Garstka i większość

Gdyby wszyscy byli tacy jak zabici w Grudniu, Polski by nie było, a między Bałtykiem a Tatrami stałoby tylko jezioro krwi. Warunkiem istnienia polskiego ducha są dwa skrzydła: przejmujący głos garstki poległych i bierna uległość „zwykłych ludzi”.

22.12.2015

Czyta się kilka minut

Pomnik Poległych Stoczniowców, Gdańsk / Fot. Rafał Malko / AGENCJA GAZETA
Pomnik Poległych Stoczniowców, Gdańsk / Fot. Rafał Malko / AGENCJA GAZETA

Ilekroć stoję pod gdańskim Pomnikiem Trzech Krzyży, tylekroć myślę z podziwem i współczuciem o tych, którzy zginęli w zimowych dniach Grudnia 1970 i Grudnia 1981. Sam nie byłem do nich podobny – i dlatego żyję.

Tylko się nie mieszaj

15 grudnia 1970 r. znalazłem się przypadkiem na ulicy Szerokiej w Gdańsku. Od strony skrzyżowania na Hucisku dobiegały okrzyki wzburzonego tłumu, który gromadził się pod Komitetem Wojewódzkim. Tam huczał wzburzony tłum, wybuchały granaty z gazem łzawiącym, wyły karetki pogotowia, tu – jakieś paręset kroków dalej – panował spokój. Przez wystawowe szyby widziałem, co działo się w sklepach. W narożnym, ze słodyczami, stała kolejka po toruńskie pierniki, które właśnie dowieźli, w odzieżowym kobiety przymierzały garsonki i płaszcze. Chodnikiem szła kobieta ze spożywczego: niosła w siatce bułki, warzywa, jakieś owoce, chyba jabłka.

Nie dołączyłem do tłumu pod Komitetem. Pamiętałem słowa ojca: nigdy się w nic nie mieszaj, jak zobaczysz tłum, wracaj do domu, nigdy nie wypowiadaj się publicznie na żaden temat, żyj tak, by nikt nie wiedział, że żyjesz, nie wierz w żadne rewolucje i przełomy, zawsze będzie to samo, jedni odchodzą, drudzy przychodzą, ale ludzka podłość jest zawsze ta sama, nie daj się nabrać na żadne nadzieje i zmiany, tak jak jest, będzie zawsze, sprytni, obrotni, przebiegli, bezwzględni zawsze wypłyną na wierzch, czy taki ustrój, czy inny, wykorzystają cię i zostawią na lodzie, ty się będziesz narażał, zginiesz albo zostaniesz kaleką na całe życie, postawią ci pomnik, ale nic się nie zmieni.

Powie ktoś, że mój ojciec był tchórzem. Możliwe. Ale wszystkich tych mądrości nauczył się w Wilnie podczas trzech okupacji, gdy krwawe polowania na Polaków urządzali sobie litewscy szaulisi, Gestapo i NKWD. Widział na własne oczy sprytnych, obrotnych, przebiegłych, którzy nawet w najokropniejszych warunkach potrafili na wierzch wypłynąć, i dlatego bardzo chciał, żebym nie był żadnym bohaterem, tylko żebym przeżył, tak jak jemu udało się przeżyć – niewidocznemu w masie „zwykłych ludzi”. I tylko dlatego, że on tak żył, ja dzisiaj żyję.

Ilu Polaków wyszło na ulice w Grudniu ʼ70 i Grudniu ʼ81? Sto tysięcy, dwieście, trzysta? Nawet jeśli tyle, w porównaniu z całym narodem, który liczył wtedy ponad 30 milionów ludzi, to była garstka. Bo zawsze buntowała się, biła i ginęła garstka. Wstępowała do legionów garstka. Robiła powstanie warszawskie garstka, pięćdziesiąttysięcy dziewcząt i chłopców w mieście, które liczyło półtora miliona mieszkańców. Wolne Związki Zawodowe zakładała w Gdańsku garstka. Komitet Obrony Robotników zakładała garstka. Co robiła reszta? To, co zawsze. Szła do pracy, wracała z niej, jadła i spała. Przyglądała się, co będzie dalej, kto wygra, a kto przegra, i zastanawiała się, po której stanąć stronie, jak wygrają ci albo tamci. Dziesiątki milionów „zwykłych Polaków”, którzy nie podnieśli nawet palca na komunizm, a gdy na ulicy zobaczyli tłum, szybko wracali do domu, choć po cichu komunizm przeklinali.

