Gra w karty

Ten magiczny kawałek plastiku nakręcał koniunkturę, ułatwiał życie, umożliwiał beztroskę. Nie przypadkiem jego ojczyzną są Stany Zjednoczone, kraj nadziei na lepsze jutro. Dziś Amerykanie biorą zimny prysznic.

07.07.2009

Czyta się kilka minut

Oferta nie do pogardzenia: 300 dolarów w nagrodę za likwidację karty American Express: trzeba w ciągu miesiąca spłacić wszystkie długi, zapomnieć o zbieranych przez lata punktach oraz premiach, i na jakiś czas rozstać się z kartą. Nie wiadomo, ilu dokładnie Amerykanów otrzymało wiosną takie oferty - instytucje kredytowe pilnie strzegą swych tajemnic - z pewnością jednak większość adresatów przecierała oczy ze zdumienia. Przez lata było bowiem dokładnie na odwrót. Jeszcze pod koniec ubiegłego roku w mojej skrzynce pocztowej co najmniej kilka razy w miesiącu znajdowałam zachętę do otwarcia kolejnego rachunku. Plazmowy telewizor? Nowy samochód? Wakacje na Hawajach? Wszystko w zasięgu ręki! Wabiono mnie możliwością zniesienia opłat, zerowymi odsetkami, darmowymi milami w liniach lotniczych. Nadawcy zapewniali, że zasługuję na wyższy kredyt. Oferty przychodziły również do mojej czteroletniej córki - właśnie niedawno oznajmiła, że umie już liczyć do stu, więc najwyraźniej na wyższy kredyt również zasługiwała.

Jeszcze niedawno statystyczna amerykańska rodzina posługiwała się 13 kartami kredytowymi, na których posiadała 10 678 dolarów długu. Jej oszczędności - ok. 390 dolarów rocznie - stanowiły zaledwie 0,4 proc. dochodów, dwudziestokrotnie mniej niż pod koniec lat 60. Na obsługę wszystkich kredytów (odsetki i prowizje od pożyczek hipotecznych, zakupów na raty i długów na kartach kredytowych) przeznaczała rocznie 14,5 proc. swych dochodów. W ciągu zaledwie sześciu lat, między rokiem 2000 a 2006, wartość zaciąganych przez Amerykanów pożyczek wzrosła o jedną trzecią. Jeszcze szybciej rosły zyski instytucji oferujących karty kredytowe - ocenia się, że w roku 2008 były o 45 proc. większe niż pięć lat wcześniej i wyniosły około 150 mld dolarów. Na samych tylko karach za spóźnienia w spłatach i przekraczanie limitów amerykańscy kredytodawcy zarobili w minionym roku blisko 18 mld dolarów.

Trochę zdrowego rozsądku

Dziś jednak nad głowami instytucji, które jeszcze kilka miesięcy temu szafowały plastikiem na lewo i prawo, zbierają się czarne chmury. Z danych agencji Fitch Ratings wynika, że w grudniu ubiegłego roku odsetek kredytobiorców, którzy utracili płynność, wzrósł do 7,5 proc. (prawie dwa razy tyle co rok wcześniej). Rosnące bezrobocie sprawia, że w tym roku na pewno będzie ich więcej. To jedna z przyczyn, dla których kredytodawcy na gwałt próbują się pozbyć niepewnych klientów.

Nie jest to jednak jedyne ich zmartwienie. Równie poważnym problemem są klienci, którzy coraz głośniej mówią, że czują się oszukani.

O nieuczciwe praktyki i nadmierną chciwość oskarżył niedawno firmy kredytowe prezydent. "Człowiek, który otrzymuje kartę kredytową i podpisuje z bankiem umowę, nie powinien mieć poczucia, że traci wszelkie swoje prawa. Nie powinien także potrzebować szkła powiększającego ani dyplomu wydziału prawa, aby zrozumieć, co jest w tej umowie zapisane drobnym drukiem, czasami nawet nie do końca po angielsku" - mówił Barack Obama, ponaglając Kongres do przyjęcia ustawy "przywracającej do systemu finansowego trochę zdrowego rozsądku".

Jeśli proponowane zmiany wejdą w życie - prace nad końcową wersją ustawy trwają obecnie w Senacie - banki udzielające kredytów konsumenckich będą miały zdecydowanie trudniejsze życie: nie będzie im wolno tak lekką jak dotychczas ręką udzielać kredytów niepełnoletnim czy osobom z niskimi dochodami; trudniej będzie nakładać rozmaite kary czy opłaty manipulacyjne. Ci, którzy zdecydują się wabić nowych klientów niskim oprocentowaniem, przez co najmniej pół roku nie będą mogli go zmieniać.

