Granica Dobrej Nowiny

Zabójstwo misjonarza, który chciał przekonać do chrześcijaństwa wyspiarzy z Oceanu Indyjskiego, wznowiło debatę nad prawami ludzi, którzy od tysiąca lat żyją według swoich zwyczajów.
z Port Blair (Wyspy Andamańskie na Oceanie Indyjskim)

03.12.2018

Czyta się kilka minut

Jedno z nielicznych zdjęć mieszkańców Sentinelu Północnego; fotografia niedatowana. / CHRISTIAN CARON – CREATIVE COMMONS A-NC-SA
Jedno z nielicznych zdjęć mieszkańców Sentinelu Północnego; fotografia niedatowana. / CHRISTIAN CARON – CREATIVE COMMONS A-NC-SA

W sobotę 17 listopada na Andamanach i Nikobarach w Zatoce Bengalskiej – wyspiarskim terytorium podporządkowanym Indiom – z rąk mieszkańców zginął John Allen Chau. Ten 27-letni Amerykanin z Alabamy pragnął pozyskać dla chrześcijaństwa Sentinelczyków, rdzennych mieszkańców jednej z wysp. Od lat odmawiają oni wszelkiego kontaktu ze światem zewnętrznym i konsekwentnie bronią się przed obcymi – na ciekawskich czy antropologów z reguły reagują strzałami i dzidami.

Niezrażony niebezpieczeństwami – i zakazem rządu Indii, który wyznaczył nieprzekraczalną granicę trzech mil morskich wokół brzegu Sentinelu Północnego – John wierzył, że dzięki swojej miłości oraz Jezusowi pokona wszystkie bariery. Śmierć mężczyzny wznowiła debatę nad prawami ostatnich ludów na naszej planecie, które od setek czy nawet od tysiąca lat żyją nieprzerwanie według tych samych zwyczajów.

Nigdy nie przestawaj

Profil Johna Allena Chaua w serwisie Instagram jest pełen impresji w duchu backpackingu – tej szczególnej formy wędrowania po bezdrożach świata, na własną rękę, gdy podróżnik stara się żyć w drodze tak, jak żyją ludzie, wśród których akurat się znajduje: poruszać się takim transportem jak oni, jeść to, co oni.

Znajdziemy tu zdjęcia z wycieczek w dzikie góry, ze spływów kajakowych, z nurkowania na rafach koralowych, z noclegów w namiocie „na dziko”, a także wolontariatu w Republice Południowej Afryki. Mnóstwo egzotycznych zdjęć przyrody, na których dostrzeżemy też opakowanie suszonego mięsa Perky Jerky – sponsora wypadów mężczyzny.

Na jednej fotografii John leży uśmiechnięty w szpitalu. Pogryzł go grzechotnik. Na innym pokazuje zakrwawioną stopę, po ataku pijawek w dżungli. Hasło #neverstopexploring (nigdy nie przestawaj eksplorować) należało do jego stałych tagów.

John ukończył Oral Roberts University w stanie Oklahoma – chrześcijańską uczelnię, związaną z ruchem zielono­świątkowym. Powstały w USA na początku XX w. jako nurt w protestantyzmie (i obecny też w Polsce), kładzie on nacisk na znaczenie Ducha Świętego. A także na ewangelizację.

Mat Staver, założyciel Covenant Journey – protestanckiej kongregacji organizującej podróże do Izraela, z którą John był związany – mówił potem, że chłopak interesował się Sentinelczykami już od czasów liceum: marzył o ich masowej konwersji.

Wyspy Andamańskie – archipelag składający się z kilkuset wysp, w tym także z tej jednej, na której miał zginąć – John odwiedzał wcześniej kilkakrotnie. Być może przygotowywał się do swojej misji.

