Głośno gęgam

ROBERT BIEDROŃ: Widzę potrzebę wzięcia odpowiedzialności nie tylko za Słupsk. Jeśli opozycja się nie ogarnie, to niestety moja przygoda z tym miastem będzie musiała się skończyć.

28.11.2017

Czyta się kilka minut

 / RENATA DĄBROWSKA / AGENCJA GAZETA
/ RENATA DĄBROWSKA / AGENCJA GAZETA

JACEK GĄDEK: Czy już się Pan wkurzył na Jarosława Kaczyńskiego?

ROBERT BIEDROŃ: Chce mnie pan wpuścić w maliny.

Ja? To raczej Pan chciał.

1 kwietnia, w prima aprilis, pozwoliłem sobie powiedzieć, że jeśli prezes PiS mnie wkurzy już tak, że nie wytrzymam, to stworzę własny komitet, ruszę w Polskę, wystartuję i będę tym prezydentem.

Pan sobie żartował, ale – patrząc w sondaże – niemało osób chciałoby, aby to nie była kokieteria.

Dlatego warto rozmawiać, dlaczego ludzie chcą, by to nie był żart. Uważam, że w takim oczekiwaniu nie chodzi o Biedronia. Jestem tylko symbolem normalności, za którą ludzie tęsknią. Nie chcą już tkwić we frustracji i lęku o przyszłość.

Pisze Pan, że „przed sądami płonęły już znicze, teraz płoną ludzie”. Mimo ludzkiej tragedii, jaką było samospalenie Piotra Szczęsnego, nie przesadza Pan w diagnozie stanu państwa?

Tylko gęganie gęsi kapitolińskich jest w stanie obudzić ludzi i uratować Rzym. Trzeba bić na alarm, bo dzieją się rzeczy straszne i niebezpieczne.

Normalne życie się toczy, a Pan mówi o „szaleństwie PiS”. Nie za daleko Pan idzie?

Głośno gęgam. Ostrzegam, nim będzie za późno. Spłonął już człowiek, który sam się podpalił – to akt największej desperacji i rozpaczy. Żeby nie było jak w wierszu Miłosza o spaleniu Giordana Bruna, gdy „ledwo płomień przygasnął, znów pełne były tawerny”.

To dlaczego Pan „gęga” w ratuszu Słupska, a nie w Sejmie?

Tu jestem prezydentem. Obiecałem, że najlepiej, jak potrafię, wypełnię ten mandat do końca. Słupsk i ja wybraliśmy związek monogamiczny.

Nie był Pan w tym mieście zakorzeniony. Był Pan raczej spadochroniarzem.

Pełniłem mandat posła z tego okręgu.

A już jako prezydent miasta zaczął Pan od zaciskania pasa. Trochę jak „słoik”, który przyjeżdża do nowego miasta i ciuła każdy grosz, bo boi się, że zbankrutuje?

To dobre porównanie, ale co mogłem zrobić? Odziedziczyłem piąte najbardziej zadłużone miasto w kraju. Groziło mi wprowadzenie komisarza. Spłaciliśmy już ponad 48 mln zł długu i dziś Słupsk ma nadwyżkę budżetową. Wyprowadziłem miasto na prostą.

Słupsk to nie jest bogate miasto...

...ale nie jest też biedne. Według ostatniego rankingu miast na prawach powiatu jesteśmy na 15. miejscu, jeśli chodzi o PKB. Prześcignęliśmy Toruń i Bydgoszcz.

Ma Pan satysfakcję z tego powodu?

Zaczynam w Słupsku nową perspektywę unijną (do 2020 r.) – ściągam 271 mln zł na inwestycje. Gdy w Polsce ogranicza się finansowanie kultury, nasz teatr zyska nową siedzibę. Powstanie też nowy dworzec, bulwary nad Słupią i wiele innych projektów. Tak, mam satysfakcję. Bo z miastem jest jak z dzieckiem: chcę obserwować, jak się rozwija. Dlatego samorząd uzależnia: prezydenci kandydują na kolejne i kolejne kadencje. Chcą widzieć efekty swojej pracy.

Poza tym prezydenci miast pełnią dziś szczególną rolę. Jesteśmy jednym z ostatnich bastionów niezależności i przez naszą popularność mamy wpływ na społeczeństwo. Recenzujemy działania władz centralnych: krytykujemy, gdy trzeba, np. reformę oświaty jako zbędną, a chwalimy 500 plus. Jako jeden z pierwszych mówiłem, że przywraca godność.

