Gorzka pigułka

"Dostaliśmy niezłe manto" - przyznał zgnębiony Barack Obama w dzień po wyborach uzupełniających do Kongresu, które przerodziły się w głosowanie nad wotum zaufania dla jego administracji.

09.11.2010

Czyta się kilka minut

Porażka jest spektakularna: prezydenccy Demokraci stracili co najmniej 60 miejsc w Izbie Reprezentantów, izbie niższej parlamentu USA i co najmniej sześć w Senacie. Republikanie wygrali w wyścigu na urząd gubernatora w 29 z 37 stanów, w których odbyło się takie głosowanie. Wreszcie, Demokraci zdecydowanie zmniejszyli swój stan posiadania w legislaturach stanowych.

Republikanie, którym jeszcze niedawno wróżono jeśli nie polityczną śmierć, to długotrwałą hibernację, triumfują. John Boehner, dotąd przywódca mniejszości republikańskiej, który najprawdopodobniej w styczniu zostanie przewodniczącym Izby Reprezentantów, nie ma wątpliwości: "Amerykańscy wyborcy wysłali jasny komunikat - chcą zmiany kursu". Wtóruje mu przywódca Republikanów w Senacie Mitch McConnell: zapowiada, że jego partia doprowadzi do odchudzenia rządu, ograniczenia deficytu i zmniejszenia podatków.

Obaj obiecują, że spróbują unicestwić przyjętą wiosną przez Kongres reformę zdrowia - dla nich ucieleśnienie rozpanoszenia rządu i marnotrawstwa. Ponieważ większość, którą zdobyli właśnie w Kongresie, nie jest wystarczająca - zarówno Senat, gdzie większość ciągle mają Demokraci, jak i prezydent mogą zgłosić weto - w ciągu najbliższych dwóch lat Republikanie skoncentrują się na tym, by nie dopuścić do drugiej kadencji Obamy.

Dezaprobata dla prezydenta

Mimo zapewnień ekonomistów, że recesja w USA została zażegnana, bezrobocie nadal wynosi 9,6 proc. W sondażu dziennika "New York Times" ponad połowa badanych deklaruje obawę, że w przyszłym miesiącu nie będzie w stanie zapłacić czynszu lub raty kredytu hipotecznego. Wśród tych, którzy poszli do urn, prawie 90 proc. twierdziło, że gospodarka jest w fatalnym stanie, i że raczej nie ma nadziei na rychłą poprawę. Blisko połowa badanych przed lokalami wyborczymi twierdziła, że oddając swój głos, chcieli zgłosić dezaprobatę dla działań Obamy.

Owa dezaprobata może zakrawać na ironię losu. Republikanie i sympatycy Partii Herbacianej (czym jest Tea Party, pisaliśmy w "TP" nr 43/10) przekonują, że bezrobocie jest niezbitym dowodem, iż zarówno program pomocy bankom (przyjęty jeszcze przez administrację Busha i opiewający na 750 mld dolarów), jak i pakiet stymulujący gospodarkę (przyjęty przez Obamę, a przewidujący uruchomienie inwestycji publicznych i cięcia podatkowe w wysokości 800 mld) były programami chybionymi.

Oceny te kwestionuje większość ekonomistów. Nawet analitycy z Wall Street zgodnie twierdzą, że pakiet stymulacyjny pozwolił na zwiększenie wzrostu gospodarczego o co najmniej dwa punkty procentowe. Z badań przeprowadzonych przez Alana Blindera, profesora Uniwersytetu Princeton i byłego członka Rezerwy Federalnej, czyli banku centralnego, wynika, że gdyby nie rządowe pakiety, bezrobocie wynosiłoby dziś ponad 11 proc., a produkt krajowy brutto byłby o około pół biliona dolarów niższy.

Sukcesem zakończył się też opiewający na 86 mld dolarów pakiet pomocy dla firm motoryzacyjnych, które nie tylko uniknęły bankructwa (uratowano milion miejsc pracy), ale mają wkrótce zwrócić pożyczkę z nawiązką.

Banki, giełda, ludzie

"Obama nie jest złym prezydentem, jest prezydentem tragicznym" - zauważał niedawno tygodnik "Economist", który w przeszłości bynajmniej nie zawsze był zachwycony jego poczynaniami. Tragizm polega na tym, że dzięki rządowym interwencjom dość szybko od dna odbiły się wielkie banki i giganci z Wall Street. Ale statystyczny Kowalski nie odczuwa - i prawdopodobnie jeszcze długo nie odczuje - znaczących zmian.

Rządowe inwestycje rozłożono w czasie. Większość przepisów reformy zdrowia wejdzie w życie dopiero za parę lat. Ulg podatkowych wielu Amerykanów nawet nie zauważyło: zamiast czeku ze zwrotem podatku, jaki z fanfarami wysyłała administracja Busha, tym razem zmniejszono comiesięczną składkę odpisywaną od dochodów; ekonomiści twierdzą, że tak łatwiej jest pobudzić konsumpcję, co było głównym celem tej operacji.

Ale wbrew triumfalnym deklaracjom Republikanów i działaczy Partii Herbacianej, Amerykanie nie ferują bynajmniej tak jednoznacznych wyroków w sprawach gospodarczo-społecznych. Zwłaszcza gdy są proszeni o bardziej szczegółowe odpowiedzi. W sondażu Pew Research Center prawie połowa (48 proc.) protestowała przeciw ograniczaniu wydatków budżetowych, opowiadając się zarazem (52 proc.) za zniesieniem ulg podatkowych dla najbogatszych. Za zniesieniem reformy zdrowia było 49 proc., ale niemal tyle samo (52 proc.) protestowało przeciw prywatyzowaniu Social Security i ograniczaniu nakładów na Medicare - to państwowe osłony dla najuboższych i bezrobotnych oraz opieka zdrowotna dla emerytów.

