Głośne milczenie Donalda Tuska

Najtrudniejszym problemem rządu Donalda Tuska - i kolejnego, który nastanie po nim - może okazać się kwestia przystąpienia Polski do strefy euro. Albo precyzyjniej: do "Zjednoczonych Państw Europy", które raczej prędzej niż później zastąpią "euroland".

29.11.2011

Czyta się kilka minut

Tak, to banał: w polityce ważne jest nie tylko to, co się mówi, ale i to, czego się nie mówi. Kolejny banał: bywa, że milczenie krzyczy. I jeszcze jeden: Donald Tusk jest politykiem zręcznym. Wie, kiedy coś powiedzieć, i wie, kiedy lepiej będzie jakiś temat przemilczeć. Trudno, trzeba sięgnąć po banały - one najlepiej opisują tę sytuację.

18 listopada podczas exposé stary-nowy premier nie powiedział ani słowa o tym, kiedy Polska przyjmie euro. Nie wyznaczył żadnej "mapy drogowej" dochodzenia do wspólnej waluty; nie dał sygnału, że wejście do "eurolandu" pozostaje dla jego rządu celem aktualnym.

O ile kryzys w strefie euro był leit­motivem całego wystąpienia szefa rządu, swego rodzaju negatywnym punktem odniesienia, jako uzasadnienie cięć, oszczędności i zmian, o tyle Tusk - polityk, powtórzmy, wyczuwający społeczne nastroje - postanowił nie otwierać politycznej debaty wokół tematu, przed którym uciec się nie da.

"W centrum Unii"

Oczywiście jeśli ktoś - np. agencja ratingowa albo decydent z "Brukseli" - bardzo chciałby wyczytać w tym programowym przecież przemówieniu jakiś pozytywny akcent europejski, to premier pozostawił taką interpretacyjną furtkę. Tyle że niewiele z niej wynikało. "Europa zmienia się na naszych oczach, a kierunek tej zmiany jest dalece niepewny - tak konstatował oczywistość. - Mówimy tu nie tylko o zmianach finansowych i gospodarczych, ale także o tej wielkiej wizji wspólnej Europy, wizji, która dzisiaj w wielu miejscach jest podważana. Wizji, która być może będzie domagała się głębokiej korekty". I dalej: "Dzisiaj o (...) politycznej pozycji w Unii, o realnej sile państwa decydują przede wszystkim jego finanse".

Wolno sądzić, że pod tymi słowami podpisałaby się większość Polaków: zarówno polityków (również z opozycji), jak zwykłych obywateli. Większość podpisałaby się zapewne również pod obietnicą, którą dalej składał premier. Ale w tym przypadku powszechna akceptacja byłaby możliwa już tylko dlatego, że była to obietnica doskonale ogólnikowa.

"Chcę podkreślić - zapewniał Tusk - że w dzisiejszej europejskiej debacie o przyszłości UE nie ma moim zdaniem dylematu politycznego, czy być w centrum Europy, czy być na jej peryferiach. (...) Prawdziwym dylematem dla Polski jest, jak być w centrum Europy, jak być realnym, głównym graczem na scenie europejskiej, a nie jak z powodu kryzysu znaleźć się na marginesie, na peryferiach, albo poza Unią Europejską". I dalej: "Intencją mojego rządu będzie działanie na rzecz jak najsilniejszej pozycji Polski w samym centrum UE".

Tylko - co to znaczy dla Tuska: "centrum Unii"? I jak chce być w niej "głównym graczem", nie będąc w strefie euro?

Przecież, powiedzmy to uczciwie: mamy dziś w Europie, już co najmniej od półtora roku - od chwili, gdy ujawnił się kryzys Grecji - nie jedną Unię Europejską, ale dwa organizmy: UE oraz strefę euro, która, chcąc nie chcąc, staje się właśnie prawdziwym "centrum Unii Europejskiej".

