Głód krytyki

Potrzebujemy dziś krytyków wiarygodnych i nonkonformistycznych, a więc rzetelnie i niezależnie odsiewających kulturalne ziarna od plew.

09.04.2012

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Big Love”, 2012. Na zdjęciu Aleksandra Hamkało / fot. Monolith Films
Kadr z filmu „Big Love”, 2012. Na zdjęciu Aleksandra Hamkało / fot. Monolith Films

Krytycy to są prawie zawsze drugo- i trzeciorzędni literaci, osoby pozostające tylko w luźnym, raczej towarzyskim, stosunku ze światem ducha, osoby niebędące na poziomie sprawy, którą mają referować. I na tym właśnie polega największa trudność, której nie da się pominąć, z której rodzi się cały skandal krytyki i jej niemoralność. Pytanie jest takie: w jaki sposób człowiek niższy może krytykować człowieka wyższego, oceniać jego osobowość, wartościować jego pracę – w jaki sposób to może stać się, nie stając się jednocześnie absurdem” – pisał w 1954 roku Witold Gombrowicz w „Dzienniku”. Krótki fragment ostrej rozprawy pisarza z krytykami, a więc z „pasożytami”, „mistrzami trywializacji” i „artystami przemieniania ostrego życia w nudną papkę” (inne określenia z „Dziennika”), jest jednym z wielu, w których autor „Pornografii” pokazywał wykonawcom tej „niemoralnej pracy” miejsce w szeregu. W ostatnich tygodniach ponownie dyskutuje się na ten temat w mediach, na internetowych forach, a nawet na ulicach miast, w rozmowach towarzyskich czy po opuszczeniu sali kinowej.

TWÓRCA KONTRA KRYTYK

Czy Gombrowicz, którego z przymrużeniem oka ustanawiam patronem sporu, jaki rozgorzał przy okazji niedawnych premier „Kac Wawa” i „Big Love” oraz innego rodzaju „Ciach” i „Weekendów”, również tym razem stanąłby po stronie twórców po to, by bezlitośnie chlastać parających się krytyką „pasożytów”? Przedstawiając rzecz w telegraficznym skrócie: twórcy krytykują krytyków za to, że krytycy mają czelność krytykować twórców. Co więcej, twórcy wykładają krytykom i recenzentom, w jaki sposób powinno się uprawiać uczciwą, rzetelną i prawdziwą (!) krytykę. Nic nowego? Niby tak, bo przecież wszystko to przerabiano dziesiątki razy w minionych latach, w setkach podobnych sporów i dyskusji. Wspomnieć można tutaj nie tylko o filipikach cytowanego Gombrowicza, ale także o licznych krytycznoliterackich bataliach dwudziestolecia międzywojennego (Witkacy o Słonimskim: „O wielki humanitarysto, o freudysto o niezanalizowanych kompleksach, o znawco natury ludzkiej, w jakimże wielkim i prawie że świadomym jesteś błędzie”), o reżyserach wściekających się publicznie na Zygmunta Kałużyńskiego (Andrzej Żuławski wyznawał, że mu się „rzygać chce”, gdy widzi jego „małpią gębę”, a Jan Englert nazywał go „debilem, który wymęcza felietony o objawach wieku starczego”) czy o Katarzynie Nosowskiej, która piosenką pod znamiennym tytułem („Zoil”) odpowiedziała na krytyczną recenzję ówczesnego dziennikarza „Gazety Wyborczej”, Roberta Leszczyńskiego (fragment pierwszej zwrotki: „Kurdupel nadęty / miernota przeklęty / z rybą w nazwisku / bliźniemu po pysku”). Tym razem jednak mamy do czynienia z wartą przedyskutowania „innowacją” ze strony twórców. Mowa o grożeniu krytykowi sądem, możliwości przeniesienia sporu na salę sądową. Choć ostatnie wystąpienia twórców wymierzone były przede wszystkim w krytyków filmowych, warto potraktować je szerzej, odnieść do rodzimej krytyki kulturalnej w ogóle, i spróbować przekuć całe medialne zamieszanie w konstruktywną dyskusję na temat roli (czy wręcz: potrzebie istnienia) krytyka we współczesnym świecie. Ale po kolei.

