Gra losu

„Zawsze miałem maniakalny stosunek do tego, co potrafi zdziałać przypadek, koincydencja, ślepy traf czy Los” – tak komentował Stanisław Lem swoją powieść „Katar”.

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Kadr z serialu telewizji niemieckiej „Ijon Tichy: Raumpilot” / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z serialu telewizji niemieckiej „Ijon Tichy: Raumpilot” / MATERIAŁY PRASOWE

W wydanym w 1976 r. „Katarze” Lem sięgnął – jak kilkanaście lat wcześniej w „Śledztwie” – po konwencję powieści kryminalnej, by swoim zwyczajem wywrócić ją na nice. Rzecz dzieje się w nieodległej przyszłości, amerykański astronauta próbuje odnaleźć sprawcę serii tajemniczych zgonów, które dotknęły zamożnych turystów odwiedzających Neapol i korzystających tam z kąpieli siarkowych. Mamy tu niesamowity klimat – zwłaszcza że bohater po powrocie z orbity czuje się w zmienionym świecie samotny i wyobcowany – mamy intrygującą zagadkę, okazuje się jednak, że nie mamy... mordercy. Czy raczej mamy, ale okazuje się on nieosobowy, jest nim bowiem przypadek.

Jak podsumowuje badacz Lemowego dzieła Maciej Płaza: „Za śmierć łysiejących amerykańskich turystów, leczących się w Neapolu w zakładzie balneologicznym i zajadających się prażonymi migdałami, odpowiadała substancja chemiczna, wytwarzająca się w ich organizmach pod wpływem wielu czynników, których działaniu umyślnie lub przypadkowo się poddawali: leków, słońca, siarki z kąpieli leczniczych, owych migdałów itp. Odpowiednia konfiguracja związków tworzyła depresor, który wywoływał u nich atak gwałtownej paranoi i samobójstwo”.

„Katar” jest więc kryminałem, w którym podważona została podstawowa zasada tego gatunku. Nie ma tu zbrodni, więc i nie ma motywów, które pozwoliłyby odkryć jej sprawcę. Co więcej – nie ma finalnego przywrócenia porządku, które prostemu czytelnikowi takich powieści daje poczucie, że światem rządzą jednak pewne reguły i że po wstrząsie, którym jest ich naruszenie, odtwarza się pierwotny ład. W tej powieści ładu nie ma, zastąpił go narastający chaos i natłok przypadkowych zdarzeń – bo jest to także dosyć katastroficzna wizja przyszłości.

Nie miejsce tu, by szerzej rozwijać wątek roli, jaką kategoria przypadku odgrywa w dziele i myśli Lema, w jego widzeniu dziejów cywilizacji i w ogóle życia na Ziemi – a jest to miejsce poczesne (przypomnijmy tytuł jego traktatu teoretycznoliterackiego: „Filozofia przypadku”). Poczucie przygodności istnienia i losowości, która w znacznej mierze decyduje o naszej życiowej drodze, zakorzenione jest przy tym głęboko w jego doświadczeniu. W szkicu autobiograficznym, napisanym przezeń w 1983 r. dla „New Yorkera”, czytamy: „Przekonałem się, że różnica między życiem a śmiercią może zależeć od drobiazgów – od wyboru ulicy, którą pójdzie się do pracy, od decyzji, czy przyjaciela odwiedzi się o pierwszej, czy dwadzieścia minut później, od tego, czy drzwi zastanie się otwarte, czy zamknięte”.

Ocalenie profesora Rappaporta

Dzisiaj wiemy więcej o tym przeraźliwym wojennym epizodzie. Rządy niemieckie we Lwowie zaczęły się 1 lipca 1941 r. pogromem. W ostatnich dniach sowieckiego panowania NKWD wymordowało więźniów Brygidek – rozkładające się ciała zalegały w piwnicach gmachu, który potem ktoś podpalił. Niemcy oskarżyli o zbrodnię Żydów, ukraińskie bojówki zgarniały z ulic ludzi o semickich rysach, zmuszając ich do wynoszenia trupów. Niespełna 20-letni Lem znalazł się wśród zatrzymanych, potem czekał na egzekucję. Ocalał przez przypadek, po prostu w pewnej chwili Niemcy wstrzymali zabijanie i puścili wolno tych, którzy jeszcze żyli.

Agnieszka Gajewska, autorka książki „Zagłada i gwiazdy”, pokazała, że Lem zapisał tę traumę w zupełnie nieoczekiwanym miejscu – w „Głosie Pana”, traktacie o badaniach nad tajemniczym sygnałem z Kosmosu. Jego narrator, profesor Hogarth, relacjonuje nam opowieść innej postaci, profesora Rappaporta (charakterystyczne jest to przeniesienie!), o pewnej egzekucji, której „w rodzinnym jego mieście” był on świadkiem i niedoszłą ofiarą. „Samej egzekucji stłoczeni pod murem, który grzał ich plecy jak olbrzymi piec, nie widzieli, ponieważ strzelano za ułomkiem ściany... Zapamiętał młodego człowieka, który przyskoczywszy do niemieckiego żandarma, wołał, że nie jest Żydem – lecz wołał po żydowsku (w żargonie), ponieważ niemieckiego zapewne nie znał. Rappaport poczuł obłąkańczy komizm tej sytuacji i naraz najdroższą rzeczą stało się dlań zachować do końca sprawność umysłu, tę właśnie, która umożliwiła mu zachowanie intelektualnego dystansu do owej sceny”. Gdy Wojciech Orliński, biograf Lema, zapytał panią Barbarę Lem, ile z doświadczeń Rappaporta było doświadczeniem jej męża, odpowiedziała lakonicznie: „Wszystko”.