(Do gabinetu prezydenta Słupska wchodzi zaproszona grupa 20 seniorów z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Każdy chce mieć zdjęcie z Robertem Biedroniem. Energiczna kobieta ciągnie go od tyłu za marynarkę, by mieć tę fotografię. Prezydent opowiada im krótko o kolejnych zabytkowych elementach gabinetu. Pokazuje zdjęcie swoje i Krzysztofa Śmiszka, od 15 lat swojego partnera. Pozując do family photo kilka osób w pierwszym szeregu chce klęknąć. „Nie jestem ­Jarosławem. Naprawdę nie musicie klęczeć” – mówi Biedroń. Seniorzy wybuchają śmiechem.)

Pana największym problemem jest odziedziczony i wciąż niedokończony, ale za to bombastyczny aquapark?

Dokończymy go – po wielu latach, ale to zrobimy. Zakończyliśmy trudne procesy sądowe, wreszcie rozstrzygnęliśmy przetarg na jego dokończenie.

Wyciągnął Pan Słupsk z dziury finansowej, ale czy Pan po prostu nie jedzie na gapę pociągiem, który w ruch wprawiło PiS? Słupsk nie opływa w złoto, więc tym większe znaczenie mają 500 plus, rozpędzona gospodarka i strach przed przekrętami. PiS na coś zapracowało, a Pan korzysta?

Na tę śmietankę, którą teraz spijamy, zapracowali Polacy, a nie PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego te pieniądze tylko rozdaje, często niesprawiedliwie. Cieszę się, że bezrobocie w Słupsku wynosi niespełna 5 proc., ale jakość tej pracy, forma i wynagrodzenia pozostawiają wiele do życzenia. Podobnie jak często niegodne są warunki mieszkaniowe. Dlatego dla mnie priorytetem jest mieszkalnictwo komunalne.

A dla Jarosława Kaczyńskiego Mieszkanie plus. Priorytet macie ten sam?

Tylko że Mieszkanie plus jest wirtualne. Staramy się o dołączenie do tego programu, ale do dziś nam się to nie udaje, choć wciąż wysyłamy pisma i czynimy wiele zabiegów. Ten program wciąż jest tylko fajerwerkiem propagandowym, bo w praktyce nie istnieje.

Oferuje Pan ziemię pod budowę tanich mieszkań w rządowym programie?

Oczywiście, ale oni wciąż marudzą. Jakiś teren nie pasuje, na kolejny też kręcą głową, a mnie przecież bardzo zależy na uczestnictwie w Mieszkaniu plus. Wiem, że jeśli w Słupsku nie będzie mieszkań, to ludzie wyjadą. Jako prezydent oddaję mieszkańcom rekordową liczbę mieszkań komunalnych, remontuję i buduję kolejne, bo chcę tu zatrzymywać słupszczan. Zrobię wszystko, żeby Mieszkanie plus zadziałało, ale na razie to kapiszon. Podobnie jak ­Justin Trudeau uważam, że prawo do mieszkania to podstawowe prawo człowieka.

Poprzedni prezydent Słupska Maciej Kobyliński rządził od zawsze i miał opinię aroganta. Rozmawiałem z wieloma osobami w mieście i niemal wszyscy podkreślają, że czuli, jak władza nimi pomiata. Na szczeblu państwa nadzieję na zwrócenie im godności dawało PiS, więc wygrało. W Słupsku dawał ją Pan, więc Pan wygrał. Dziś Pan mówi o „szaleństwie” PiS, ale wypłynęliście na tej samej fali.

W przeciwieństwie do PiS prowadzę racjonalną politykę. Nie mam w spółkach miejskich Misiewiczów. Nie rozdaję pensji nieadekwatnych do kompetencji. Nie psuję relacji z innymi miastami tak, jak PiS skłóca nas z innymi państwami.

Idąc na rozmowę z Panem, pytałem ludzi: Zagłosujecie na Biedronia w kolejnych wyborach?”. Większość odpowiadała, że głosowała na Pana i znów będzie głosować.

Miło słyszeć.

Ale nie wiadomo, czy będą mieć okazję.

Bo?

Pan się umówił ze słupszczanami na „związek monogamiczny” do końca kadencji. Walka o drugą kadencję to byłaby obietnica złożenia nowej przysięgi wierności na kolejne cztery lata. Jest Pan na nią gotowy?

Rozmawiam z mieszkańcami Słupska, jeżdżę po Polsce i widzę narastające zaniepokojenie, co będzie z Polską. Wcześniej tego nie mówiłem: widzę potrzebę wzięcia odpowiedzialności nie tylko za Słupsk. Jeśli opozycja się nie ogarnie i nie przedstawi Polakom oferty wiarygodnej i dającej nadzieję, to niestety moja przygoda z tym miastem będzie musiała się skończyć.

W praktyce oznacza to powrót do Warszawy i polityki krajowej...