Amerykańskie Stowarzyszenie Bankowców - jak nietrudno się domyślić, do proponowanych zmian nastawione mało entuzjastycznie - zwraca jednak uwagę, że efektem będzie trudniejszy dostęp do kredytów, co może negatywnie wpłynąć na całą gospodarkę. "Wiele osób, które w przeszłości posiadały karty kredytowe, teraz nie będzie mogło z nich korzystać, wiele innych będzie musiało zadowolić się niższymi limitami" - twierdzi prezes stowarzyszenia Edward L. Yingling. "Cofamy wskazówki zegara do lat 60.".

Od tektury do plastiku

Pożyczanie pieniędzy w USA zawsze było łatwiejsze niż gdzie indziej. To właśnie dzięki temu amerykańska gospodarka rozwijała się tak dynamicznie. Aby założyć własny biznes - niewielki kiosk z hot dogami czy prężną firmę internetową - wystarczył zapał i chęć do pracy; kapitał łatwo było zorganizować. Choć nowoczesne karty kredytowe pojawiły się w kraju Wuja Sama dopiero pół wieku temu, mniej lub bardziej formalne kredyty i rabaty, oferowane stałym klientom przez indywidualnych handlowców, istniały niemal od zawsze. Na pomysł wyprodukowania pierwszych kart - z metalu, a nawet tektury - jako pierwsi wpadli ponoć w latach 20. właściciele stacji benzynowych. Wkrótce potem w ich ślady poszły domy towarowe. ChargaPlate - niewielki metalowy prostokąt, z wyciśniętym na wierzchu nazwiskiem oraz adresem klienta - był najczęściej przechowywany przez właściciela danego sklepu i tylko w nim mógł być wykorzystywany.

W 1959 r. Bank of America, w ramach eksperymentu, rozesłał pocztą do mieszkańców Fresno w Kalifornii ponad 60 tys. kart AmeriCard (w latach 70. ich nazwę zmieniono na Visa). Wkrótce potem pojawiła się konkurencyjna MasterCharge (późniejsza Master). Spłaty kredytu można było rozłożyć na dłuższy okres, a zakupów dokonywać w dowolnym miejscu. Handlowcy szybko odkryli, że klienci uzbrojeni w plastik dokonują zakupów znacznie lżejszą ręką, więc mimo iż banki pobierały od nich kilkuprocentową prowizję, ochoczo przystępowali do programu.

Był to początek rewolucji. Amerykańska gospodarka, która z produkcji wojennej przerzuciła się na dobra konsumpcyjne, przeżywała wówczas boom. Pokolenia, które w wiek dorosłości wchodziły podczas wojny, nie były tymczasem skłonne do konsumpcji. Zarówno handlowcom, jak i bankom zależało na zmianie ich przyzwyczajeń.

Między cnotą a możliwością

"W świecie pełnym możliwości nawet drobne ułatwienia wiele znaczą" - reklamowała w latach 90. swoje karty kredytowe Visa. "Są w życiu rzeczy, których nie można kupić za pieniądze. W przypadku wszystkich pozostałych są karty Master" - zapewniała konkurencja. Wydatki na prowadzoną w kilkunastu krajach świata kampanię reklamową uzasadniały dalekosiężne zamierzenia: przekonanie opornych klientów, że pożyczania pieniędzy nie trzeba się wstydzić - kredyt nie wiąże się bynajmniej z ryzykiem, lecz z najbardziej ekscytującymi przeżyciami, jakie mogą się w życiu przytrafić.

Jak zauważa w rozmowie z "TP" Robert Manning, profesor finansów w Rochester Institute of Technology i autor książki "Credit Card Nation" ("Naród Kart Kredytowych"), rozpoczęta przez banki pod koniec lat 80. marketingowa ofensywa dość szybko przyniosła pożądane rezultaty: życie na kredyt przestało być w Ameryce czymś wstydliwym. - Dawniej mieliśmy Benjamina Franklina, który pouczał nas, jak wielką cnotą jest oszczędność, gospodarność i przedsiębiorczość. Teraz młodsze pokolenia Amerykanów zostały przekonane, że kredyt to coś, co im się po prostu należy, i że na pewien styl życia po prostu zasługują - tłumaczy.

Nie bez znaczenia był zdaniem Manninga również fakt, że owe zmiany następowały w okresie stagnacji realnych zarobków klasy średniej i dramatycznego pogłębiania się nierówności majątkowych. - Ludziom trudno było pogodzić się z obniżaniem się standardu życia - mówi. - Tym bardziej że zewsząd słyszeli, iż powinni kupić większy dom, większy samochód, większy telewizor.

