Gorzkie święto

Kongijczycy czekali na ten dzień długo – jeszcze żaden z ich przywódców nie złożył władzy po dobroci. Ale kiedy w końcu to się stało, zamiast uniesienia odczuli co najwyżej ulgę.

28.01.2019

Czyta się kilka minut

Zwolennicy Féliksa Tshisekediego pod kwaterą główną opozycji w Kinszasie po ogłoszeniu wyniku wyborów, 10 stycznia 2019 r. / JEROME DELAY / AP / EAST NEWS
Zwolennicy Féliksa Tshisekediego pod kwaterą główną opozycji w Kinszasie po ogłoszeniu wyniku wyborów, 10 stycznia 2019 r. / JEROME DELAY / AP / EAST NEWS

W styczniu, po raz pierwszy w historii, władza w Demokratycznej Republice Konga (w latach 1971-97 zwanej Zairem) przeszła z rąk do rąk w sposób pokojowy i, z grubsza rzecz biorąc, demokratyczny. Przejął ją polityk z opozycji, a to w Afryce wciąż nie zdarza się często.

Co więcej, Félix Tshisekedi, ogłoszony zwycięzcą wyborów, jest synem Étienne’a, weterana i patriarchy kongijskiej polityki, charyzmatycznego trybuna, uwielbianego przez Kongijczyków za niezłomną walkę z kolejnymi tyranami. Cieszył się on wśród rodaków wielkim posłuchem. Gdy dwa lata temu umarł w Brukseli, prezydent Joseph Kabila nie zgodził się na jego pogrzeb w Kinszasie, stolicy kraju, w obawie, że przerodzi się w rewolucję. Félix zwieńczył dzieło ojca – zdobył to, o co Étienne Tshisekedi tak długo walczył.

Zdawałoby się, że szczęśliwe, niemal wzruszające zakończenie tej rodzinnej sagi powinno wywołać euforię, rozpocząć polityczny karnawał z triumfalnymi wiecami i korowodami. I że Tshisekedi junior zostanie uznany za bohatera, zbawcę i przewodnika, który poprowadzi Kongijczyków w świetlaną przyszłość. A jednak na wieść o jego wygranej w Kinszasie i całym kraju zapadła cisza. Ludzie winszowali sobie z ulgą, że tym razem walka o władzę nie zakończyła się przelewem krwi, ale radość zepsuły im pogłoski, że Tshisekedi wygrał nieuczciwie. A nawet że otrzymał władzę w prezencie od ustępującego tyrana.

Przegrany leci do Hagi

Panujący od 18 lat Joseph Kabila ani myślał oddawać władzę, którą przejął po śmierci ojca, również prezydenta, zamordowanego w 2001 r. przez żołnierza ze straży przybocznej. Choć druga i ostatnia dozwolona prawem prezydencka kadencja skończyła się w grudniu 2016 r., Kabila zwlekał z nowymi wyborami. A to tłumaczył, że brakuje na nie pieniędzy, a to, że nie ma warunków, bo w kraju toczy się wojna i trwa groźna epidemia eboli. Kluczył tak, wykręcał się – i rządził dalej, ponieważ konstytucja stwierdza, że dopóki nie uda się wybrać nowego przywódcy, władzę sprawuje stary. Do wyborów i ustąpienia zmusili go w końcu sąsiedzi, obawiający się, że jeśli w Demokratycznej Republice Konga, kontynentalnym kolosie, wybuchnie nowa wojna, ucierpi na tym połowa Afryki.

Postawiony pod ścianą Kabila namaścił na następcę swojego wiernego ministra policji, pozbawionego wpływów i własnych ambicji. Miał wygrać wybory, a potem dbać o bezpieczeństwo i interesy szefa. A po pięciu latach, kiedy Kabila (ma dopiero 47 lat) znów będzie mógł ubiegać się o prezydenturę, posłusznie ustąpić mu miejsca. W grudniowych wyborach faworyt prezydenta wypadł jednak fatalnie. Przegrał z obydwoma kandydatami opozycji, Tshisekedim i Martinem Fayulu i zdobył tak niewiele głosów, że nawet sfałszowanie wyników głosowania stało się niemożliwe.