...za czym nie tęsknię. Obawiam się jednak, że Polska coraz głośniej wzywa, a jej się nie odmawia. To, co pan słyszy w Słupsku, ja słyszę na spotkaniach w Polsce. „Panie prezydencie, jesteśmy na skraju, niech ktoś przyjdzie i pomoże zatrzymać PiS”. Nie jestem na to głuchy i ślepy. Dostrzegam oczekiwania, bym był częścią nowej polityki. Nie jestem jednak tak naiwny, aby sądzić, że sam wszystko zmienię.

Z kim zatem – oprócz Barbary ­Nowackiej i Joanny Muchy – chce Pan tę odpowiedzialność brać?

Jeszcze za wcześnie o tym mówić. Coraz mocniej skłaniam się jednak ku temu, by razem z bliskimi mi ideowo osobami zacząć jednoczyć tę opozycję, która dzisiaj nie potrafi być razem.

Z Platformą nie będzie Pan w stanie się porozumieć...

A to dlaczego? W Radzie Miasta czy w Sejmiku Województwa już od trzech lat dobrze dogaduję się z PO.

Ale w centrali Platformy Grzegorz Schetyna zarzucił, jak sam mówił, „konserwatywną kotwicę”.

Ma prawo trzymać się tej kotwicy. Jego partia, więc niech decyduje. Szanuję to.

W PO jest też np. Marek Biernacki – konserwatysta nie koniunkturalny, ale z krwi i kości. Nigdy nie będziecie bliscy ideowo.

Ale w tej samej Platformie jest też inny Marek Biernacki, który jest u mnie wiceprezydentem. Świetnie się dogadujemy. Zapewniam, że jest liberalny i progresywny.

Pana zastępca nie zdoła podnieść partyjnej kotwicy.

Dlatego uważam, że jest potrzeba powstania na jednoczącej się opozycji dwóch bloków: centroprawicowego i centrolewicowego. Dziś wszystko wskazuje na to, że PO i Nowoczesna w obecnych formułach nie są w stanie pokonać PiS, bo nie dla wszystkich są wiarygodne. Rośnie zatem potrzeba narodzin nowego, autentycznego ruchu, który sprawi, że ludzie odzyskają nadzieję.

Ma Pan dwie opcje powrotu do polityki centralnej: albo kandydować do Sejmu, albo startować na prezydenta. Co Pan wybiera?

Polacy zdecydują o mojej dalszej drodze w polityce.

Będzie Pan zatem tworzył blok przed wyborami do Sejmu, potem będzie Pan startował w wyborach parlamentarnych, a następnie – w 2020 r. – w prezydenckich. Prawda, że taki ma Pan plan?

Coraz częściej zastanawiam się nad kolejnymi krokami w polityce.

Krokami niewątpliwie lewą stroną chodnika?

Bardzo ważne jest dostrzeganie, że nie wszyscy potrafią w życiu wiosłować równie szybko i że po 1989 r. wiele grup społecznych zostało wykluczonych.

Jakbym słyszał Beatę Szydło.

PiS punktowo to dostrzega, gorzej z rozwiązaniami systemowymi. Prowadzi przy tym fatalną społecznie politykę „dziel i rządź”: faworyzuje jedne grupy społeczne kosztem innych. A mnie bliska jest polityka No one left behind. Nikogo nie pozostawiamy w tyle – bez względu na przyczyny.

Taką samą zasadę mają też amerykańscy marines.

Jestem więc jak amerykański marines. W Słupsku zresztą mieszkają marines, bo obok – w Redzikowie – jest baza tarczy anty­rakietowej USA.

W Redzikowie miał Pan okazję spotkać się z prezydentem Andrzejem Dudą.

Z Andrzejem Dudą jesteśmy na „ty”, bo znamy się z pracy w sejmowej komisji spraw zagranicznych. Dla mnie spotkanie z prezydentem to zawsze zaszczyt. Byłem dumny, że nas odwiedza. Ale...

I tu chwila namysłu.

Na początku kadencji kibicowałem prezydentowi. Wierzyłem, że będzie prezydentem wszystkich Polaków. Mimo wszystko każdemu prezydentowi, począwszy od ­Lecha, udawało się coś, co Andrzejowi Dudzie jeszcze się nie udało. Nie wybił się na niezależność od swojego środowiska.

Dwa weta do fundamentalnych ustaw sądowych to nie było wybicie się na niezależność?

Próbuje, ale na razie bez powodzenia. W moim i wszystkich interesie jest sukces prezydenta Polski, kimkolwiek jest. Kibicuję, ale obawiam się, że mu się nie uda, zwłaszcza że minęły już ponad dwa lata. No i Andrzej Duda to nie moja wizja Polski.