Wiadomo, że na izolowany Sentinel Północny przetransportowali go miejscowi rybacy, którym miał zapłacić za to 25 tys. rupii (to czterokrotna wartość miesięcznego zarobku andamańskiego rybaka; równowartość ok. 1500 zł). W późniejszych zeznaniach, złożonych przed indyjską policją, rybacy (zatrzymano siedem osób) przekonywali, że ostrzegali Amerykanina przed kontaktem z mieszkańcami. Oni sami bali się podpływać blisko wyspy. Z ich łodzi młody misjonarz dopływał na wyspę kajakiem.

„Chciał przynieść im pokój”

Zachował się notes Johna (niewielki: 13 stron zapisków), w którym spisywał swoje obserwacje. Lynda Adams-Chau, matka misjonarza, udostępniła go magazynowi „Washington Post”.

Okazuje się, że John próbował nawiązać kontakt z mieszkańcami wyspy trzykrotnie, pomiędzy 15 a 17 listopada. Podczas pierwszego spotkania sentinelskie dziecko strzeliło w niego strzałą z łuku, która miała zatrzymać się na jego wodoodpornej Biblii. Jak odnotował w notesie, przywitał ich deklaracją o swojej miłości i miłości Jezusa. Odniósł rany, ale zdecydował się wrócić na wyspę. Następnego dnia spotkanie ponownie zakończyło się przemocą ze strony mieszkańców wyspy. Jego kajak został zniszczony, a na rybacką łódź dotarł z powrotem wpław. Rybacy namawiali go, aby zrezygnował. Ale John był uparty i postanowił spróbować kolejny raz. Feralnego 17 listopada rybacka załoga dostrzegła Sentinelczyków, jak grzebią jego ciało na plaży.

Zapiski ujawniają też misjonarskie marzenia Amerykanina. „Panie, czy to jest ta ostatnia warownia szatana, gdzie nikt nie słyszał ani nawet nie miał okazji usłyszeć twojego imienia?” – pisał. W innym wyrażał nadzieję na ustanowienie Królestwa Bożego na wyspie.

Dziennik Johna stał się tematem licznych komentarzy. Dla jednych ujawnione zapiski mają obnażać jego niezrównoważenie. Dla innych są dowodem jego bohaterstwa. Wiele Kościołów ogłosiło go już męczennikiem za wiarę. „John chciał tylko przynieść im pokój” – podkreślał Mat Staver z kongregacji, z którą John czasem podróżował.

Pojawiają się też głosy, aby rząd Indii ukarał morderców, a przynajmniej sprowadził ciało mężczyzny. Zadanie z pozoru łatwe, może okazać się jednak niewykonalne – do połowy minionego tygodnia próby odzyskania zwłok nie powiodły się. Łódź z indyjskimi policjantami, która usiłowała dobić do wyspy w takim celu, musiała zawrócić z obawy przed zbrojną konfrontacją z wyspiarzami.

Tajemnicze plemię pośrodku oceanu

Kim są ludzie, którzy przybyszów – także tych niemających wrogich zamiarów – witają strzałami z łuków?

Twórcy muzeum krajoznawczego w Port Blair (głównym mieście archipelagu Andamanów) tak przedstawili mieszkańców wyspy Sentinel Północny. / Fot. Roman Husarski

O mieszkańcach wyspy Sentinel Północny wiemy bardzo mało. Choć coś jednak wiadomo – większość plemion zaliczanych do tzw. izolowanych, w rzeczywistości ma pewien kontakt z zewnętrznym światem, za pośrednictwem innych grup etnicznych.

Na podstawie nielicznych spotkań z Sentinelczykami ustalono więc, że język ich ludu znacznie różni się od języków Jawara czy Onge – plemion zamieszkujących najbliższe wyspy archipelagu Andamanów. Najprawdopodobniej należą oni do ludu Negrytów. Mają bardzo ciemną skórę i niski wzrost, przeciętnie ok. 160 cm.

Antropologowie podejrzewają, że na Sentinel Północny dotarli już 55 tys. lat temu z Afryki i od tamtego czasu nie opuścili swojego niewielkiego (72 km2 powierzchni) kawałka ziemi.

