Geniusz patrzy spode łba

Kiedy Górecki wyprzedzał na listach przebojów Stinga i Kurta Cobaina, zarzucano mu prymitywizm i działanie na przekór „najgłębszym tradycjom” sztuki europejskiej. Tymczasem on zawsze robił swoje, po swojemu i dla siebie.

14.01.2019

Czyta się kilka minut

Henryk Mikołaj Górecki, Warszawa, 30 marca 2003 r. / JAN ROLKE / FORUM
Henryk Mikołaj Górecki, Warszawa, 30 marca 2003 r. / JAN ROLKE / FORUM

Kiedy umarł w 2010 r., we wszystkich mediach zaroiło się od nekrologów, wspomnień i krótkich szkiców biograficznych.

Dziennikarze sypali jak z rękawa anegdotami i ciekawostkami. Pisali, że Henryk Mikołaj Górecki nie udzielał wywiadów. Że w Katowicach mieszkał w tym samym bloku, co Edward Gierek. Że do czasu niespodziewanego sukcesu III Symfonii często klepał biedę. Że po tym sukcesie trafił na sprokurowaną przez „Telegraph” listę geniuszy twórczości i zajął na niej 32. miejsce, ex aequo z Prince’em, wyprzedzając m.in. Meryl Streep i Davida Bowiego.

Wybitny idzie na zatracenie

Kiedy umarł, składaliśmy właśnie ostatni listopadowy numer „Ruchu Muzycznego”. Znalazły się w nim obszerne relacje z XVI Konkursu Chopinowskiego, ostatnie komentarze do zakończonego przeszło miesiąc wcześniej Festiwalu Warszawska Jesień, recenzja z polskiej premiery „Pasażerki” Wajnberga. O zmarłym kompozytorze tylko dwie wzmianki: króciutki tekst „In memoriam” pióra Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej, która wkrótce potem zabrała się do pracy nad znakomitą książką „Górecki. Portret w pamięci”, oraz znacznie mniej oczywista notka od redakcji, w której nie padło nawet jego nazwisko: „W dziewiętnastym wieku sławny twórca umierał we własnym domu, otoczony bliskimi i przyjaciółmi. W jego odchodzeniu dostrzegano patos. Taki obraz ostatnich chwil życia Chopina uwiecznili malarze Kwiatkowski i Barrias. Maskę pośmiertną zdjął rzeźbiarz Clésinger. W naszych czasach wiele się zmieniło. Ostatnie chwile życia twórcy wydają się pozbawione patosu. Umiera w szpitalu, w otoczeniu aparatury medycznej, często w samotności – odwiedziny chorych są ograniczone w czasie. Po zgonie nikt go nie fotografuje. Nie lubimy patrzeć śmierci w oczy. Dawniej ciała zmarłych wystawiano na widok publiczny, dziś ogląda się najwyżej ich opakowania – trumny. A przecież śmierć – niezależnie od tego, jak się ją traktuje – zawsze jest taka sama. I zawsze zostaje żal po wybitnym twórcy, który odszedł”.

Z redakcyjnego wstępniaka – jakkolwiek był wstrząsający – wiało jednak chłodem. Moi mistrzowie i starsi koledzy po fachu mieli do Góreckiego stosunek co najmniej niejednoznaczny.

Po polskiej premierze (1977) odkrytej po latach zupełnie gdzie indziej III Symfonii nie szczędzili mu ciętych uwag. Ludwik Erhardt zwierzał się z irytacji, „gdy w miejsce przeżycia i wzruszenia wdarła się – nuda”. Sarkał, że „wyrafinowana prostota okazała się prymitywizmem”. Tadeusz A. Zieliński poszedł jeszcze dalej. Zarzucił Góreckiemu, że jego „wybitny” talent „zatraca się niestety coraz bardziej”, że kompozytor działa „na przekór najgłębszym tradycjom europejskiej (i chyba nie tylko!) sztuki i kultury, w której treść i forma, wzruszenie i kunszt artystycznej wypowiedzi, szczerość i wytrawny gust nie były nigdy (na szczęście) wartościami alternatywnymi”.

Motyw śląski

Dziennikarze odrabiający żmudną pańszczyznę po śmierci Góreckiego nie zagłębiali się raczej w archiwa Warszawskiej Jesieni. Dla nich Górecki był fenomenem: twórcą kojarzonym z dętą powagą sal filharmonicznych, który dzięki III Symfonii niespodziewanie wyprzedził (1992) na światowych listach przebojów Stinga i Kurta Cobaina. Zaczęli grzebać w jego życiorysie i kreować go na nierozumianego już w dzieciństwie Heńka Muzykanta, przedwcześnie osieroconego przez matkę, która grywała na fortepianie, i odpędzanego od klawiatury przez ojca-kolejarza, który sam przecież także lubił sobie pomuzykować. Nieśmiałego i schorowanego chłopca, który talent odziedziczył po rodzicach i przez to był niejako na muzykę skazany.