Unia dwóch kategorii

Inaczej być nie może, jeśli ma zostać zlikwidowana główna przyczyna kryzysu: "grzech pierworodny" unii walutowej, jakim jest nierównoczesność - sytuacja, gdy integracja monetarna wyprzedziła integrację w polityce fiskalnej i gospodarczej, choć to one mają wpływ na kondycję euro.

Fakt, że zaledwie 11-milionowa Grecja z jej po części przedkapitalistyczną gospodarką wstrząsnęła fundamentami całego "eurolandu", pokazał ostatecznie, że nie do utrzymania jest sytuacja, gdy 17 krajów ma wspólny pieniądz, ale w jednych idzie się na emeryturę wcześniej albo płaci się niższe podatki. A przy tym: ratowanie euro (tj. ratowanie Europy) musi dokonywać się przez pogłębianie podziału w Unii - na kraje "eurolandu", integrujące swą politykę finansową, podatkową, fiskalną, systemy społeczne itd., oraz na resztę.

Kto nie należy do strefy euro, ten staje się członkiem Unii drugiej kategorii. Także dlatego, że ma ograniczone prawo głosu w sprawie najważniejszej - przyszłości Europy. To nie skarga ani zarzut. To konstatacja faktów.

Stara dobra dojna krowa

Jeśli ktoś chce zatem, aby Polska była w "centrum Unii", musi uznać, że Polska powinna przyjąć wspólną walutę. Mimo wszystko: mimo kryzysu, niepewności, obaw. Jak Estonia.

Gdyby zatem Donald Tusk przeszedł w exposé od ogólników do konkretów, gdyby powiedział, jak konkretnie wyobraża sobie miejsce Polski w Europie - wówczas konsens by się zakończył, a zacząłby się spór. Ale takiej dyskusji - o tym, czy Polska powinna wchodzić do strefy euro jak najszybciej, czy lepiej odczekać - wolał nie wywoływać.

To znamienne milczenie. Znamienne, bo jeszcze 2-3 lata temu wydawało się czymś oczywistym, że raczej prędzej niż później Polska euro przyjmie. Jeśli widziano jakieś bariery na tej drodze, to doszukiwano się ich po naszej stronie - w reformatorskich zaniedbaniach po 2005 r., gdy rządy PiS i PO nie redukowały nadmiernego zadłużenia i deficytu - tak, że Polska nie spełniała kryteriów z Maastricht, które udało się natomiast spełnić Słowacji czy Estonii.

Dlaczego Tusk wolał nie wywoływać dziś tego tematu?

Powód wydaje się tyleż prosty, co oportunistyczny: gdyby odbyło się dziś referendum, większość Polaków mogłaby zagłosować przeciw wejściu do strefy euro. Bo większość pamięta jeszcze komunizm - i to, że pojęcie "kryzys" może mieć egzystencjalne oblicze, przy którym blednie to, czego doświadczają dziś Grecy czy Hiszpanie. Polacy mają prawo się bać, że mogą stracić to, co osiągnęli - w wymiarze publicznym i osobistym - po 1989 r. Oczywiście, chcą trzymać się starej dobrej Unii, tej dojnej krowy, od której - jak sugerował przedwyborczy spot PO - wyciśniemy jeszcze więcej miliardów... Ale "euroland"? Nie, on wydaje się zbyt niepewny, niebezpieczny.

Ostrożniej czy odważniej?

Dobrze wyczuwa te nastroje drugi główny rozgrywający polskiej polityki: przemawiając w Sejmie podczas debaty nad exposé, Jarosław Kaczyński poruszył temat, o którym premier milczał. Argumentował, że przyjęcie dziś przez Polskę euro byłoby "gorsze niż przegrana wojna", i że polityka finansowa i podatkowa UE grozi utratą niepodległości.

Nie powinno być wątpliwości: gdyby na porządku dziennym stanęła kwestia wejścia do strefy euro, Kaczyński uczyniłby z tego jeden z głównych obszarów konfrontacji z rządem. Licząc na to, że znajdzie zrozumienie u niemałej części Polaków.