Z tych dwóch rywali Kabila bardziej obawiał się Fayulu, który w wyborach zastępował jego dwóch najgroźniejszych i najbardziej nienawistnych wrogów – byłego wiceprezydenta Jean-Pierre’a Bembę i Moïse Katumbiego. Katumbi, milioner z prowincji Katanga, jednego z najbogatszych zagłębi surowcowych na świecie, został wykluczony z wyborów z powodu zarzutów o finansowe malwersacje (Katumbi twierdzi, że oskarżenia są nieprawdziwe, ale na wszelki wypadek wyjechał do RPA). Bemba, który w 2006 r. przegrał z Kabilą w wyborach prezydenckich, został zdyskwalifikowany jako zbrodniarz wojenny, sądzony przez Międzynarodowy Trybunał Karny (gdyby wtedy wygrał z Kabilą wybory, w haskim areszcie jako wojenny zbrodniarz wylądowałby zapewne Kabila). Bemba i Katumbi poparli Fayulu jako wspólnego kandydata opozycji w grudniowych wyborach.

Teraz albo nigdy

Początkowo poparł go także Tshisekedi, ale szybko zmienił zdanie. Uznał, że nieobecność Katumbiego, Bemby i Kabili na listach wyborczych stwarza szansę na łatwą wygraną; że jeśli ma zostać prezydentem Konga, to właśnie teraz.

Już w dniu wyborów, 30 grudnia, pogłoski i przecieki z komisji wyborczych wskazywały, że wygra zdecydowanie Fayulu, na którego miało zagłosować prawie dwie trzecie Kongijczyków. Aby do tego nie dopuścić, Kabila rozkazał swoim urzędnikom, by tak sfałszowali wyniki, aby ich zwycięzcą można było ogłosić Tshisekediego. Uznał go za rywala słabszego, o sławnym co prawda nazwisku, ale pozbawionego doświadczenia (nie sprawował nigdy żadnego stanowiska, a połowę życia spędził w Belgii, dawnej metropolii kolonialnej) – kogoś, kogo z łatwością ogra w politycznych intrygach i ubezwłasnowolni jako prezydenta.

W zamian za prezydenturę Kabila miał zażądać od Tshisekediego gwarancji bezpieczeństwa i części władzy dla siebie i swoich współpracowników, a także zachowania ich na stanowiskach w administracji, policji i wojsku. Tshisekedi ponoć się zgodził pójść na ten układ. Oficjalnie obaj zaprzeczają jakimkolwiek targom o władzę.

Tak czy siak, oficjalnym zwycięzcą wyborów został ogłoszony Tshisekedi, a urzędnicy podliczający głosy podali, że zdobył ich o pół miliona więcej niż ­Fayulu. Fayulu oznajmił, że został oszukany i okradziony z wygranej, zaskarżył wyborczy wynik do sądu, ale Trybunał Konstytucyjny odrzucił jego wniosek twierdząc, że nie przedstawił żadnych przekonujących dowodów oszustwa, a jedynie plotki.


CZYTAJ WIĘCEJ

STRONA ŚWIATA to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o  tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet. Wszystkie teksty są dostępne za darmo. CZYTAJ TUTAJ →


Mogło być gorzej, dużo gorzej

Tshisekediego zaprzysiężono, a Kabila w ostatnim (na razie, bo w 2023 r. ponownie zamierza się ubiegać o przywództwo państwa) prezydenckim przemówieniu oświadczył, że oddaje władzę bez żalu. Nie dziwota. Tak naprawdę zachował ją prawie nienaruszoną. Jeszcze przed wyborami posłuszni mu posłowie zapisali w konstytucji, że jako były prezydent będzie mógł dożywotnio być senatorem, a jeśli zostanie wybrany na przewodniczącego Senatu, będzie też zastępował prezydenta podczas jego nieobecności lub w razie jego niedyspozycji.

Kabila zostanie przewodniczącym Senatu, jeśli tylko tego zechce. Według oficjalnych wyników głosowania jego koalicja prezydencka zdobyła prawie trzy czwarte głosów w wyborach parlamentarnych i prowincjonalnych, i przejmie w nich niemal absolutną władzę ­(Fayu­lu załamuje ręce i pyta, jak to możliwe, że kandydat partii rządzącej w wyborach prezydenckich nie zdobył nawet ćwierci głosów, a w parlamentarnych osiągnęła ona wynik trzykrotnie lepszy).

Jako szef partii mającej władzę w parlamencie Kabila będzie miał prawo wskazać premiera i ministrów, posłowie i gubernatorzy zadbają, by nie zostały unieważnione korzystne dla niego i jego dworzan kontrakty, jakie pozawierał z zagranicznymi koncernami górniczymi, żeby zachowali posady mianowani przez niego urzędnicy i generałowie. Gazeta „Jeune Afrique” twierdzi wręcz, że Kabila nie wyprowadzi się nawet z pałacu prezydenckiego w Kinszasie, a Tshisekedi zamieszka w rezydencji premierów.