Ofiary i świadkowie

A ci, którzy zginęli? Wedle rodziny Jerzy Matelski, stoczniowiec i członek PZPR, został zabity na dachu budynku, gdy ściągał spod ostrzału kolegę. Ale wedle innej relacji zginął 16 grudnia 1970 r. w bramie Stoczni Gdańskiej nr 2. Z raportów SB wynika, że gdy dzień po wcześniejszych zajściach na ulicach Gdańska kordon żołnierzy zablokował wyjście ze Stoczni na miasto, Matelski – mimo komunikatów ostrzegawczych nadawanych przez wojsko – z kilkoma osobami wyszedł przed bramę. Żołnierze, w obawie, że stoczniowcy chcą przejąć pojazdy wojskowe, otworzyli ogień. Nie wiadomo, czy strzelali do robotników, czy Matelski zginął od rykoszetu. Możliwe też – jak mówią inne relacje – że strzelano z przelatującego helikoptera albo zabił go z ukrycia odległy snajper.

Kolejne świadectwo podkreśla, że Matelski wcale nie wyszedł przed bramę, tylko został wypchnięty poza teren Stoczni przez liczący 800 osób tłum robotników napierających na ogrodzenie i nie mógł się już cofnąć. Tylko akt zgonu, wystawiony przez lekarza, nie pozostawia wątpliwości. Przestrzał klatki piersiowej, połączony z uszkodzeniem worka osierdziowego, rozerwaniem tętnicy szyjnej, aorty i lewego płuca.

Okoliczności śmierci drugiego stoczniowca, który zginął z Matelskim pod bramą Stoczni nr 2, Stefana Mosiewicza, były przez świadków przedstawiane jeszcze inaczej. Wedle zdjęcia, które z okna zrobił mieszkaniec wieżowca przy ulicy Doki, 16 grudnia przed bramą Stoczni stały dwa czołgi, transporter opancerzony i kilku żołnierzy. Po tym, jak ci ostatni oddali serię w kierunku ludzi wychodzących z bramy, stali sobie spokojnie, rozmawiali, palili papierosy. Wedle relacji jednego z dowódców, płk. Eugeniusza Stefaniaka, wojsko najpierw cofnęło czołgi od bramy, co stoczniowcy źle zrozumieli i – ośmieleni – ruszyli do przodu, jakby chcieli przejść przez kordon. Jeden z żołnierzy z obsługi czołgu nie wytrzymał nerwowo i puścił serię z karabinu maszynowego. Inni również zaczęli strzelać. Nie wiadomo, czy były to strzały ostrzegawcze, czy do robotników. Czy jednak możemy tej relacji ufać? Czy żołnierze strzelali pod nogi stoczniowców, w bruk i ponad głowami, a trafiony w głowę Mosiewicz zginął od rykoszetu? I z czyjej właściwie broni? Każdy z naocznych świadków przysięga, że mówi prawdę, i każdy mówi co innego.

Człowiek z czołgu

Pamiętam, jak w grudniu 1970 r. kobiety podchodziły do czołgów stojących na ulicach Gdańska, patrzyły na żołnierzy, których głowy wystawały z włazów, i mówiły: „Te, odezwij się, czyś ty Polak, czy Rusek?”. Te kobiety za wszelką cenę chciały uwierzyć, że Grudzień rozbili Rosjanie przebrani za Polaków, ale, niestety, to byli polscy chłopcy w polskich mundurach. To fakt podstawowy: ani w grudniu 1970 r., ani w Grudniu 1981 r., nie znalazł się nawet jeden polski żołnierz, który by powiedział do polskiego oficera: „Odmawiam wykonania rozkazu. Nie wyjadę czołgiem na ulice, by gąsienicami rozwalać bramę Stoczni i strzelać do robotników”.