Tusk woli więc po prostu poczekać, aż sama strefa euro da mu do ręki argumenty. Czyli: upora się z kryzysem. To taktyka na przeczekanie. Ale czy trafna? A jeśli to uporanie się, ów stan "nienormalnej normalności", europejski "stan wyjątkowy" (określenie Olafa Osicy), zajmie 10 lat (jak sugerowała kanclerz Angela Merkel, studząc nadmierne oczekiwania)? A jeśli potrwa jeszcze dłużej? Czy też będziemy czekać?

To diabelski dylemat. Bo w czasie, gdy Tusk będzie czekać, strefa euro będzie nie tylko walczyć z kryzysem, ale - walcząc z nim - będzie się zmieniać. Będzie stawać się czymś w rodzaju federacji czy konfederacji. W tym czasie kraj niebędący jej członkiem nie będzie mieć na tę ewolucję żadnego wpływu.

Strategiczne miejsce Polski jest w strefie euro - czy jakkolwiek będzie się ona nazywała za kilka lat. Jest dość argumentów gospodarczych na poparcie tej tezy. Jest też argument polityczny, cywilizacyjny. Jak ujął to w rozmowie z "Tygodnikiem" Ryszard Petru, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich: kiedy tylko państwa strefy euro zreformują się, wówczas "prawdziwa Unia Europejska sprowadzi się do państw strefy euro. Pytanie brzmi więc: czy chcemy być w, czy poza taką realną Unią Europejską?".

Przed nowym wyborem

Odsuwanie w czasie odpowiedzi na to pytanie może mieć różne skutki. Także taki, że wybór, który stanie przed Polską za 5-10 lat, można będzie przyrównać do wyboru, jaki trzeba było podejmować po przełomie 1989-93.

Data 1993 r. jest tu nieprzypadkowa: choć już wcześniej Polska odzyskała niepodległość, dopiero wtedy zyskała pełną swobodę wyboru swej drogi w świecie - w latach 1989-93 wolność decyzji Warszawy (a także Niemiec, choć w mniejszym stopniu) ograniczała obecność w Polsce (i w RFN) rosyjskich żołnierzy. Ówczesny dylemat jest trochę zapomniany - natura ludzka ma skłonność do postrzegania przeszłości w myśl "logiki dziejów": że jak coś się stało, to widocznie stać się musiało. Ale wtedy nie było wcale oczywiste, że Polska wejdzie do NATO i Unii.

Zapyta ktoś, czy porównywanie lat 2011-2015 - bo mówimy nie tylko o chwili obecnej, ale o procesie, który przypadnie na całą drugą kadencję rządu Tuska - do tamtego czasu "burzy i naporu" nie jest chwytem retorycznym? Jeśli nawet - to tylko trochę.

Przez najbliższe lata, gdy polski rząd będzie "zza płota" obserwować rozwój wypadków w strefie euro, strefa ta zmieni się tak radykalnie, że słowa, którymi dziś ją określamy, staną się nieadekwatne.

Zjednoczone Państwa Europy

W ciągu najbliższych kilku lat strefa euro albo się rozpadnie (co byłoby katastrofą także dla Polski), albo zmieni się w "Zjednoczone Państwa Europy".

Europejscy politycy zrobią wiele, by nie dopuścić do katastrofy. Można więc zaryzykować prognozę, że gdy w 2015 r. w Polsce będzie zaczynać się kampania przed następnymi wyborami, graniczyć będziemy na Odrze z innym niż dziś organizmem polityczno-ekonomicznym. Unia Europejska zapewne będzie istnieć dalej, ale chyba głównie siłą rozpędu. Brytyjski historyk Niall Ferguson, autor książki "The West and the Rest" - żywo dyskutowanej dziś na Zachodzie historii świata, a zwłaszcza zachodniej cywilizacji - przepowiada wręcz rozpad Unii (i przetrwanie strefy euro, w nowej postaci).

