Gdy demokracja zawodzi

Rok po tym, jak Duterte został prezydentem, popiera go 80 procent Filipińczyków. Czy podobają im się jego krwawe metody? A może przyczyną jest niedokończona demokratyczna rewolucja?

22.08.2017

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Quezon niedaleko Manili obserwują, jak policja zabezpiecza ciało podejrzanego  o handel narkotykami, którego zastrzelili „nieznani sprawcy”, marzec 2017 r. / ROMEO RANOCO / REUTERS / FORUM
Mieszkańcy Quezon niedaleko Manili obserwują, jak policja zabezpiecza ciało podejrzanego o handel narkotykami, którego zastrzelili „nieznani sprawcy”, marzec 2017 r. / ROMEO RANOCO / REUTERS / FORUM

Był to dzień, jakich wiele na Filipinach. Rodrigo Duterte zabiera głos i znów wywołuje skandal. Zachęcając żołnierzy do walki z islamistyczną rebelią na południu kraju, gdzie wprowadził właśnie stan wojny, mówi: „Stoję za wami murem w każdym momencie. I to ja poniosę odpowiedzialność za stan wojenny. Jeśli zgwałcicie kilka kobiet, biorę to na siebie”.

Biuro prasowe prezydenta próbuje ratować sytuację, tłumacząc ją koszarowym poczuciem humoru Duterte. Ale ciąg dalszy jest łatwy do przewidzenia. Światowe media donoszą o kolejnej „barbarzyńskiej wypowiedzi rzeźnika z Filipin”. Pojawiają się zdjęcia usłanych trupami ulic Manili, gdzie Duterte od roku, z pominięciem drogi sądowej, rozprawia się z handlarzami narkotyków. Liczba ofiar waha się od 7 do 12 tys., z czego może jedna trzecia zginęła z rąk policji, działającej wedle oficjalnej wersji „w samoobronie”. Reszta to ofiary anonimowych egzekutorów.

Władze twierdzą, że gangi narkotykowe wybijają się nawzajem. Prawda jest często inna. Egzekucji dokonują wynajęci przez policję zwykli ludzie, realizując w ten sposób program, który można określić „szybką ścieżką” likwidacji handlu narkotykami, z pominięciem długich i nieskutecznych procedur prawnych. Giną głównie drobni handlarze, rozprowadzający shabu (lokalny narkotyk) wśród biedoty. Ale nie tylko – w klimacie odgórnego przyzwolenia na przemoc ludzie załatwiają osobiste porachunki (pewien policjant zabił kolegę ze szkoły, gdyż ten uwiódł mu kiedyś dziewczynę). Trudno oszacować też liczbę przypadkowych ofiar. Zostawienie przy zwłokach kartki „handlarz narkotyków” uwalnia od odpowiedzialności.

Międzynarodowe organizacje praw człowieka alarmują o sytuacji w kraju. W tym o więzieniach, gdzie nie ma miejsca, aby położyć się na podłodze. Kościół katolicki zarzuca władzom „podżeganie do mordowania”, opozycja mówi o „pełzającej dyktaturze”, Unia Europejska grozi wstrzymaniem pomocy finansowej. Prezydent zbywa to po swojemu, czyli serią wulgaryzmów.

Istotne jest jednak coś innego: Duterte został wybrany w demokratycznych wyborach i dziś, po roku, cieszy się rekordowym 80-procentowym poparciem. Czy znaczy to, że jego krwawe metody odpowiadają Filipińczykom? Czy też popierają go pomimo tych metod?

Zaczęło się w Manili

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się do roku 1986. Jest on dla Filipińczyków tym, czym dla Polaków rok 1989. Kojarzy się z upadkiem dyktatury i początkiem demokracji. EDSA, główna arteria Manili, stała się symbolem tamtych wydarzeń. Do protestującego na niej ludu przyłączyła się część armii i – ze wsparciem Kościoła katolickiego – udało się obalić reżim Ferdynanda Marcosa (dyktator uciekł na Hawaje). Do dziś Filipińczycy lubią podkreślać, że to u nich zaczęła się wielka fala demokratyzacji, która objęła potem inne kraje Azji i Europę Wschodnią. I tak jak Lech Wałęsa, pierwsza demokratyczna prezydent kraju Corazon Aquino trzy lata wcześniej, przy ogólnej euforii, wystąpiła przed połączonymi izbami Kongresu USA.

Trzy dekady później, gdy do władzy dochodził Duterte, stosunek do tamtych wydarzeń na Filipinach nie był już tak jednoznaczny.