Chciałbym, żeby polska kinematografia zrobiła film o chłopcu z Grójca, Zielonej Góry czy Tomaszowa, który w listopadzie 1970 r. dostaje kartę mobilizacyjną, idzie do wojska, zostaje dowódcą czołgu w jednostce w Braniewie, a potem razem ze swoimi kolegami wjeżdża 15 grudnia na ulice Gdańska pod płonący Komitet Wojewódzki. Ten chłopiec mógłby najpierw pracować w Stoczni Gdańskiej i nazywać się np. Birkut, ale mógłby się też nazywać Kowalski albo Chwin. Co zrobiłby ten chłopiec w czołgu, gdyby dostał rozkaz strzelania do tłumu pod płonącym Komitetem Wojewódzkim? Film o nim to byłby film o prawdziwej historii Polaków, może równie ważny, a nawet ważniejszy od „Człowieka z marmuru” i „Człowieka z żelaza”, albo od filmu o rotmistrzu Pileckim.

Trefny towar dla władzy

Więc w całym wojsku nie znalazł się nawet jeden żołnierz, który by powiedział „Nie”? Chociaż może to nie jest taka zupełna prawda. W lipcu 1982 r. koło poligonu nad jeziorem Jasień pod Gdańskiem zobaczyłem oddział żołnierzy na ćwiczeniach. Był upał, 30 stopni, a oni w pełnym umundurowaniu, w hełmach, na twarze mieli naciągnięte maski przeciwgazowe, na ramionach ciężkie plecaki. Zmuszano ich do biegania. Kilku przewróciło się i straciło przytomność. Potem „ćwiczenia” przerwano, bo jeden zerwał z twarzy maskę gazową i z ust buchnęła mu krew. Kiedy do nich podszedłem, powiedzieli, że są z jednostki karnej. Za co tam trafili? 12 grudnia 1981 r. odmówili wyjścia z koszar w Elblągu.

Dla mnie prawdziwymi bohaterami Grudnia, obok tych, którzy odważyli się zrobić strajk w Stoczni Gdańskiej, była właśnie garstka tych chłopców z Elbląga. I to ich pomnik powinien stanąć obok Pomnika Poległych Stoczniowców. Tych kilkudziesięciu chłopców z Elbląga, którzy zsiniałymi z wysiłku palcami trzymali się żelaznych łóżek, kiedy ich z koszarowej sali wywlekała wojskowa żandarmeria i ładowała na ciężarówki. Ale czy władze niepodległej Polski odznaczyłyby ich za odwagę i bohaterstwo?

Polski żołnierz, który z patriotycznych powodów odmawia wykonania rozkazu, to trefny towar dla każdej władzy, obojętne, czy to władza komunistyczna, czy niekomunistyczna. Każdy oficer wychowawczy wie, że o takim chłopcu nie wolno mówić żołnierzom. Każdy nauczyciel też to wie. Więc ci chłopcy żadnego pomnika nie dostaną i żadnego odznaczenia też im nikt nie wręczy. Zresztą nie wiadomo: może to, co usłyszałem na gdańskim poligonie w upalny dzień lipca 1982 r., to tylko jedna z polskich legend i w rzeczywistości takich chłopców w ogóle nie było. W żadnym ze źródeł historycznych nie trafiłem na ślad ich istnienia.

Ale ja ich widzę. Widzę, jak są szarpani przez żandarmerię wojskową, jak są odrywani siłą od koszarowych łóżek, jak są bici pałkami po zsiniałych palcach, jak są popychani i kopani przez innych polskich żołnierzy, a potem jak są dręczeni przez polskich oficerów w karnej kompanii i chciałbym, żeby powstał film o nich, o takich polskich chłopcach, ale taki film na sto procent nigdy nie powstanie, bo na taki film nikt nie da żadnych pieniędzy, a poza tym, czy naród chciałby pójść do kina na taki film?

Pomnik polskiej ironii

A poza tym, czy gdyby w grudniu 1981 r. i grudniu 1970 r. znalazło się w Polsce więcej takich żołnierzy jak ci z Elbląga, w Gdańsku byłoby mniej zabitych? Czy raczej przeciwnie: gdyby większość polskiego wojska odmówiła wyjścia z koszar, tak jak żołnierze armii czechosłowackiej w czasie Praskiej Wiosny, w Gdańsku zabitych byłoby tysiąc razy więcej, bo sprawę w swoje ręce wzięłaby Armia Czerwona i trzeba by było potem postawić w całej Polsce takich pomników jak ten, który stoi przed byłą bramą Stoczni, parędziesiąt albo paręset?

