Gabinet oczywistości

Muzeum II Wojny Światowej nie jest martyrologiczną politgramotą i dlatego nie podoba się obecnej władzy. Ale to nie znaczy, że nie można go krytykować.

13.03.2018

Czyta się kilka minut

Fragment  bocznej fasady  gdańskiego muzeum / JOANNA RUDNIAŃSKA
Fragment bocznej fasady gdańskiego muzeum / JOANNA RUDNIAŃSKA

Ogdańskim Muzeum napisano już niemało, tak o samej wystawie, jak i o politycznych sporach jej towarzyszących. Tak to się bowiem w Polsce na ogół dzieje, że rzeczy o treści wyższej i uniwersalnej wchodzą w obiektywy kamer dopiero wtedy, gdy rozgorzeje wokół nich jatka polityczna.

Najpierw odbyła się więc wielomiesięczna batalia, gdy minister kultury podjął – skuteczną – próbę odwołania twórcy i pierwszego dyrektora placówki Pawła Machcewicza. Na początku lutego o Muzeum było znów głośno w politycznym kontekście, kiedy tenże minister wyznaczył nową radę. W jej składzie znaleźli się m.in. wszyscy autorzy krytycznych ekspertyz, które ponad rok temu posłużyły jako argumenty przeciwko pozostawieniu Machcewicza na stanowisku. Można się na to zżymać, ale można i widzieć pozytywy: sporo osób odwiedziło Muzeum z przekory i lansu, pod hasłem „chcę zobaczyć, zanim PiS zamknie”.


Czytaj także: Dlaczego CBA puka do historyka - Michał Okoński o Pawle Machcewiczu


Wszystko to nie zwalnia nas z próby krytycznego spojrzenia na dotychczasową wystawę. Na początku jest forma. Nowoczesność przebija z każdego elementu MIIWŚ, ale jest to nowoczesność nieco nużąca. Muzea narracyjne wyglądają bardzo podobnie, do tego stopnia, że czasem można stracić orientację, czy zwiedzamy akurat Muzeum II Wojny w Gdańsku, Muzeum Powstania Warszawskiego lub ­POLIN w Warszawie, czy Yad Vashem w Jerozolimie. Nawet geometria przypomina Yad Vashem i – pozwalając sobie na trochę recenzenckiej złośliwości – chciałoby się dorzucić, że brakuje tylko skopiowania zakończenia. Wystawa Yad Vashem kończy się szeroką panoramą jerozolimskich wzgórz, a MIIWŚ mogłoby się przecież kończyć wyjściem na panoramę Trójmiasta i portowych dźwigów – tak, by przypomnieć widzowi, że „zaczęło się w Gdańsku” i że polski Gdańsk jest odpowiedzią.

Jakkolwiek ta nowoczesność formy nie byłaby jednak zużyta, a podobieństwa do innych muzeów uderzające, trzeba przyznać, że po Muzeum widać, iż jest najświeższą (przynajmniej jak na polskie warunki) jej wersją. Nie jest to już naiwny i jednostronny zachwyt nowymi prądami w muzealnictwie. Jak zwróciła uwagę Kornelia Sobczak w świetnym tekście („Bezradność liberałów” w grudniowym numerze miesięcznika „Dialog”), MIIWŚ robi pod względem formalnym krok do przodu i syntetyzuje różne sposoby opowiadania. Mamy więc multimedia, ale nie dominują one natarczywie. Mamy stare, dobre eksponaty, sprzączki i guziki z orzełkiem z rdzy, strzałki strategii militarnych i mikroopowieść o okupacyjnym szmuglu. I nie jest to wszystko przeładowane. Muzeum można zwiedzać wiele godzin, ale nic się zanadto nie narzuca, nie ma niepotrzebnej ofensywy na nasze zmysły. Pewne lekcje zostały ewidentnie odrobione.

Z końca czasów

W ogóle syntetyczność jest jednym z głównych wrażeń z tego muzeum. Jest to synteza nie tylko formalna (różne sposoby opowiadania), ale przede wszystkim ideowa. Bo jest i powstanie warszawskie, i powstanie w getcie warszawskim, jest Katyń i jest Jedwabne. To jakby połączenie – chciałoby się nawet powiedzieć, że grzeczne połączenie – wszystkich opowieści o wojnie, tych, które „już można” opowiedzieć, z tymi, które „należy” opowiedzieć. Wszystko się tu ze wszystkim łączy, powstaje synteza, irytująca o tyle, że pisana „z końca czasów”. Oto ostateczny wykład historii II wojny, ponad i poza który nie będzie już wyjścia.


Czytaj także: Z pomysłami PiS nie uda się pokazać prawdy o polskiej historii - Marek Zając o zmianach w MIIWŚ


Odnoszę wrażenie, że Muzeum jest niejako pomnikiem, który pokolenie Solidarności postawiło samemu sobie i swojemu myśleniu o historii. Oczywiście wszystko jest na wskroś nowoczesne, a ręka aż do bólu wyciągnięta do młodych i najmłodszych. Jednak na poziomie treści jest już inaczej: nie ma otwarcie zadanych pytań, nie ma „pomyśl o tym, co widziałeś”, jak w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Nie ma niewyjaśnionego. Muzeum przedstawia wojnę jako grozę, ale nie jako skandal metafizyczny, którego nie da się opowiedzieć. Dokładnie przeciwnie: ono aspiruje do tego, by pokazać, że oto „jest wyjaśnione”. Wojna wybuchła z takich a takich powodów, była straszna z takich a takich, skończyła się w sposób taki a taki. A my, odzyskawszy po 1989 r. wolność decydowania o własnym losie, możemy sobie to wreszcie opowiedzieć – udając, że jest to opowieść kompletna.