O tamtym wydarzeniu pisarz nie mówił, podobnie jak spora część jego przeżyć wojennych stanowiło ono tabu. Chętnie za to przypominał, że przypadek umożliwił w ogóle jego pojawienie się na świecie. Doktor Samuel Lem, wracając pod koniec I wojny światowej z rosyjskiej niewoli, zginąłby niechybnie z rąk bolszewików, a tym samym nie mógłby począć syna, gdyby los nie postawił na jego drodze pewnego fryzjera, który znał doktora ze Lwowa, a teraz w ukraińskim miasteczku był golibrodą bolszewickiego komendanta... Wariacją na wspomniany temat jest jedna z recenzji nieistniejących książek, które składają się na tom „Doskonała próżnia” (1971). Autor recenzowanego dzieła, czeski uczony profesor Kouska, w jego pierwszym tomie, zatytułowanym „De impossibilitate vitae”, dowodzi, że albo z gruntu fałszywa jest teoria prawdopodobieństwa, albo nie istnieje świat ożywiony z człowiekiem na czele.

Teraz starczyłoby przez następne strony cytować tę znakomitą groteskę, zwłaszcza zaś – błyskotliwą analizę ciągu zdarzeń, koincydencji, przypadków i łańcuchów kauzalnych, które doprowadziły do zawarcia związku pomiędzy pewnym lekarzem wojskowym i pewną pielęgniarką, a w konsekwencji – pojawienia się na świecie profesora Kouski. Rozrzut czynników, które wpłynęły na „być albo nie być” profesora, jest niebywale rozległy, obejmuje nie tylko losy wszystkich konkurentów jego ojca do ręki jego matki, ale i wydarzenia polityczne epoki na czele z zamachem w Sarajewie i sięga ostatecznie aż po młodszy eolit. Wtedy to pierwszy paleopitek dopadł czwororęką jeszcze praczłowiekinię i posiadł ją pod drzewem eukaliptusowym rosnącym tam, gdzie dzisiaj w Pradze jest Malá Strana, a wskutek zmieszania się ich chromosomów „powstał ten typ mejozy i to sprzężenie genowych lokusów, które przenosząc się przez następne 30 000 generacji wytworzyło na twarzy panny pielęgniarki ów uśmiech, podobny trochę do uśmiechu Mony Lizy, który oczarował młodego chirurga Kouskę”.

Pomyje z rakietowego wiadra

Szczerze polecam tę lekturę, jak wszystkie groteski Lema niebywale zabawną i odznaczającą się niesłychaną inwencją językową. Radzę przy tym pamiętać, że u Lema tonacja buffo nie oznacza koniecznie, iż sprawy, które przy jej pomocy zostały opowiedziane, są lekkie, łatwe i przyjemne. W „Podróży ósmej” z „Dzienników gwiazdowych” Ijon Tichy uczestniczy – na swoje szczęście tylko w sennej wizji – w sesji Organizacji Planet Zjednoczonych jako delegat Ziemi. A właściwie kandydat na delegata, bo ewentualne członkostwo Ziemi w tej organizacji ma być dopiero rozpatrywane. „Należało oczekiwać przemówień, a ja słowa nie wykrztusiłbym przez spieczone emocją gardło, ujrzawszy więc dużą, lśniącą maszynę z chromowanym szynkwasem oraz małymi szparkami na monety, czym prędzej wrzuciłem jedną, podstawiając zapobiegliwie przygotowany kubek termosu pod kran”. Rzekomy automat z wodą sodową okazał się wprawdzie zastępcą przewodniczącego delegacji tarrakańskiej w pełnej gali, jednak do skandalu nie doszło, bo to właśnie Tarrakanie podjęli się zarekomendowania kandydatury Ziemian...

Rekomendacja okazuje się niezbyt precyzyjna, potem wybucha dyskusja, coraz bardziej burzliwa, a cywilizacja nasza poddana zostaje miażdżącej krytyce. Nie tylko zresztą ona – okazujemy się bowiem produktem czyjegoś niechlujstwa i niefrasobliwości. „Oto przychodzą do nas istoty – grzmi przedstawiciel Erydanu – które nie znają ani ohydy własnej egzystencji, ani też jej przyczyn!... Cóż my możemy im odpowiedzieć wtedy, wszystkim owym wszetekom, potworniaczkom, ohydkom, matkojadom, trupolubom, tępalom, załamującym swoje niby-ręce i padającym z niby-nóg, kiedy się dowiadują, że należą do pseudotypu Artefacta, że doskonałym ich stwórcą był jakiś majtek, który wylał na skały planety martwej – sfermentowane pomyje z rakietowego wiadra, dla uciechy przydając owym żałosnym pierwocinom życia własności, które uczynią je potem urągowiskiem całej Galaktyki! Jakże potem obronią się nieszczęśni, kiedy jakiś Katon wytknie im ich haniebną lewoskrętność białeczną!!”. Jeśli tak miałoby wyglądać celowe działanie u naszych prapoczątków – czyż nie lepszy jednak byłby przypadek? ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018