ZAGUBIENI, KRNĄBRNI, BEZ WYRAZU

Jako pierwsza w minionych tygodniach na wojnę z krytykami wyruszyła Barbara Białowąs, reżyserka „Big Love”, która w wywiadach zaczęła polemizować z negatywnymi ocenami jej filmu prezentowanymi w mediach. Reżyserka twierdzi, że krytycy w konfrontacji z „Big Love” są „kompletnie pogubieni”. Białowąs uważa przy tym, że nakręciła dzieło, które „dekonstruuje różne formuły kinematograficzne” i, gdyby podpisał się pod nim Almodóvar, a nie ona, krytycy „oczywiście pialiby z zachwytu”. Głośno o odpieraniu ataków krytyki przez Białowąs zrobiło się po tym, jak w popularnym serwisie Filmweb pojawiło się wideo z zapisem dyskusji pomiędzy reżyserką a krytykiem Michałem Walkiewiczem. Spotkanie zorganizowano na życzenie Białowąs, która zamierzała publicznie odeprzeć zarzuty z recenzji filmu napisanej przez Walkiewicza, co zupełnie się jej nie udało. Swoimi, mówiąc eufemistycznie, nietrafionymi argumentami i mało przemyślanymi dobrymi radami dla krytyków i recenzentów (np. nie mają oni prawa krytykować twórców, bo dzięki nim istnieją / bo pisanie recenzji trwa krócej niż kręcenie filmu / bo „właściwą” interpretację dzieła ma w swoim posiadaniu tylko twórca tego dzieła / itd. itp.), reżyserka „zachęciła” do bezlitosnych analiz i prześmiewczych komentarzy nie tylko samych zainteresowanych (solidarność zawodowa krytyków?), ale także setki anonimowych internautów. Wystąpienie Białowąs wymierzone przeciwko Walkiewiczowi i innym recenzentom traktować należy raczej jako niezamierzoną parodię błyskotliwych paszkwilów Gombrowicza niż poważną próbę „naprostowania” błądzących krytyków. Nie zmienia to faktu, że również ta nieudana próba mówi nam coś ważnego o zadaniach, które stawiają dzisiaj krytykom kulturalnym niektórzy twórcy czy – przypadek jeszcze bardziej niedorzeczny – producenci dóbr (czy raczej: szkód?) kultury. Jeszcze większego rozgłosu nabrała dyskusja wokół koszmarnej polskiej komedii (?) „Kac Wawa”, którą rozpoczął kilkuzdaniowy wpis Tomasza Raczka na jego oficjalnym profilu na Facebooku („Przestrzegam przed pójściem do kina. (...) Ten film jest jak choroba, jak nowotwór złośliwy: zabija wiarę w kino i szacunek do aktorów (...) Ten film powinien ponieść klęskę frekwencyjną – może to nauczyłoby czegoś producentów”). Następnie w TVP doszło do kolejnej konfrontacji reprezentantów dwóch różnych światów (Raczek vs. scenarzysta filmu), a chwilę potem Jacek Samojłowicz, producent „Kac Wawa”, ogłosił, że pozwie krytyka do sądu za nawoływanie do bojkotu i działanie na szkodę jego interesów, domagając się od Raczka zwrotu swoich strat sięgających rzekomo kilku milionów złotych. Choć Samojłowicz zarzeka się, że nie zamierza ścigać autorów negatywnych recenzji swoich filmów, a „tylko” odzyskać stracone z ich powodu grube miliony, faktem jest, że mamy do czynienia z absurdalną, choć, niestety, realną groźbą przeniesienia sporu o poziom artystyczny filmu na salę sądową. Łatwo sobie wyobrazić podobne pozwy także w innych dziedzinach krytyki artystycznej. Oto pisarz wzywający do sądu krytyka literackiego, który rozprawił się bezlitośnie z jego ostatnią powieścią; galeria sztuki współczesnej czy dom aukcyjny grożący sankcjami prawnymi krytykom sztuki tak opiniotwórczym, że aż „wpływającym ujemnie” na zyski wyżej wymienionych; zespół rockowy zatrudniający prawników, którzy pomogą mu w utemperowaniu „krnąbrnego” – bo niepochlebnie – oceniającego ich najnowszą płytę, recenzenta muzycznego; aktor procesujący się z krytykiem teatralnym, który błędnie, bo niepochlebnie ocenił na łamach ogólnopolskiego dziennika jego występ w „Weselu”...