Oszukany Fayulu przekonuje, że tylko on ma prawo uważać się za prawowitego prezydenta Konga. Wzywa rodaków do kampanii obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec Tshisekediego. Kongijczycy wolą jednak udawać, że nie słyszą jego wezwań, a woleliby, żeby w ogóle zamilkł, pogodził się z porażką i z tym, że został oszukany. W imię pokoju i świętego spokoju.

„Mogło być gorzej, dużo gorzej” – mówią mieszkańcy Kinszasy zagranicznym dziennikarzom, którzy zjechali na wybory. „Nikt nie strzelał, a to najważniejsze. Głosowałem na Fayulu, ale cóż, przegrał, wielka szkoda. (…) Tshisekedi jest bardziej ugodowy, może to lepiej. Jego ojciec był człowiekiem niezwykle pewnym siebie i upartym, Félix wygląda na takiego, który bardziej przysłuchuje się, co inni mają do powiedzenia. (…) Kabili też należy się dobre słowo. Nigdy bym nie pomyślał, że dożyję chwili, gdy w moim kraju przywódca, który władzę zdobył przemocą, odda ją po dobroci cywilowi”.

Era dyktatora

Przed grudniowym głosowaniem Kongijczycy tak naprawdę wybierali sobie przywódców tylko raz, tuż przed ogłoszeniem niepodległości w 1960 r. Prezydentem został wtedy zachowawczy tradycjonalista Joseph Kasavubu, a premierem lewicowy rewolucjonista Patrice Lumumba. Wkrótce doszło między nimi do sporów, a w kraju wybuchła wojna domowa. Dochodziło do etnicznych waśni i pogromów pozostałych w Kongu białych. Kolejne prowincje, podburzane przez zachodnie koncerny górnicze, wzorem Katangi ogłaszały secesję, a ich przywódcy liczyli, że sami, bez dzielenia się zyskami z Kinszasą (wówczas noszącą nazwę ­Leopoldville) wzbogacą się na handlu surowcami. Buntownicy ściągali białych najemników. Do separatystów z rodzinnej, ­bogatej w diamenty krainy Kasai przystał między innymi Étienne Tshisekedi, wcześniej związany z Lumumbą, odsuniętym w końcu od władzy (przy udziale CIA) i zamordowanym (17 stycznia obchodzono w Kongu 41. rocznicę jego śmierci).

Sporom i wojnie domowej położył kres wojskowy przewrót dowódcy kongijskiego wojska Josepha-Désirégo Mobutu. Najpierw, w 1960 r., obalił Lumumbę, a pięć lat później także prezydenta Kasavubu i sam ogłosił się przywódcą państwa. Przezwał je Zairem i nakazał zmianę wszystkich imion i nazw na afrykańskie. Aby dać dobry przykład, zmienił nazwisko na Mobutu Sese Seko.

Rządził Kongiem, jakby stanowiło jego prywatną własność. Tak jak przed laty rządził nim król Belgów Leopold, opętany obsesją wielkości i kolonialnych podbojów, któremu pod koniec XIX w. zachodnie mocarstwa zgodziły się oddać we władanie ogromny obszar ziemi w dorzeczu rzeki Kongo. Mobutu był władcą równie chciwym, ale nie krwawym jak Belg. Nie tolerował rywali, ale uznał, że lepiej ich kupować, niż prześladować. Szybko odkrył, że nic tak nie wystawia na próbę opozycyjnej pryncypialności jak dostęp do władzy, godności, stosowne uposażenia, gabinety, limuzyny z szoferami i własna służba. Wtrącał więc do więzień swoich politycznych przeciwników, by uwalniać ich i prosto z więziennych cel awansować na premierów i ministrów. A po jakimś czasie zwalniał ich, oskarżał o nadużycia i korupcję i znów zamykał w więzieniu.

Étienne Tshisekedi na przemian to zwalczał Mobutu, to służył mu jako premier i minister. Podobnie wyglądały losy innych ważnych premierów i dysydentów: Jeana Nguzy Karl-i-Bonda czy Kenga Wa Donda, syna polskiego Żyda, który przed zarządzoną przez Mobutu afrykanizacją nosił nazwisko Leon Lubicz.

Wielka wojna afrykańska

Mobutu, należący w czasach zimnej wojny do najwierniejszych sojuszników Zachodu, uważał wolne wybory za niepotrzebną fanaberię zachodnich liberałów. Dla świętego spokoju urządzał je jednak od czasu do czasu, choć malkontenci z Brukseli, Paryża i Waszyngtonu zawsze narzekali, że kongijskie wybory były maskaradą. Mobutu obiecywał wtedy zwykle, że się poprawi, i że następna elekcja będzie już wzorowa.