W marcu tego roku, w 31. rocznicę, odbyły się w Manili dwie konkurencyjne demonstracje. Jedna, tradycyjnie przed pomnikiem ofiar reżimu, zgromadziła dawnych dysydentów i miała krytyczny wydźwięk wobec obecnej władzy. Zarzucano Duterte, że umniejsza rolę demokratycznego przewrotu, rehabilitując przy okazji Marcosa. Obecny na manifestacji Benigno Aquino – syn Corazon i poprzedni prezydent, któremu reżim zamordował ojca – przypomniał sentencję hiszpańskiego filozofa Santayany: „Ci, którzy nie pamiętają o przeszłości, skazani są na jej powtarzanie”.

Niedokończona rewolucja

Demonstracja „żółtych” (tak określa się zwolenników rodziny Aquino) zgromadziła kilka tysięcy ludzi. Druga, zwołana spontanicznie przez zwolenników Duterte w innej części miasta, liczyła 200 tys. uczestników.

Wśród przemawiających był szef MSW John Castriciones. Mówił, że sukces rewolucji z 1986 r. „polegał na zainicjowaniu zmian, ale jej prawdziwe przesłanie zostało sprzeniewierzone”. Mówiono o zawiedzionych nadziejach, o „elityzmie”: że przez 30 lat, zachowując demokratyczne procedury, władzą w kraju wymieniała się garstka skorumpowanych elit, pasożytujących na reszcie społeczeństwa.

Duterte, jako pierwszy prezydent po 1986 r., nie wziął udziału w rocznicowych uroczystościach. Wcześniej nieraz próbował godzić ogień z wodą: z jednej strony uznając czystość intencji protestujących w 1986 r., z drugiej dostrzegając pozytywne – jak twierdził – aspekty rządów Marcosa. Takie jak reforma rolna, odsunięcie od wpływów postkolonialnej oligarchii, która wróciła po 1986 r., rozwój infrastruktury czy niezależność w polityce zagranicznej. Duterte zezwolił też na złożenie szczątków dyktatora na cmentarzu bohaterów narodowych w Manili.

O różnych aspektach dwóch dekad rządów Marcosa można zapewne dyskutować. Nic jednak nie zmieni faktu, że ich finał był fatalny: klan Marcosów zostawił kraj splądrowany i skorumpowany. Znamienne też, że Duterte, choć nie popiera wprost politycznych represji czasów dyktatury, to widzi zalety, a czasem konieczność rządów silnej ręki w kraju takim jak Filipiny.

Smutny paradoks polega na tym, że 30-letnia filipińska demokracja nie ma zbyt wielu argumentów, które mogłaby tym tezom przeciwstawić. Owszem, odbywają się regularnie wybory, media są wolne i nie ma więźniów politycznych. Ale Filipiny pozostają krajem biednym, skorumpowanym i niebezpiecznym. Kilka milionów ludzi regularnie się narkotyzuje, a państwo od lat nie potrafi uporać się z rebeliami, islamską i komunistyczną. Byłoby gorzej, gdyby nie 10 mln Filipińczyków pracujących za granicą. Pieniądze, które wysyłają rodzinom w kraju, to równowartość blisko 10 proc. budżetu kraju.

Brutalny dobry szeryf

Takie jest tło popularności obecnego prezydenta, któremu – z pominięciem elit i dysfunkcjonalnego systemu władzy – udało się nawiązać bezpośredni kontakt z obywatelami, w dużym stopniu dzięki mediom społecznościowym.

Duterte nie jest człowiekiem z ludu. Wywodzi się z politycznej dynastii, związanej jednak z południową wyspą Mindanao, położoną daleko od uważanej za skorumpowaną stolicy. To oraz sposób bycia – wulgarny, acz szczery język, salonowa nieporadność, skłonność do przemocy, a z drugiej strony faktyczna troska o biednych i skromne warunki, w jakich żyje – wykreowały w oczach jego zwolenników obraz srogiego szeryfa o dobrym sercu, zawsze stojącego po stronie zwykłych ludzi.

Duterte to populista. Co nie znaczy, że prawdziwy jest jego obraz kreowany w wielu zachodnich mediach: krwawego nihilisty lub kogoś w rodzaju Cháveza, który lewicową ideologią uwiódł rodaków w Wenezueli i doprowadził ją do bankructwa.

Jako polityk Duterte nie narodził się wczoraj. Przez 20 lat był burmistrzem Davao, dużego miasta na południu, którym rządził żelazną ręką. Z jakim skutkiem? Dziś Davao jest jednym z najbezpieczniejszych, najczystszych i najlepiej zorganizowanych miast. Reguły są tu ostre: zakaz palenia w miejscach publicznych, zakaz jazdy powyżej 30 km/h. Posiadanie narkotyków może skończyć się śmiercią. Podobnie jak teraz w całym kraju, tam też przez 20 lat jeździły „szwadrony śmierci”, mordując handlarzy narkotyków. Wątpliwe, czy bez jego przyzwolenia.

Jako burmistrz Duterte lekko wygrywał w kolejnych wyborach. Dziś w Davao popiera go 90 proc. mieszkańców...