PEŁNOMOCNICTWA KRYTYKA

Oczywiście Barbara Białowąs twierdzi, że chodzi jej wyłącznie o prawdę i uczciwość, a Jacek Samojłowicz że chodzi mu o etykę dziennikarską i pieniądze. Oboje „walczą o swoje”, co można jeszcze zrozumieć, ale jednocześnie kompletnie nie mają pojęcia, czym zajmują się krytycy. Oboje są za to święcie przekonani, że rolą krytyków nie jest (także, bo nie tylko) krytykowanie, nie jest nazywanie po imieniu różnych (po)tworów kultury i rozprawianie się z nimi. Rolą krytyków nie jest więc, przykładowo, ocenianie filmów, wyliczanie wad nieudanej powieści czy punktowanie słabych spektakli telewizyjnych. Cóż to za bzdury wypisywał w zamierzchłych czasach jakiś tam Brzozowski, nawołując do pisania „krwią, trucizną, żółcią, na co kogo stać, byle nie limfą”? Jakie dyrdymały próbował nam wcisnąć niejaki Sandauer, który śmiał twierdzić, że szczera, uczciwa i rzetelna krytyka (takiej właśnie domaga się Białowąs) to nie jest zajęcie dla miłych i uczynnych ludzi, lecz „bezustanna rezygnacja z dobrych stosunków na rzecz bezlitosnej analizy”, a nawet – przykład krytycznoliterackiego fundamentalizmu – „ofiarą z własnego życia na rzecz prawdy”? W 1938 roku Jerzy Stempowski przestrzegał w słynnym eseju „Pełnomocnictwa recenzenta”: „Proces komercjalizacji recenzji osiągnął już, jak się zdaje, granice swego rozwoju. Recenzje będą czytane tak długo, dopóki będą pomagały zorientować się w produkcji książek. Z chwilą gdy zaczną tylko zachwalać towar tego lub innego domu wydawniczego, przestaną być czytane, i wydawcy, chcący korzystać z tego rodzaju reklamy, będą musieli zwrócić się do czasopism z propozycją: my zapłacimy koszty działu recenzyjnego, wy – znajdźcie niezależnych i poważnych recenzentów”? Ponad 70 lat później uczciwie powinniśmy uderzyć się w piersi i przyznać, że proces komercjalizacji, a także, dodajmy, banalizacji i wtórności (względem innych, opublikowanych gdzie indziej, a traktujących o tym samym tytule) recenzji dawno już przekroczył „granice swego rozwoju”. Tym bardziej więc powinno się dawać odpór symptomatycznym i, mam wrażenie, coraz bardziej reprezentatywnym głosom, które mniej lub bardziej dosłownie zmuszają krytyków do wspomnianej komercjalizacji, do pisania pochwalnego, czułego i reklamowego. Bo jak nie, to w końcu dostaniesz urzędowe pismo i będziesz się musiał stawić w sądzie, więc lepiej się dwa razy zastanów, zanim następnym razem napiszesz coś „niegrzecznego” i nieskonsultowanego z naszym działem promocji i reklamy! Połajanki Białowąs czy grożenie procesem przez Samojłowicza łatwo można wyśmiać, zlekceważyć i sprowadzić do serii groteskowych, niekoniecznie przemyślanych wybryków jednej reżyserki i jednego producenta filmowego (zresztą, podobnych, choć mniej nagłośnionych, wypowiedzi z ostatnich miesięcy można wyliczyć dużo więcej), ale wolałbym, by te „ekscesy” stały się zapalnikiem potrzebnej od dawna dyskusji na temat pełnomocnictw recenzenta dzisiaj, znaczenia i miejsca krytyki kulturalnej we współczesnych, dynamicznie się zmieniających, mediach. Wreszcie na temat coraz ściślejszych i coraz bardziej niebezpiecznych związków krytyki i działów promocji wydawnictw, dystrybutorów i innych instytucji sprzedających „produkty kulturalne”. Nie chodzi tutaj wcale o żale reżyserki „Big Love” (w końcu nikt nie lubi być krytykowany), ani nawet o grożenie krytykom wielomilionowymi karami za niewłaściwe, tj. nieprzychylne recenzje. Chodzi o fundamenty, próbę odpowiedzi na pytanie o to, co w krytyce wciąż najważniejsze, oraz o to, czy w ogóle, a jeśli tak, to na jakich warunkach, krytycy są dzisiaj potrzebni odbiorcom, mediom, twórcom i innym potencjalnie zainteresowanym?

