielgrzymiej drodze. – Po wyjściu z więzienia spotkałem dawnego kolegę z dzieciństwa. On pielgrzymował i zaproponował, żebym poszedł razem z nim.

Odpowiedziałem, że nie będę łaził jak głupek, ale potem zmieniłem zdanie. I choć w drodze pojawiły się wątpliwości i pytania o sens tego, co robię, w końcu poczułem obecność Boga Żywego. Poczułem, że on z nami jest, idzie. Zrozumiałem, że nie tylko księża są przeznaczeni, by robić coś dla Boga, my też – opowiada i wyjaśnia sens modlitwy „nogami”. Jego zdaniem to prosta i uczciwa modlitwa, w której fizyczny wysiłek ofiarowany jest w jakiejś konkretnej intencji, tu nie da się oszukiwać, robić czegoś na pół gwizdka. – To, co robimy, nie jest nasze, pochodzi od Boga. Idziemy. Bolą nogi, ręce, plecy. Czujesz samotność, ale wiesz, że jesteś wierny woli Bożej.

Prócz Romana i Leszka w grupie Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia są jeszcze inni nawróceni. Wojtek, który po dziewięciu latach w więzieniu ruszył spod bramy zakładu karnego prosto do Lichenia.

Grzegorz Gryniewicz, który za kratami spędził 12 lat, szefował grypsującym i dowodził buntem więźniów (nawrócił się z dnia na dzień). – Jesteśmy wspólnotą doświadczeń, wszyscy doświadczyliśmy bezsilności. A później łaski nawrócenia. Są ludzie, którzy takim jak my nie dają szansy, myśmy szansę dostali.

Za grzechy świata

Tegoroczna pielgrzymka rozpoczęła się 13 maja, w 99. rocznicę objawień fatimskich. Jest wyjątkowa, bo w drogę z trzech stron świata ruszyły trzy grupy pielgrzymów. Jedni wędrowali z rosyjskiego Kazania, drudzy z Fatimy. Roman i Szymon szli z Damaszku. Cel: Berlin. – Pielgrzymi powinni iść tam, gdzie najbardziej potrzeba modlitwy i miłosierdzia. Rozmawialiśmy z duchownymi i doszliśmy wspólnie do wniosku, że dziś w Europie takim miejscem jest Berlin – mówi Roman.

Przekaz na stronie idzieczlowiek.pl, gdzie wspólnota opisuje swoje pielgrzymki, jest oficjalny: „W obliczu niegodziwości popełnianych na świecie jedynym ratunkiem dla ludzkości jest szczere zwrócenie się do Niepokalanego Serca Maryi w duchu ofiary i zadośćuczynienia za zło popełniane na świecie. Wobec współczesnych zagrożeń nadzieją na ratunek jest przykład własnej postawy każdego człowieka, któremu udziela się to wezwanie do ofiary i pokuty, niezależnie od tego, kim jest i skąd pochodzi”.

Pielgrzymi niosą niewielkie drewniane Tablice Pokoju, z wypisanymi w wielu językach prymatami Cywilizacji Miłości (człowiek przed rzeczą, etyka przed techniką, „być” przed „mieć”, miłosierdzie przed sprawiedliwością). Zostawiają je w każdym z miejsc, przez które idą.

Zwracam uwagę na charakterystyczny krzyż, który zdobi nie tylko Tablice Pokoju, ale też szyje pielgrzymów. – To franciszkański krzyż tau. Tak wyglądał krzyż Chrystusa przed przybiciem tabliczki Piłata – wyjaśnia Roman. Już w 1215 r. papież Innocenty III powiedział, że kto nosi tau, reprezentuje swoim postępowaniem pochwałę krzyża: „Miłosierdzia dostąpią ci, którzy będą nosili znak TAU – znak pokutnego, odnowionego w Chrystusie życia”. – My już doświadczyliśmy Bożego miłosierdzia i niesiemy to miłosierdzie innym – zaznacza Szymon.

Pielgrzymi dotarli do Berlina 15 sierpnia. Łącząc na mapie punkty, które przeszli, uzyskamy kształt krzyża tau. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, korespondentka „Tygodnika Powszechnego” z Turcji, stały współpracownik Działu Zagranicznego Gazety Wyborczej, laureatka nagrody Media Pro za cykl artykułów o problemach polskich studentów. Autorka książki „Wróżąc z fusów” – zbioru reportaży z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2016