Instytucje finansowe skwapliwie wykorzystały także liberalizację przepisów nadzoru bankowego (pod koniec lat 80. zniesiono m.in. limity oprocentowania kredytów, kar i opłat manipulacyjnych) oraz pojawienie się nowych technologii. Te ostatnie umożliwiały zbieranie i analizowanie informacji na temat zwyczajów i upodobań użytkowników kart. Kto co kupuje? Gdzie? Ile? Jak często? Specjaliści szybko odkryli, że dzięki matematycznym algorytmom z dużą dozą prawdopodobieństwa można przewidzieć, kto kredyt spłaci szybko, a kto ze spłatami będzie się ociągać. Klientom zaczęto przypisywać "współczynnik wiarygodności kredytowej" (credit score). Paradoksalnie jednak to raczej ci, którzy rokowali słabo, stanowili dla banków najatrakcyjniejszy kąsek.

Na nich zarobić można było najwięcej.

Pułapka

Diane McLeod wychowała się w zamożnej rodzinie w Filadelfii - ojciec był właścicielem sześciu pizzerii, matka zajmowała się domem. Rodzice nie rozmawiali z dziećmi o pieniądzach, ale McLeod przypuszcza, że nie musieli się o nie martwić. Podejrzewa także, że nie korzystali z kart kredytowych - gdy nie mogli sobie od razu na coś pozwolić, mieli w zwyczaju oszczędzać.

W młodości Diane, która wcześnie się usamodzielniła, postępowała podobnie. Mąż był właścicielem niewielkiej firmy, ona przez trzynaście lat wychowywała w domu syna. Powodziło im się dobrze, bez kłopotów spłacali kredyt hipoteczny. Po raz pierwszy z kart kredytowych zaczęli korzystać, kiedy odchowawszy syna, Diane poszła do pracy.

Początkowo nic nie zwiastowało kłopotów: dwie przyzwoite pensje wystarczały na zaspokojenie większości potrzeb, a plastikowych kart rodzina używała tylko dla wygody. Kilka lat później rozwód, utrata dorywczej pracy, a potem choroba i nieoczekiwane wydatki medyczne sprawiły, że Diane straciła grunt pod nogami. Karta kredytowa stała się deską ratunkową. Bank, który natychmiast dowiedział się o jej kłopotach, w okamgnieniu podniósł oprocentowanie kredytu do 28 proc. W 2007 r. Diane, której zarobki brutto wynosiły 48 tys. dolarów, prawie połowę z nich - 20 tys. - musiała przeznaczać na kary, opłaty manipulacyjne i spłacanie odsetek. Choć przestała kupować na kredyt, jej długi rosły z miesiąca na miesiąc. Zaczęli ją dręczyć komornicy. Bank, zająwszy jej hipotekę, wystawił dom na aukcję. Musiała ogłosić niewypłacalność.

Nie jest jedyna. We wrześniu 2008 r. niewypłacalność ogłaszało 4,5 tys. Amerykanów dziennie. Jak wynika z badań prowadzonych na Uniwersytecie Harvarda przez prof. Elizabeth Warren, większość z nich to nieposiadające oszczędności osoby, które nagle znalazły się w podbramkowej sytuacji - wśród najczęstszych przyczyn bankructw są wydatki medyczne, utrata pracy, nawet chwilowa, i rozwód.

Jedyne, co jest niezwykłe w historii Diane, to fakt, że w ubiegłym roku zgodziła się na rozmowę z dziennikarzem "New York Timesa". Choć zaciąganie kredytu dawno przestało już być czymś wstydliwym, w społeczeństwie amerykańskim kwestie finansowe, zwłaszcza gdy pojawiają się kłopoty, nadal są tematem tabu. Dość niezwykłe jest także to, że w odróżnieniu od większości bankrutów, McLeod winą za swe kłopoty nie obarcza banków. Przyznaje, że sama sobie nawarzyła piwa.

Czy tak jest rzeczywiście? Prof. Manning podkreśla, że na kredytowe kłopoty milionów Amerykanów trzeba patrzeć przez pryzmat głębszych zmian socjoekonomicznych. - W wyniku deregulacji sektora bankowego, amerykański kapitalizm przeszedł dramatyczną metamorfozę - wyjaśnia. - Produkcja przemysłowa, wytwarzanie dóbr przestały być opłacalne. Źródłem największych zysków stał się sektor finansowy.

- Zapanowało przekonanie - kończy - że w kapitalizmie nie obowiązuje prawo grawitacji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2009