"Demokraci Reagana"

Przegrana w wyborach uzupełniających - czego doświadczyli w minionym tygodniu Demokraci - nie jest w USA czymś nadzwyczajnym: spektakularne porażki ponosili tu w przeszłości i Republikanie, i Demokraci. Np. w 1994 r. podczas pierwszej kadencji Clintona, gdy doszło do tzw. "republikańskiej rewolucji" i konserwatyści na czele z Newtem Gingrichem (ma szansę stać się ich kandydatem w najbliższych wyborach prezydenckich) zdobyli wówczas 52 nowe mandaty. Demokraci odrobili straty dopiero 12 lat później, na fali antywojennych nastrojów i krytyki Busha, zdobywając 30 miejsc w izbie niższej i sześć w Senacie.

Niemal za każdym razem o takim zwycięstwie lub porażce decydowała grupa określana przez socjologów mianem "Demokratów Reagana". To głównie biali robotnicy, słabo wykształceni i ubodzy mieszkańcy uprzemysłowionych kiedyś stanów ze środkowej i północnej części kraju. Nazwa pojawiła się w 1980 r., gdy podczas kryzysu paliwowego Ronald Reagan odebrał tych wyborców Jimmy’emu Carterowi - odwołując się do ich frustracji i przekonując, że powodzi im się znacznie gorzej niż cztery lata wcześniej. W 1992 i 1996 r. podobna strategia ("Gospodarka, głupcze!") i lepsza koniunktura zapewniły zwycięstwo Demokracie Billowi Clintonowi. Ale w kolejnych wyborach biała klasa robotnicza zdecydowanie poparła Busha.

O "Demokratów Reagana" w 2008 r. dramatyczną walkę toczył też Obama: najpierw z Hillary Clinton (ona lepiej radziła sobie w tej grupie), a potem z Johnem McCainem. I w dużej mierze to oni zdecydowali wówczas o jego zwycięstwie. Ale kredyt zaufania, którego mu udzielili, okazał się kredytem krótkoterminowym: tym razem dwie trzecie "Demokratów Reagana" zagłosowało na Republikanów.

Czas polaryzacji

Zakończona właśnie kampania kosztowała co najmniej 4 mld dolarów (rekord w historii wyborów uzupełniających) i była kampanią niezwykle negatywną, nawet jak na amerykańskie standardy. W dużej mierze był to efekt najgłębszego od ponad 70 lat kryzysu, a po części rezultat niedawnego orzeczenia Sądu Najwyższego, który umożliwił finansowanie organizacji politycznych przez korporacje i anonimowych sponsorów. Oglądając wyborcze reklamówki - ich autorzy, zamiast przedstawiać własne propozycje, często koncentrowali się na dyskredytowaniu oponentów - można było odnieść wrażenie, że puściły jakiekolwiek hamulce. Ameryka w roku 2010 nie jest krajem dla tych, którzy kochają niuanse i wyrafinowane analizy.

W tych wyborach przegrało przede wszystkim centrum. W obu partiach polityków umiarkowanych - często weteranów, którzy w Waszyngtonie spędzili kilkanaście lat - zastąpią radykałowie, otwarcie deklarujący, że nie mają ochoty na kompromisy. Republikanie będą współpracować z nowicjuszami z Partii Herbacianej, którzy marzą o likwidacji ministerstw edukacji i ochrony środowiska. W szeregach Demokratów więcej będzie tych, którzy od Obamy oczekują większej odwagi (brak takowej zarzuca mu na łamach "New York Timesa" laureat ekonomicznego Nobla Paul Krugman), i którzy krytykowali go dotąd za to, że chęć "budowania mostów" przedkładał nad sondażową arytmetykę czy polityczną strategię.

Tak silna polaryzacja nie wróży dobrze amerykańskiej polityce. I to jest chyba największa porażka Obamy, który dwa lata temu obiecywał, że odmieni Waszyngton, i że będzie prezydentem nie "niebieskich" albo "czerwonych", ale zjednoczonych stanów Ameryki.

Bez magicznej różdżki

Na interaktywnym wykresie, opublikowanym dzień po wyborach przez "New York Times", czytelnicy mogli wybrać przymiotnik, który najcelniej oddaje stan ich ducha - i zaznaczyć go jednym z trzech kolorów: na czerwono (Republikanie), niebiesko (Demokraci) lub na czarno (niezależni). Im więcej ludzi wybrało dane słowo, tym większe miało rozmiary. Jak łatwo się domyślić, wśród niebieskich i czarnych królowała frustracja, zniechęcenie, strach. A wśród czerwonych? Tam oczywiście nadzieja, ekscytacja i ulga pojawiały się częściej. Ale nadal w towarzystwie całkiem pokaźnego strachu, cynizmu i niepewności. Niekwestionowanym zwycięzcą, we wszystkich trzech kolorach, był przymiotnik "zniesmaczony".

Pochodząca z Niemiec Petra, która od kilkunastu lat pracuje w USA jako lekarz, przyglądała się temu wykresowi ze smutkiem, ale bez zdziwienia. - Amerykanie nie są cierpliwym narodem. Iluż mam pacjentów, którzy przychodzą do mnie z wirusem, a mimo to natychmiast domagają się antybiotyku - mówiła, wspominając też o rozdmuchanych podczas kampanii Obamy nadziejach i nierealistycznych oczekiwaniach: - Do ludzi dopiero dziś, po dwóch latach, zaczyna docierać, że cud nie nastąpi, a Obama nie ma magicznej różdżki.

Brak magicznej różdżki. Brak słodkiego syropu, który szybko stawia człowieka na nogi. I nawet gorzkie pigułki nie do końca się sprawdzają.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2010