Nie wiemy nawet, ilu jest dokładnie Sentinelczyków. Antropologiczne muzeum w Port Blair mówi o zaledwie piętnastu, ale to z pewnością zaniżona liczba. Inne dane mówią o 200, 300, a nawet 500 mieszkańcach. Jednym słowem – loteria. Bez możliwości badań w terenie pozostają nam jedynie spekulacje.

W czasach kolonialnych Brytyjczycy stosowali różne metody „radzenia” sobie z takimi izolowanymi plemionami. Najprostszym sposobem było porwanie miejscowego dziecka, nauczenie go języka angielskiego i odesłanie do domu w roli tłumacza i „wtyczki”, z pokaźnym zapasem prezentów i obietnicą poprawy bytu.

Metoda ta, zazwyczaj skuteczna, w przypadku Sentinelczyków poniosła porażkę. Być może ze względu na jej wyjątkowo brutalny przebieg. W 1880 r. zbrojna ekspedycja, dowodzona przez zaledwie 20-letniego (sic!) Maurice’a Vidala Portmana – brytyjskiego kolonialnego administratora – wylądowała na wyspie. Zabawa w kotka i myszkę, podczas której rdzenni mieszkańcy chowali się w buszu przed intruzami, trwała kilka dni.

W końcu Brytyjczykom udało się złapać parę staruszków i czworo dzieci. Dorośli zmarli niedługo po przybyciu do Port Blair, stolicy archipelagu Andamanów – prawdopodobnie zabiły ich zarazki, na które nie byli odporni. Dzieci odesłano na wyspę z paczką prezentów w nadziei, że przekonają starszyznę do współpracy. Ale słuch po nich zaginął.

Obszar „no go”

Rząd Indii, które po uzyskaniu niepodległości od Wielkiej Brytanii przejęły zwierzchność nad archipelagiem, stosował mniej brutalne metody.

Ale także ekspedycje prowadzone przez antropologów od lat 60. XX w. nie przyniosły efektów. Zwykle rdzenni mieszkańcy odrzucali proponowane im prezenty i atakowali przybyszów. Gdy w 1974 r. ekipa National Geographic zostawiła im na brzegu świnię (zwierzę zwykle cenione przez miejscowych wyspiarzy), Sentinelczycy wzgardzili podarunkiem – zadźgali ją dzidami i pogrzebali. Antropolodzy tłumaczyli się potem, że trudno stworzyć czytelne komunikaty: być może Sentinelczycy pierwszy raz widzieli takie zwierzę i nie wiedzieli, jak interpretować jej obecność.

Pierwszy przyjazny kontakt odnotowano dopiero w 1991 r. Aborygeni przyjęli kokosy – owoc najprawdopodobniej dla nich cenny. Nie występuje on na ich wyspie, ale czasem dociera do jej brzegów, niesiony przez morze. W kolejnych latach ponownie próbowali odganiać docierających do ich brzegu obcych, choć już nie tak agresywnie – i jak odnotowano, tym razem używali strzał bez ostrych grotów.

Mimo pojedynczego sukcesu, dowodzący zespołem indyjskich antropologów T.N. Pandit wycofał się z projektu, wskazując, że mieszkańcy wyraźnie dają do zrozumienia, że nie pragną kontaktu z zewnętrznym światem. Rząd Indii zaakceptował opinię eksperta, uznając wyspę za tzw. obszar no go – z zakazem wstępu.

W kolejnych latach zdarzały się incydenty, czasem tragiczne. W 2006 r. zamordowano dwóch rybaków, którzy nielegalnie dokonywali połowów przy ich wyspie.

Poparcie dla prawa wyspiarzy do życia w izolacji wzrosło w 2012 r. z powodu skandalu, który dotyczył turystów nagrywających taniec półnagich kobiet z andamańskiego plemienia Jarawa w zamian za jedzenie. Na filmie słychać ponaglający głos towarzyszącego turystom policjanta: „Tańczcie! Tańczcie!”.

Spór o misję Johna

Zanim podjął swoją ostatnią próbę, John Allen Chau odnotował: „Byłem dla nich taki miły, dlaczego są tak wściekli i agresywni?”. Amerykanin zupełnie nie rozumiał, jak bardzo odmiennie lokalny lud może odczytywać wysyłane mu znaki.