Godność i bezpieczeństwo

Jasne jest, że popularność prezydenta w skali kraju opiera się na emocjach, czerpiących z poczucia krzywdy i poniżenia, a może też z chęci zemsty na elitach. Ale jest tu coś więcej – wielu zwykłych Filipińczyków dostrzegło szansę na poprawę swego losu.

A zatem najważniejsze dziś pytanie na Filipinach brzmi: do czego Duterte użyje swej popularności? Gdyby zechciał, mógłby pewnie przekonać większość do oddania mu władzy dyktatorskiej – zwłaszcza teraz, wobec zagrożenia fundamentalizmem islamskim.

Ale gdyby przedrzeć się przez zachwaszczoną retorykę macho i przyjrzeć czynom, okaże się, że Duterte nigdy nie złamał w Davao demokratycznych reguł politycznych, a jako prezydent nie naruszył dotąd trójpodziału władzy. Po roku jego rządów Filipińczycy na pewno czują się w swoim kraju bezpieczniej. Spadła przestępczość, jest mniej korupcji. Z wielu slumsów Manili zniknęli bezkarni watażkowie, którzy prócz dystrybucji narkotyków terroryzowali biedotę.

Ale o dalszych losach Duterte zdecyduje gospodarka. To, czy uda mu się utrzymać wysoki wzrost PKB rzędu 6-7 proc. i czy jego owoce będą sprawiedliwie dzielone. Tylko wyrwanie z biedy i otwarcie perspektyw dla indywidualnego rozwoju w kraju (a nie na emigracji) dadzą Filipińczykom poczucie godności i sens życia, których tak potrzebują. Namacalnie i szybko.

Sprzyjać ma temu nowy, sprawiedliwszy system podatkowy i wielki program budowy infrastruktury wartości 150 mld dolarów, którego celem jest rozkręcenie gospodarki, zwiększenie liczby miejsc pracy i w ogóle ułatwienie życia ludziom. Cokolwiek by sądzić o gospodarczych poczynaniach Duterte, nie spełniły się scenariusze jego wrogów, wieszczących katastrofę. W oczach zagranicznych ekspertów rządowy program ma ręce i nogi. Chwalą oni gospodarczych ministrów. Za to krytykują prezydenta za styl mogący odstraszać inwestorów.

Ale warto pamiętać, że powodzenie programu gospodarczego będzie na ­warunkach dyktowanych przez Duterte. To znaczy, że ulice dalej będą spływać krwią, a ginąć będą także niewinni.

Filipiny i reszta świata

W idealnym modelu transformacji ustrojowej i gospodarczej ktoś taki jak Duterte nie występuje. Demokracja powinna od razu zapewnić sprawiedliwe rządy prawa, które umożliwią obywatelom godne, bezpieczne i coraz bardziej dostatnie życie. Ale nie wszędzie to się udaje. A z pewnością nie na Filipinach przez ostatnich 30 lat.

Powstaje więc pytanie o kryteria, którymi posługują się organizacje praw człowieka, żądające sankcji wobec Filipin. Metody walki z narkotykami na pewno łamią przyjęte gdzie indziej standardy. Jak jednak reagować, skoro dotąd inne sposoby zawiodły, ludzie czują się teraz bezpieczniej i – co ważne – w zdecydowanej większości popierają władze? To nie jest sytuacja zero-jedynkowa łamania praw człowieka w czasach komunizmu, gdy naród był zakneblowany.

Jest i druga strona medalu. Ostatni rok na Filipinach pokazuje, jak bardzo idea uniwersalnych praw człowieka związana jest ze światem Zachodu. Rzecz, z oczywistych względów, nie dotyczy Rosji czy Chin. Ale nawet dla krajów o ugruntowanej demokracji, jak Japonia i Korea Południowa, polityka Duterte oznacza jedynie szansę na lepsze interesy. Polityka wewnętrzna innych państw jest tematem tabu. Niewykluczone, że wraz z rosnącą rolą Azji i malejąca Zachodu w świecie taka forma uprawiania dyplomacji zacznie dominować.

Azjatyccy politycy mówią często, że misjonarskość Zachodu w promowaniu praw człowieka podszyta jest hipokryzją. Nie bez racji. Krótko po decyzji o Brexicie, szukając nowych rynków zbytu, brytyjski sekretarz handlu Liam Fox przybył na Filipiny, gdzie mówił o „wspólnych wartościach”. Został za to, w imię zasad moralnych, skrytykowany przez opozycję w Londynie, która – gdyby była u władzy – być może zachowałaby się podobnie.

Nie ma dyplomacji bez hipokryzji. Ale perspektywa świata całkowicie uwolnionego od uniwersalnej międzyludzkiej idei, w którym otwarcie a priori zakłada się, że stosunki między krajami reguluje wyłącznie biznes i siła, wydaje się dość mroczna. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2017