Kleptokrata Mobutu doprowadził kraj do bankructwa i upadku, a kres jego rządom położyło powstanie, które w połowie lat 90. na wschodzie kraju wywołał Laurent-Désiré Kabila, ojciec Josepha. W 1997 r. partyzanci Kabili zajęli Kinszasę, a on sam obwołał się nowym prezydentem. Obiecywał, że przeprowadzi wybory, ale zanim ogłosił ich termin, wykluczył z nich ponad ćwierć tysiąca czołowych polityków z czasów Mobutu, w tym Étienne’a Tshisekediego. W 2001 r. Kabila został zamordowany, a władzę i stanowiska prezydenta przejął po nim jego syn, Joseph, panujący miłościwie do zeszłego tygodnia.

Powstanie Kabilów, a także poprzedzające je ludobójcze pogromy w sąsiedniej Rwandzie wywołały w Afryce wojnę, w której wzięło udział tuzin okolicznych państw. Rebelię Kabilów poparli rządzący w Rwandzie Tutsi, którzy postanowili najechać na Kongo, by rozgromić ukrywających się tam za miedzą Hutu, winnych zbrodni ludobójstwa. Rwandę i kongijskich partyzantów poparły Uganda i Burundi. Usadowiwszy się na prezydenckim fotelu w Kinszasie, Kabila senior postanowił jednak uwolnić się od dobrodziejów, którym zawdzięczał władzę. W odwecie Rwanda, a także Uganda i Burundi jeszcze raz najechały na Kongo, a nad jeziorami Kivu i Tanganika wybuchła nowa rebelia przeciwko rządzącym w Kinszasie.

Zagrożony Kabila zwrócił się o pomoc do innych sąsiadów – odsiecz nadeszła z Angoli, Zimbabwe, Namibii, wkrótce w wojnę wmieszane zostały też Sudan, Republika Środkowoafrykańska, a nawet Czad. Szacuje się, że między 1996 a 2003 r., gdy wojna została w końcu przerwana, od kul, maczet, z chorób i głodu mogło zginąć w Kongu nawet pięć milionów ludzi, a wyniszczony przez wojny prawie stumilionowy kraj stał się klinicznym przykładem państwa upadłego i nowego jądra ciemności, w którym popełniane są najgorsze zbrodnie.

Młodszy z Kabilów proponował Tshisekediemu, by wszedł do jego rządu. Ten jednak odmówił, a w 2006 r. zbojkotował urządzone przez ONZ wybory prezydenckie, które miały stać się początkiem kongijskiego odrodzenia. Tshisekedi uważał, że aby wyborcza walka była równa i uczciwa, Kabila powinien najpierw ustąpić ze stanowiska prezydenta, jako że sprawowana władza zapewnia mu przewagę nad rywalami. W 2011 r., mimo ponawianych żądań i wątpliwości, stanął jednak do wyborów przeciwko Kabili i je przegrał. Nie uznał porażki – do końca życia twierdził, że obie elekcje Kabila wygrał dzięki oszustwom.

Młodzi mówią „dość”

Ostatnie wybory w Demokratycznej Republice Konga rozpoczynają w Afryce demokratyczny maraton. W lutym wybory (prezydenckie, parlamentarne i prowincjonalne) czekają Nigerię – afrykańskie mocarstwo, najludniejszy, ponad 200-milionowy kraj kontynentu. Przywódców wybierać też będą w tym roku w RPA, Botswanie, Namibii, Mozambiku, Malawi, Senegalu, Gwinei, Beninie, Czadzie, Mauretanii, Algierii i Tunezji.

Głosowanie w Kongu wydaje się być dobrym prognostykiem tego, co czeka Afrykę. Mimo początkowego oburzenia i publicznie zgłaszanych wątpliwości co do uczciwości kongijskiej elekcji, Afryka ostatecznie pogodziła się z wygraną Tshisekediego i uznała w nim prawowitego prezydenta.

Ludzie z elit władzy, politycy – i to nie tylko afrykańscy – rzadko kiedy wybiegają myślami wprzód dalej niż cztery czy pięć lat, czyli tyle, ile trwają ich kadencje. Nad demokrację i reformy zdają się też przedkładać stabilizację. Niechęć do zmian sprawi jednak, że poczucie świętego spokoju może okazać się złudne. Zwłaszcza w Afryce, która z roku na rok staje się coraz ludniejsza (w 2050 r. ma tu mieszkać 2,5 mld ludzi) i coraz młodsza. Dwie trzecie ludności kontynentu stanowią ludzie młodzi, stojący dopiero na początku życiowej drogi – najmniej skłonni, by już dziś pogodzić się z tym, że może ona prowadzić donikąd. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2019