W dyskusji, która teraz się toczy, indyjski antropolog P.C. Joshi z uniwersytetu w Delhi powiedział, że misjonarz „prosił się o agresję”. Po raz kolejny mogliśmy mieć do czynienia z chaosem symbolicznym. Śpiewane przez Johna pieśni religijne mogły zostać odczytane w kluczu magicznym. Tym bardziej próby oferowania nożyczek i agrafek. Nawet przygotowane w prezencie ryby nie mogły kojarzyć się z podarunkiem, skoro – przy bogatej w faunę morską rafie koralowej – mieszkańcy wyspy mają ich pod dostatkiem.

Sentinelczycy mogą mieć też inne powody do unikania kontaktu z obcymi. Tak długa izolacja mogła sprawić, że ich system immunologiczny jest niezwykle słaby.

Przestrogą może być tu los samych Andamańczyków: najliczniejsze wcześniej plemię z archipelagu, w okresie rządów kolonialnych zostało tak zdziesiątkowane przez grypę, ospę, syfilis i alkoholizm, że w 1971 r. zostało zaledwie 19 jego przedstawicieli. Dziś jest ich nieco więcej – kilkanaście rodzin zamieszkuje Strait Island, wyspę-rezerwat.

Gdy pytam o całą sprawę w Indiach, słyszę głosy dezaprobaty. Pojawiają się oskarżenia wymierzone we wciąż żywe, zdaniem moich rozmówców, imperialne myślenie. – Ameryka daje tym misjonarzom duże pieniądze, by mieszać ludziom w głowie – mówi mi Sidharth, lekarz z Chennai, który podobnie jak wielu innych podejrzewa, że za całą sprawą stoi rząd USA.

Próbując polepszyć atmosferę rozmowy, wskazuję, że nie wszyscy misjonarze mówią w ten sam sposób. Podaję przykład plemion z Papui-Nowej Gwinei, w których po nawróceniu na chrześcijaństwo znacząco spadła przemoc. Jednak temat misji i misjonarzy ma w Indiach bardzo negatywne konotacje i kojarzy się z kolonializmem. Niektórzy obawiają się, że cała ta sprawa może jeszcze bardziej pogorszyć i tak niełatwą sytuację chrześcijan w Indiach.

Ale są też opinie, że „dzikich” powinno się ucywilizować. W końcu dlaczego niektórzy obywatele mieliby pozostać bezkarni w obliczu popełnionej zbrodni?

Spotykam się też z bardziej filozoficzną refleksją. Pewien starszy człowiek przekonywał mnie, że z perspektywy hinduistycznej misjonarstwo nie ma sensu. – Skoro Bóg jest jeden, to po co mieszać w jego planach? – argumentował.

Ciąg dalszy nastąpi?

Dotąd nie udało się odzyskać ciała Johna, a dalsze postępowanie w tej sprawie stoi pod znakiem zapytania. Mimo zewnętrznych nacisków, rząd Indii nie spieszy się z kolejnymi ingerencjami w życie wyspy.

Być może Sentinelczycy mają szczęście. Indie w swoim prawodawstwie są dość wyjątkowe. Liczne plemiona, które wcześniej też żyły swoim życiem – w Chinach, Birmie czy Tajlandii – skończyły jako atrakcja turystyczna, z reguły ubezwłasnowolnione. Ci „ostatni”, z Andamanów, mają szansę uniknąć losu „ludzkiego zoo”.

Jeśli wcześniej nie wyniszczą ich choroby. Lekarz Sidharth obawia się, że tak bliski kontakt Sentinelczyków z Johnem może mieć dla nich jeszcze opłakane konsekwencje. ©

Autor jest kulturoznawcą i ­religioznawcą, specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej i Korei. Stale współpracuje z „TP”. Obecnie podróżuje po Indiach, na Facebooku prowadzi bloga „Włóczykij – Roman Husarski”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2018