Tylko że Górecki urodził się i wychował na Śląsku, gdzie amatorskie koncertowanie „było taką tradycją, mąż się uczył na pianinie, moja szwagierka się uczyła na pianinie, teraz mój synek też się uczył, ale zbagatelizował sobie, moja córka się uczy i umie grać, nie wyobrażamy sobie innego życia, zawsze tam, gdzie śpiewają, tam jest pokój i radość” – jak wyznał jeden z rozmówców językoznawczyni Jolanty Tambor, współautorki cenionej monografii gwary śląskiej. W tej wspólnocie – gdzie podziały językowe, narodowościowe i religijne szły często w poprzek rodzin – najłatwiej było dogadać się przez muzykę.

Po wojnie do wielokulturowego obrazu regionu dołożyły się władze PRL, wysiedlając z Górnego Śląska kilkaset tysięcy rodowitych Ślązaków. Żeby przeciwdziałać rzekomej „germanizacji” regionu, zakazywano posługiwania się gwarą w szkołach i urzędach. „Hitlerowscy synowie” musieli zmagać się z naporem napływowych „goroli”, czyli ludności nieśląskiej, z którą siłą rzeczy zaczęli się jakoś układać i z wolna wchodzić także w osobiste i zawodowe relacje. Do skomplikowanej górnośląskiej układanki przybyła nowa kategoria „krojcoków” – mieszańców, którzy rozpoczęli trudny proces asymilacji w zamkniętej społeczności Ślązaków.

I znów z pomocą przyszła muzyka. Razem z falą ludności napływowej, która przyjechała na Śląsk za chlebem, do stolicy województwa ściągnęli wybitni artyści, którzy odtąd mieli tworzyć wizerunek Katowic jako jednego z prężniejszych ośrodków „rdzennie polskiej” kultury. Tuż po wojnie wznowiło działalność Śląskie Konserwatorium Muzyczne, jeszcze w 1945 r. przemianowane na Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną. Dotychczasowe grono profesorów Konserwatorium uzupełnili prominentni „gorole”. Mniej więcej połowa ojców założycieli „polskiej szkoły kompozytorskiej” to absolwenci katowickiej PWSM.

Henryk Mikołaj Górecki studiował kompozycję u Bolesława Szabelskiego – „gorola”, który uczył kontrapunktu w Śląskim Konserwatorium jeszcze przed wojną. Twórca III Symfonii wychował rzeszę młodszych kompozytorów, m.in. kojarzonych z tzw. pokoleniem stalowowolskim Eugeniusza Knapika, Andrzeja Krzanowskiego i Rafała Augustyna. Tradycja rdzennych mieszkańców – z którymi Górecki identyfikował się jako „Ślązak z dziada pradziada” – zaczęła się jednak rozmywać. Żeby Śląsk przetrwał, trzeba było zamknąć się w sobie, patrzyć spode łba na wszystko, co obce, niebezpieczne i złe.

Koniec i kropka

Bez tego kontekstu nie sposób pojąć ani dzieciństwa Góreckiego, ani ewolucji jego muzyki, ani nawet tego, że w ucieczce przed sławą, która spadła na niego jak grom z jasnego nieba, zaszył się w równie zamkniętej podhalańskiej społeczności wsi Ząb nieopodal Poronina. Nie da się zrozumieć jego duchowości, nie da się rozgryźć specyficznego sposobu bycia. Górecki był w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu człowiekiem prostodusznym. To nieprawda, że nie udzielał wywiadów. Udzielał, ale posługiwał się w nich mową tak dosadną, że czasem nie dało się ich publikować (przykładem słynny wywiad rzeka, czyli plon długich rozmów z Grzegorzem Michalskim).

Pod wieloma względami był wyjątkowo dobrze oczytanym i osłuchanym samoukiem, który nie potrafił uporządkować nabytej wiedzy. Dlatego się złościł, kiedy mądrale próbowali powiązać jego utwory z jakimś erudycyjnym źródłem inspiracji. Protestował, kiedy łączono III Kwartet smyczkowy, opatrzony podtytułem ­ „…pieśni śpiewają…”, ze słynnym wierszem Wielimira Chlebnikowa o słońcach, które umierają gasnąc, trawie, która umiera schnąc, koniach, które umierają wydając po cichu ostatnie tchnienie, i ludziach, którzy umierają, śpiewając pieśni. W rozmowie z Marcinem Gmysem wyjaśnił, że gdy Kwartet był już gotowy, szukał „jakiegoś tytułu. I wtedy nieoczekiwanie i trochę przypadkowo przypomniał mi się ów doskonale wcześniej znany czterowiersz”.

Nieżyjący już Krzysztof Droba wspominał, że zagadnięty o ulubionych poetów, Górecki potrafił wymienić jednym tchem Peipera i Konopnicką. Na pytanie ­muzykologa Luke’a Howarda, dlaczego zadedykował III Symfonię swojej żonie, odpalił, „a niby komu miałbym ją zadedykować?”. Koniec i kropka. Czas trwania około 55 minut. Nie znosił objaśniać własnej twórczości.