Ten pomnik ma kilka tajemnic. Jakich? Prymas Tysiąclecia, kard. Stefan Wyszyński nie chciał, by nazywał się tak, jak nazywa się dzisiaj, to znaczy Pomnik Poległych Stoczniowców. Chciał, by nazywał się Pomnik Ofiar Grudnia 1970 – ofiar po obu stronach. I ten pomnik jest w istocie Pomnikiem Ofiar Grudnia, o czym nie wie prawie nikt. Na odlanej z brązu tablicy figuruje napis „Oddali życie, abyś ty mógł żyć godnie”, ale wśród nazwisk tych, którzy oddali życie, abyśmy mogli żyć godnie, widnieje nazwisko zomowca Mariana Zamroczyńskiego, który najpierw zabił strzałem z pistoletu jednego z demonstrantów, a potem został podobno rozszarpany na strzępy przez demonstrujących stoczniowców przed gdańską komendą milicji. I tak powinno pozostać. Ten pomnik jest nie tylko pomnikiem chwały poległych, lecz także pomnikiem ironii polskich dziejów.

I jeszcze jedno: na murze, który należy do pomnika, widnieje tablica ku czci braci Kowalczyków, którzy z powodów patriotycznych podłożyli bombę pod aulę szkoły wyższej w Opolu – dzisiaj takich ludzi nazywamy terrorystami. Tablica całkowicie sprzeczna z duchem cytatu z Biblii w przekładzie Miłosza, znajdującego się na tym samym murze parę metrów dalej, bo pochwalająca przemoc i dynamit w słusznej sprawie. Ale to także powinno tak pozostać. Ta kakofonia znaczeniowa sprawia, że jako pomnik ironii polskich dziejów jest to być może najważniejszy pomnik Polski drugiej połowy XX wieku.

Zwyciężyli, bo nie naśladowali

Oddali życie, abyś ty mógł żyć godnie?... Ach, żeby na świecie było tak, jak mówią te słowa odlane w brązie. Że oni – zabici w Grudniu – mogą dzisiaj leżeć spokojnie tam, pod ziemią, bo dzięki temu, że zginęli, możemy teraz żyć godnie. Bardzo to gładkie i wygodne słowa. Widzicie – tak moglibyśmy powiedzieć do nich, gdyby wstali teraz z grobów – nie umarliście na darmo, bo dzięki wam Polska jest niepodległa. Ach, żeby był taki prosty związek między śmiercią a biegiem historii.

Bo czy rzeczywiście Polska jest dzisiaj niepodległa dlatego, że oni oddali życie? Politycy chętnie tak mówią, a nauczyciele jeszcze chętniej powtarzają. My, politycy polscy jesteśmy spadkobiercami tych, którzy oddali życie za Polskę, my wywalczyliśmy wolność, o którą oni walczyli. A oni? Oni wyszli z domu, pojechali do pracy i zostali zastrzeleni przed bramą Stoczni. Jaki był pożytek z ich śmierci i dla kogo? Że ta śmierć podtrzymała ducha w narodzie? Ta śmierć wznieciła przede wszystkim przerażenie – pamiętam dobrze, jak to przerażenie przeszło dreszczem przez całe miasto.

Ale to właśnie dzięki tej śmierci zwyciężył Sierpień ʼ80 – a zwyciężył właśnie dlatego, że tę śmierć odrzucił. Wałęsa rozumował słusznie: nie wolno dopuścić do takiej bohaterskiej śmierci, jak ta w Grudniu, nie wolno wychodzić poza bramy Stoczni, bo jeśli wyjdziemy, powtórzy się wszystko. Gorzki paradoks historii polegał na tym, że Sierpień ʼ80 uczcił poległych budową pomnika, ale nie chciał ich naśladować. I właśnie dlatego zwyciężył. Czy może być paradoks bardziej bolesny?

Sowieci byli gdzie indziej

A później? Czy ta grudniowa śmierć wpłynęła na to, że Polska jest dziś wolna i niepodległa? O, jakiż piękny byłby świat, gdyby związek między śmiercią a biegiem historii był tak prosty. Wyobraźmy sobie: jest 14 sierpnia 1980 r., w Stoczni wybucha strajk, ale na Kremlu nie urzęduje żaden zgrzybiały Breżniew, tylko młody, energiczny specjalista od walk judo Władimir Władimirowicz Putin. Dałby nam czas na jakąś Solidarność? Przecież strajkującą Stocznię spacyfikowałby przy użyciu Specnazu w ciągu dwunastu minut. Że nie ośmieliłby się? Przecież zrobił to na oczach całego świata z Czeczenią, a teraz robi to z Ukrainą.