Jesteście z tego samego pokolenia.

Ale mentalnie należymy do dwóch różnych światów. Ja: otwarty Europejczyk. On: młody facet, ale jakby ze średniowiecza, pełen lęków, a do tego przejął obrażoną na wszystkich retorykę Jarosława Kaczyńskiego.

Mówi Pan jak rywal Andrzeja Dudy w kampanii prezydenckiej?

Nie planuję.

Czego się Pan nauczył jako samorządowiec, co można wykorzystać w Sejmie?

Szkoda, że najpierw nie byłem samorządowcem, tylko od razu posłem. Parlamentarzyści są odrealnieni. Prezydent miasta musi być cholernie praktyczny i każdego dnia podejmuje setki decyzji, które mają znaczenie dla ludzi: jak chodnik będzie wyglądał? Którą szkołę remontować? Na co wydawać pieniądze? Czasu na głupoty jest mało. W tym wszystkim trzeba jednocześnie spojrzeć na miasto jako całość. Jeśli wrócę do Sejmu, będę zupełnie innym posłem Biedroniem niż trzy lata temu.

Ludzie na ulicy mówili: ten Biedroń to fajny człowiek, sympatyczny i uczciwy. Na sukcesy menedżerskie czy inwestycje nie wskazywali.

Najwyraźniej dla ludzi mniej się liczy aquapark, a bardziej uczciwość władzy. Chcą, żeby ich prezydent potrafił się w końcu uśmiechnąć i nie obrażał ludzi. Nawet gdy biegam po parku, ludzie mnie zatrzymują i chcą porozmawiać. Albo przysiadają się, gdy mam prywatne spotkanie w restauracji. Po prostu traktują mnie jak dobro wspólne. To szalenie miłe.

Ma Pan w gabinecie konstytucję? Broni jej Pan?

Tak. Nawet wydrukowałem kilka tysięcy egzemplarzy i rozdaję mieszkańcom. To moja odpowiedzialność, rodzaj patriotyzmu.

Konstytucja definiuje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Broni Pan zapisów, które – z Pana perspektywy – są opresyjne? Chciałby Pan przecież zawrzeć związek ze swoim partnerem, a konstytucja nie pozwala nawet o tym myśleć.

Art. 18 mówi: „Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Mnie nawet nie chodzi o akt małżeństwa, tylko o to, byśmy w razie życiowych sytuacji, ja i mój partner, mogli o sobie nawzajem decydować.

W świetle konstytucji nie możemy być małżeństwem korzystającym z opieki państwa, ale już w świetle definicji rodziny zapisanej w ustawie o pomocy społecznej ja i mój partner jesteśmy rodziną. Pozostajemy w faktycznym związku i prowadzimy wspólne gospodarstwo domowe.

Czyli tego artykułu konstytucji też Pan broni? Czy chciałby Pan go zmieniać?

Dziś jesteśmy na etapie, gdy nie ma żadnych uregulowań dotyczących związków partnerskich. Wisi nad nami natomiast widmo wprowadzenia katastrofalnej konstytucji à la PiS, więc wchodzenie przez nas w dyskusję o zmianie konstytucji jest wręcz niebezpieczne. W ten sposób dalibyśmy zielone światło tym, którzy chcą nam odebrać obowiązującą konstytucję.

„Dyżurny gej” w Polsce to Pan?

Nie i nigdy nim nie byłem.

W mediach i społecznej świadomości – owszem.

Geje są różni. Tak jak nie ma dyżurnych dziennikarzy, bo są różni – od Moniki Olejnik po Bronisława Wildsteina. Jestem gejem, ale po pierwsze jestem obywatelem Biedroniem.

Ateista, wegetarianin, gej i cyklista. Patrząc stereotypowo, to pasuje Pan do preferencji wyborców jak pięść do oka.

Minister Waszczykowski akurat cyklistów i wegetarian nie za bardzo lubi (śmiech). Na koniec dnia dla ludzi najważniejsze jest to, czy ktoś jest dobrym człowiekiem. Nie to, czy jest się innym, ale czy jest się dobrym dla ludzi.

To za pięć lat kim chciałby Pan być w polityce?

Tym, kim jestem – człowiekiem, który trzeźwo myśli, gdy wokół chocholi taniec. Dzięki polityce i działalności publicznej wiele rzeczy poukładałem nie tylko w Słupsku, ale także we własnej głowie – prywatnie i zawodowo. ©

ROBERT BIEDROŃ jest prezydentem Słupska, w poprzedniej kadencji Sejmu był posłem z listy Ruchu Palikota. Współtworzył i kierował przez osiem lat Kampanią Przeciw Homofobii.

Autor jest dziennikarzem Gazeta.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2017