Można zaryzykować prognozę, że dostanie się do tych "Zjednoczonych Państw Europy" będzie dla Polski trudniejsze, niż było wejście do Unii i niż byłoby wejście do strefy euro. Trudniejsze co najmniej z dwóch powodów. Pierwszy będzie niejako obiektywny: mowa o surowszych kryteriach przyjmowania nowych członków, jakie po greckiej nauczce narzucą sobie "Zjednoczone Państwa Europy". Tę okoliczność, jako niezależną, zostawmy: tu można tylko utyskiwać, że reguły będą ustalane bez naszego udziału (bo niby dlaczego miałoby być inaczej?).

Natomiast w samej Polsce kwestia przystąpienia (lub nie) do "strefy euro 2.0" będzie mieć dwa wymiary: ekonomiczny i tożsamościowo-emocjonalny. Pierwszy jest klarowny: jeśli nowy rząd Tuska zrealizuje to, co premier zapowiadał w exposé, albo nawet więcej, jeśli dzięki temu uda się obniżyć dług publiczny i deficyt (w 2010 r. sięgnął on 8 proc., gdy kryterium strefy euro to 3 proc.), jeśli kolejny rząd w kadencji 2015-2019 utrzyma taki kurs - wówczas może się uda.

Pojęcia, argumenty, konteksty...

Ale poważniejszy od ekonomicznego może okazać się drugi wymiar. Trzeba będzie bowiem przekonać Polaków, dlaczego - przystępując do "Zjednoczonych Państw Europy" - warto zrezygnować z dużej części narodowej suwerenności. Albo, nazywając rzecz inaczej: rząd będzie musiał przekonać Polaków, że w pierwszej połowie XXI w. takich wartości jak niepodległość czy narodowa tożsamość można bronić skuteczniej, będąc członkiem "Zjednoczonych Państw Europy", niż pozostając poza taką wspólnotą.

Byłoby fatalnie, gdyby w przyszłej debacie linia podziału ukształtowała się w taki oto sposób, że opowiedzenie się za lub przeciw wejściu do "strefy euro 2.0" miałoby zostać utożsamione z opowiedzeniem się za lub przeciw niepodległości. Byłby to nie tylko podział archaiczny i nieprawdziwy, a dla zwolenników wejścia do strefy euro także niesprawiedliwy.

Byłby on również niebezpieczny: przeciwnicy wchodzenia do "strefy euro 2.0" zostaliby wystawieni na pokusę sięgnięcia po łatwy, choć demagogiczny argument ad Germanicum. On już dziś krąży po Europie. Z tym tylko, że straszenie "niemiecką Europą" ma inny wymiar (i inny kontekst historyczny) powiedzmy w Wielkiej Brytanii czy Włoszech, a inny w Polsce.

Ale, być może, są to obawy przesadzone. Być może większość Polaków podzieli pogląd, że "Euro-Ordnung" (określenie Piotra Semki) to greps zręczny, ale pusty. Bo można dziś sobie wyobrazić, że Słoweńcy, Słowacy czy Maltańczycy nie mieliby nic przeciw odrobinie jakiegoś "Euro-Ordnungu" - albo, nazwijmy rzecz inaczej: odrobinie "niemieckiego modelu" gospodarowania w przestrzeni ogólnoeuropejskiej - skoro, licząc w stosunku do liczby ludności i kondycji ekonomicznej, to właśnie te kraje poniosą statystycznie największy wysiłek dla wspomagania zamożniejszych Greków, Irlandczyków czy Portugalczyków.

Może więc, mimo wszystko, warto zaryzykować? Nawet jeśli w oczach większości Polaków strefa euro nie jest dziś "panną na wydaniu", rząd Tuska powinien podjąć ryzyko i zaproponować jakąś "mapę", która określi polską drogę do tej "jedynej realnej Europy".

Bo może się okazać, że później wcale nie będzie łatwiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2011