Wygraliśmy w Sierpniu nie tylko dlatego, że w zimowe dni Grudnia ʼ70 zginęło czterdziestu paru ludzi, i nie tylko dlatego, że w Sierpniu było nas 10 milionów, lecz także dlatego, że afgańscy muzułmanie wciągnęli Rosję w beznadziejną wojnę. Gdyby nie to, 100 tys. żołnierzy radzieckich nie pojechałoby do żadnego Afganistanu, tylko w naszą stronę. Dzisiaj zresztą tych afgańskich muzułmanów Europa chce odpędzić od swoich granic, a i my chętnie byśmy zrobili to samo.

Racja większości

Lecz może właśnie dlatego, że śmierć tych czterdziestu paru była nadaremna i zarazem nienadaremna, trzeba o niej tym mocniej rozmyślać? Kierowali się odruchem zbuntowanego serca, nierozsądnym odruchem rozpaczy i niezgody na świat, nie wiedzieli jeszcze, jak można walczyć z komunizmem skutecznie, nie mieli jeszcze tej wiedzy, ale kto z nas wtedy to wiedział? Czyż większość z nas nie uważała, że komunizm jest wieczny i za naszego życia nie padnie? Poszli za odruchem serca, wyszli za bramę i dlatego zginęli.

Ale gdyby teraz oni wyszli z grobów, stanęli pod tym pomnikiem i rozejrzeli się wokół, czy nie zapytaliby ze zdumieniem: gdzie jest nasza Stocznia, której oddaliśmy tyle lat? I gdzie możemy znaleźć teraz pracę?

A czy naród poszedł ich śladami? Ten naród co cztery lata uczestniczył w socjalistycznej komedii wyborów. Nawet jeśli komuniści fałszowali ich wyniki, dobrze pamiętam, jak niemal wszyscy sąsiedzi – „zwykli ludzie” z mojej ulicy – stawiali się w punktach wyborczych, bo – jak mówili – po co się niepotrzebnie narażać, skoro i tak niczego to nie zmieni. Z tego narodu w najważniejszych dla XX-wiecznej historii Polski wyborach 1989 r. nie poszło do urn 40 proc. „zwykłych ludzi”. A na niedawne wybory prawie 50 proc., tak jakby „zwykli ludzie” chcieli powiedzieć: my zawsze będziemy mieli takie same kłopoty i zawsze będziemy na dole. Czy w komunizmie, czy w kapitalizmie, my walczymy o życie, o pracę, o mieszkanie, i nie obchodzi nas, czy rządzi „lewica”, „liberałowie” czy „prawdziwi patrioci”, nie chcemy się w nic mieszać, nie chcemy zabierać głosu w żadnej sprawie.

Paradoks historii

Więc podziwiam i współczuję tym, którzy byli garstką zdolną głośno powiedzieć „Nie”. Którzy byli i są zawsze w mniejszości. Tych, którzy wzniecali strajk w Grudniu, którzy organizowali Wolne Związki Zawodowe, którzy broniąc robotników trafiali na 48 godzin, ryzykując utratą pracy i pobiciem. Gorzki paradoks historii polega na tym, że oni tylko w części wpłynęli na to, że dziś jesteśmy wolni i niepodlegli. Prawdziwym darem Boga dla nas i świata był nie tylko Jan Paweł II i jego słynne słowa: „Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. Prawdziwym darem Boga, o czym nie chcemy pamiętać, było pojawienie się na ziemi kogoś takiego jak Michaił Gorbaczow, który chciał komunizm reformować. Gdyby go nie było, moglibyśmy mieć nawet sto milionów ludzi w Solidarności, a nic by nie drgnęło do dzisiaj.

Ale byłoby bezdusznością wyrzucać narodowi, że zachowywał się tak, jak się zachowywał, bo podobnie zachowuje się większość ludzi na całym świecie. Ci nieliczni, którzy się buntują, są wiecznym wyrzutem sumienia społeczeństw, swoją śmiercią przypominając o powinnościach, o których naród przypomina sobie czasem podczas świąt i rocznic. Gdyby wszyscy Polacy byli tacy jak powstańcy listopadowi, styczniowi i warszawscy, jak żołnierze wyklęci, jak zabici w Grudniu, gdyby wszyscy Polacy byli tacy jak rotmistrz Pilecki, Polski by już na mapie nie było, a pośrodku Europy, między Bałtykiem a Tatrami, stałoby tylko jezioro polskiej krwi.