Słynął z wybuchowego temperamentu i zapalczywych wypowiedzi, które często okazywały się rozpaczliwą próbą obrony przez atak. Obraził się kiedyś śmiertelnie na Dorotę Szwarcman, która napisała, że wiele osób uważa go za minimalistę. Wiele jego zachowań i odzywek interpretowano jako impertynencję, choćby krępujący obyczaj zwracania się do ludzi po nazwisku, który Górecki uważał za tyleż dowcipny, co pieszczotliwy dowód poufałości, umiejscowiony w tym samym rejestrze języka, co słynne „Chłopie kochany!”, za którym po jego śmierci tak tęsknił Marek Moś.

Kiedy „zdradził” awangardę, polska krytyka zarzucała mu prymitywizm i działanie na przekór „najgłębszym tradycjom” sztuki europejskiej. Tymczasem on zawsze robił swoje, po swojemu i dla siebie, na co pierwszy zwrócił uwagę brytyjski muzykolog Adrian Thomas, wybitny znawca współczesnej muzyki polskiej, autor książki „Górecki”, wydanej przez Oxford University Press w 1997 r. i zaledwie rok później opublikowanej przez PWM w przekładzie Ewy Gabryś. Thomas dogłębnie analizuje wczesną twórczość Góreckiego, na czele z „nieujarzmionymi” Scontri, przełomowy Refren z 1965 r., w którym kompozytor po raz pierwszy „zatrzymał czas” w swojej muzyce, jego więzi z tradycją, widoczne nie tylko w III Symfonii, ale też w zaćmionej przez nią Drugiej oraz słynnym Koncercie klawesynowym. Podejmuje pierwszą, ostrożną i bardzo dyskretną próbę powiązania dorobku Góreckiego z elementami jego biografii.

Kolejną, bardzo udaną, przeprowadzi doktorantka Thomasa, wspomniana już Beata Bolesławska-Lewandowska, w swoim „Portrecie w pamięci” (2013), zestawionym z przeszło 40 rozmów z rodziną, uczniami, przyjaciółmi, analitykami, wykonawcami i promotorami twórczości Góreckiego. Z jej książki wyłoni się wielowarstwowy, pełen zaskakujących sprzeczności wizerunek kompozytora – przejmujący dowód, jak trudno zrozumieć twórcę wybitnego i często w tej wybitności samego jak palec.

Po łebkach

Piszemy o tym, ponieważ ukazała się książka „Górecki. Geniusz i upór”, autorstwa Marii Wilczek-Krupy, anonsowana jako „pierwsza pełna biografia jednego z największych kompozytorów epoki”, napisana żywym, bardzo współczesnym językiem, obfitująca w sugestywne opisy epizodów z życia Góreckiego. Przy wnikliwej lekturze okazuje się jednak w większej mierze kompilacją cytatów z wcześniejszych publikacji oraz wypowiedzi zawartych w pełnometrażowym filmie dokumentalnym Violetty Rotter-Kozery „Please Find – Henryk Mikołaj Górecki” niż plonem własnych poszukiwań autorki.

Co gorsza, cytatów i wypowiedzi czasem przeinaczonych, efektownie „podkręconych” i błędnie zinterpretowanych. To nie „legenda mówi”, że Kazimierz Serocki prosił Stefanię Woytowicz „na klęczkach”, by jednak wystąpiła na polskiej premierze III Symfonii. Tę anegdotę opowiedział Bolesławskiej-Lewandowskiej kompozytor Włodzimierz Kotoński, używając popularnego w swoim pokoleniu tropu retorycznego, który po prostu oznacza, że Serocki bardzo prosił śpiewaczkę o zmianę decyzji. Los Heleny Błażusiakówny, autorki słów wyrytych w zakopiańskiej katowni na ścianie celi nr 3, bynajmniej nie „pozostał nieznany”. Pięć lat po wojnie Helena wyszła za mąż za Romana Pawlika z Wadowic i zmarła w 1999 r. Wiersz Chlebnikowa nie jest mottem III Kwartetu – poza tym autorka cytuje go bez podania nazwiska tłumacza, którym jest Adam Pomorski (nie zwracając przy okazji uwagi, że brzmienie ostatniej linijki nie pokrywa się z brzmieniem podtytułu kompozycji Góreckiego). Przykłady podobnych zaniechań, błędów i nadinterpretacji można by mnożyć.

Wygląda na to, że po fali zainteresowania reportażem literackim polscy wydawcy wylansowali modę na biografie twórców. Niestety, na „pierwszą pełną biografię” Góreckiego przyjdzie nam jeszcze poczekać. Książki Adriana Thomasa i Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej są pod wieloma względami pełniejszym, a z pewnością bardziej rzetelnym źródłem wiedzy o kompozytorze. Praca biografisty wymaga żmudnych poszukiwań, konfrontacji materiałów i znajomości kontekstu historycznego. Może warto, by na skomplikowane losy Henryka Mikołaja spojrzał ktoś z dystansu. I poświęcił Góreckiemu tyle czasu i zapału – popartego rozległą wiedzą – ile Chopinowi poświęcił Alan Walker, autor rewelacyjnej, wydanej w ubiegłym roku biografii „Fryderyk Chopin. A Life and Times”. Czyli ponad dziesięć lat. ©

Tytuł pochodzi od redakcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2019