FORMUŁOWANIE ROZCZAROWANIA

Paradoksalnie, w czasach, w których każdemu wydaje się, że może być krytykiem (na Facebooku i innych serwisach społecznościowych, na blogach, forach internetowych czy różnego rodzaju mediach prezentujących twórczość dziennikarzy, a więc także krytyków, obywatelskich), jeszcze bardziej niż wcześniej potrzebujemy krytyków profesjonalnych, wyspecjalizowanych, cieszących się niekwestionowanym autorytetem w swojej dziedzinie. Potrzebujemy krytyków wiarygodnych i nonkonformistycznych, a więc uczciwie, rzetelnie i niezależnie (od działów marketingu i promocji, od sądów innych krytyków, od obowiązujących mód, od krewnych i znajomych królika, od „salonów”, „antysalonów” i innych przyjemnych schronisk duchowych etc.) odsiewających kulturalne ziarna od plew, prawdziwe skarby od tandetnych podróbek, dzieła naprawdę wartościowe od pokupnych i obrażających inteligencję odbiorcy gniotów. Jak mówi „Tygodnikowi” Tadeusz Sobolewski, wobec niebywałej mnogości zdarzeń kulturalnych potrzebujemy coraz bardziej kogoś więcej niż recenzenta, który stawia gwiazdki: – Potrzebny jest krytyk, który byłby zaufanym rozmówcą widza. Mówiący wyraźnie w swoim imieniu, własnym językiem. Taki krytyk-przewodnik, krytyk-partner, pomaga rozszyfrować sens, wskazuje ideę. Także „starożytne” postulaty cytowanego wyżej Sandauera i Stempowskiego, ale i wiele innych, choćby ten Karola Irzykowskiego o krytyce jako „formułowaniu rozczarowania” czy Ignacego Fika o krytyce walczącej i skrajnie subiektywnej, wydają mi się obecnie jeszcze aktualniejszym, pilniejszym i trudniejszym wezwaniem/wyzwaniem. Jeżeli krytycy nie utrzymają (może powinienem już napisać: nie odzyskają?) swojego znaczenia, jeżeli utracą swój autorytet i przestaną być skrupulatnymi weryfikatorami kulturalnych dóbr i szkód, zapanuje dyktatura „kulturalnych ciotek”, w której nawet najgłupsze opinie będą traktowane jako niezwykle istotne (lub tak samo ważne jak wszystkie inne), a najbardziej kuriozalne produkty kulturalne stawiane będą w jednym szeregu z arcydziełami. W świecie kultury, w którym każde dzieło może być arcydziełem, tak naprawdę nic już nim nie będzie. Wielkie zasługi na tym koncie mają wszelkie działy promocji, a także dziennikarze i krytycy przepisujący lub bezmyślnie powtarzający pełne zachwytów reklamowe bzdury. Każda nowa książka, film i płyta to „olśniewające”, „cudowne”, „wspaniałe” i „piękne” arcydzieło. Owszem, wydawca chce sprzedać książkę czy płytę, a producent bilet do kina, więc ich przesadne komplementy można jeszcze jakoś zrozumieć, ale coraz częściej sprzedawcami książek czy biletów do kina/teatru/galerii są krytycy. Skoro już biję w wielkie dzwony, do zagrożenia dyktaturą „kulturalnych ciotek” dorzuciłbym jeszcze terror „Lubię to!”, a więc symboliczne rządy rozpowszechnionego przez Facebooka na cały świat przycisku, który zmusza nas albo do lubienia, albo do milczenia. „Lekcje Białowąs i Samojłowicza” ukazują tę smutną prawdę w całej okazałości. Okazuje się, że współczesny krytyk powinien się zachwycać. Powinien chwalić i polecać, powinien klikać jak szalony „Lubię to!” w każdym swoim „krytycznym” tekście, powinien krzyczeć: „Kup pan bilet do kina!” albo: „Niech pani kupi tę książkę!”. Powinien być mecenasem i jednoosobowym działem promocji, przyjacielem i patronem medialnym, klakierem i oddanym fanem, kulturalnym akwizytorem i przekupą wciskającą wszystkim, jak leci, kulturalne frykasy. Obawiam się, że już za chwilę będzie trzeba namawiać posłów do istotnej zmiany w prawie prasowym. Oprócz istniejącego już zapisu wyraźnego oddzielania artykułów redakcyjnych od sponsorowanych, wprowadzi się wymóg oddzielenia krytyków wiarygodnych i niezależnych od krytyków sponsorowanych, zaprzyjaźnionych i z definicji „lubiących to!”. Tadeusz Sobolewski słusznie zauważa, że o ile kiedyś przeciwieństwem wartościowej krytyki była oficjalna ideologia, o tyle dziś mamy do czynienia z przeciwnikiem dużo silniejszym: – Obecny nacisk rynku, reklamy, promocji, propagandy wdziera się wszędzie i kształtuje nasz język – mówi. Co może zrobić w tej sytuacji krytyk? Zdaniem Sobolewskiego powinien stać się kimś w rodzaju tłumacza: – Coraz trudniej jest łączyć dwa zadania: interpretację i ocenę. Ale najważniejsze: nie dać sobie odebrać żadnej z tych możliwości. Nie dać się zepchnąć do roli usługowej. Pamiętać, że w swoim tekście jesteśmy jak w domu. Pisać swoje, nie oglądając się na innych. A wracając do pytania z pierwszych zdań niniejszego tekstu: czy Gombrowicz stanąłby dzisiaj po stronie Białowąs, Samojłowicza i innych „poszkodowanych” twórców? Niech za odpowiedź posłuży inny fragment jego rozprawy z krytykami z cytowanego już „Dziennika”: „Dzieło, choćby zrodzone z najczystszej kontemplacji, powinno być tak napisane, aby zapewnić autorowi przewagę w jego rozgrywce z ludźmi. Styl, który nie umie bronić się przed sądem ludzkim, który wydaje swego twórcę na pastwę byle kretyna, nie spełnia swojego najważniejszego zadania”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2012