Warunkiem naszego narodowego istnienia były dwa skrzydła polskiego ducha: przejmujący głos garstki poległych i bierna uległość milionów „zwykłych ludzi”, których codzienna ewangelia brzmiała: jak zobaczysz tłum, szybko wracaj do domu, nie mieszaj się w nic, weź wodę w usta, idź posłusznie do pracy, żebyś miał za co utrzymać żonę i dzieci. Fundamentem naszej niepodległości był krzyk garstki poległych i bierność milionów „zwykłych Polaków”. To właśnie dzięki niej przetrwaliśmy.

Gdański pomnik jest dla nas wyrzutem sumienia, bo żyjemy i możemy się cieszyć wolnością dlatego, że nie byliśmy podobni do tych, którzy w Grudniu zginęli. Ocaliło nas właśnie to niepodobieństwo.

Kraina szlachetnego kłamstwa

Ale tamci polegli są też dla nas wygodnym symbolem, byśmy przy ich pomocy mogli załatwiać swoje bieżące sprawy. Byśmy mogli wygłaszać dumne przemówienia, nieść sztandary, urządzać uroczystości z toastami. Mają swoją śmiercią oskarżać komunę i symbolizować drogę Polaków do wolności. A oni nie byli żadnymi gwiazdami walki o wolność. Ich nazwisk nie ma w żadnych podręcznikach. Dla większości Polaków – i dla świata – to jacyś anonimowi ludzie zabici kiedyś w Gdańsku. Żaden pomnik tego nie zmieni, chociaż dobrze się stało, że został wzniesiony.

Dlatego nie chciałbym, by stali się bohaterami Krainy Szlachetnego Patriotycznego Kłamstwa, bo kłamstwo, jak mówił Jan Paweł II, nawet jeśli jest to Szlachetne Kłamstwo Patriotyczne, które ma wzmacniać naszą dumę narodową, nigdy nie przynosi dobrych owoców.

Krzyk tej garstki poległych, który rozległ się w Grudniu, miał wielkie znaczenie dla naszej zbiorowej duszy, ale nie wolno jego znaczenia przeceniać, bo to nierozsądne i niebezpieczne dla zbiorowego rozumu. Tak jak nie wolno pomniejszać roli żołnierzy wyklętych, pamiętając równocześnie, że zostali zmiażdżeni nie tylko dlatego, że mieli przeciw sobie potęgę komunistycznych sił bezpieczeństwa, ale także dlatego, że większość Polaków wybrała w końcu tzw. „normalne życie” w realnym socjalizmie. Obok jasnego awersu historia ma zawsze swój rewers, o którym warto pamiętać, żeby twardo stąpać po ziemi.

Co myśleli np. wtedy, w Grudniu, mieszkańcy Trójmiasta i innych polskich miast o tym, co się działo na Wybrzeżu? Czy podziwiali zabitych przed bramą Stoczni, czy kładąc kwiaty na grobach, dorzucali po cichu: „Boże, całe szczęście, że nie było nas tam wtedy”. Bo większość „zwykłych ludzi” jest zawsze taka sama: stawia pomniki i składa kwiaty, a równocześnie po cichu lekceważy tych, którzy – jak z bolesną ironią pisał kiedyś Tadeusz Borowski – dali się zabić. Żywi są zawsze przeciwko umarłym. I robią z nimi – zupełnie bezbronnymi – co chcą, stosownie do własnych potrzeb.
Pamiętając o Grudniu, powinniśmy stać też na straży prawdy, która jest zawsze niewygodna, zagmatwana i bolesna, jeśli rzeczywiście chce być prawdą. Powinniśmy bardziej rozmyślać nad tym, co się stało, by zrozumieć głębiej nasz polski los, niż świętować w huku bębna i trąb orkiestry. ©

Tekst powstał na podstawie wystąpienia wygłoszonego na uroczystości 45. rocznicy Grudnia 1970 w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku16 grudnia 2015 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2016