Nie jest chyba przypadkiem, że Muzeum powstało z inicjatywy Donalda Tuska i że przygotowane zostało za rządów PO. Rezonuje w nim bowiem ten „platformerski” sposób myślenia o postideo­wej polityce, w której III RP pod rządami PO była uważana za cywilizacyjny kres wyobrażalnej historii Polski, tak w polityce, jak i w refleksji o historii i o świecie w ogóle.

Te drobne uszczypliwości polityczno-pokoleniowe to jednak nic, bo prawdziwy problem z Muzeum jest dużo głębszy. Mówiąc najkrócej: ta „platformerska synteza” nie drażniłaby nic albo niewiele, gdyby była twórcza i gdyby była syntezą naprawdę. A nie jest. Ale po kolei.

A wojna była straszna

Medialno-polityczny szum rodzi oczekiwanie, że oto zobaczymy mocną i świeżą opowieść o II wojnie, która wychodzi poza utarte schematy, wyłamuje się z podręcznikowych oczywistości i daje świeży historio­zoficzny konkret. Tak jednak nie jest.

Muzeum opowiada dużo bardziej zwykłą, standardową i tysiąckroć już razy słyszaną historię. Oto źle posprzątano gruzy świata po Wielkiej Wojnie lat 1914-18, co spowodowało, że wyrosły na nich totalitaryzmy niemiecki, radziecki i włoski (a w tle ten egzotyczny, japoński), które następnie zdradziecko napadły na Polskę i w ogóle podpaliły świat. Jak to celnie ujmuje Sobczak: dowiadujemy się tyle, że straszne totalitaryzmy wywołały wojnę, a była ona straszna.

Muzeum nie proponuje żadnej pogłębionej analizy przyczyn, dla których wojna wybuchła. Nie podsuwa żadnych wątków, żadnych sugestii na temat tego, co można było – hipotetycznie – zrobić, żeby wojny uniknąć. Jest tylko opowieść, że zły Hitler, naiwno‑zdradziecki Chamberlain i tak dalej. I oczywiście wspaniały minister Beck w podświetlonej sali z emfazą opowiadający o tym, że liczy się tylko honor. Nagrany głos ministra rozbrzmiewa niczym wyrok boski – nie ma jakiejkolwiek analizy czy próby przybliżenia, skąd wzięło się to sejmowe przemówienie z maja 1939 r., nie ma słowa o tym, jakie decyzje polityczne za nim stały i jak wyglądała sytuacja dyplomatyczna w latach prowadzących do wojny.

Chciałoby się powiedzieć: jak to w Polsce. Historia jest domeną przeznaczenia i „sił fatalnych”, a nie politycznego namysłu i decyzji podejmowanych przez konkretnych ludzi. Ot, Beck wygłosił przemówienie, które wzięło się nie wiadomo skąd. Nie ma żadnej refleksji o tym, czy kataklizm wojny i miliony jej ofiar nie podważają przypadkiem śmiałej tezy, że jedyną rzeczą, jaka się w życiu liczy, jest honor. W przyszłym roku minie 80 lat od tych zdarzeń, a polskiego muzeum ciągle nie stać na szerszą refleksję, czy choćby bardziej szczegółowe zarysowanie horyzontu tamtych czasów. Jedyne, na co nas stać, to wsteczna racjonalizacja przebiegu zdarzeń jako oczywistych i jedynych logicznie możliwych.

Nie trzeba oczywiście dodawać, że nie dowiemy się nic o tym, iż II RP była u schyłku swojego krótkiego istnienia krajem biednym i niedemokratycznym, za to coraz bardziej antysemickim. Szczytem krytycyzmu wobec własnej historii jest jedna gablotka o zajęciu Zaolzia w 1938 r. Rzeczpospolitą przedwojenną symbolizuje wielkomiejska uliczka, żywcem chyba skopiowana z Muzeum POLIN i – to znów celna myśl Sobczak – chyba dopiero w przyszłym stuleciu będzie wolno zasugerować, że może lepszą reprezentacją tamtego świata nie będą „poetyczne bale w Małej Ziemiańskiej”, ale zapałka dzielona na czworo w niezelektryfikowanej wsi poleskiej, albo sztetl.

Za mało uniwersalne

Gdybym miał dać temu Muzeum podtytuł, to zaproponowałbym „męczeństwo Polaków z uniwersalnością w tle”. Bo nie jest bynajmniej tak, jak możemy wnioskować z krytyki płynącej z kręgów bliskich władzy, że nie pokazano, jak Polacy cierpieli i walczyli. Pokazano, obszernie i bardzo wyraźnie. Pod tym względem nie ma kroku w bok od standardowej opowieści o tej walce od pierwszego do ostatniego dnia wojny, a nawet (włączając okres komunizmu) o jeden dzień dłużej. Tutaj nic nowego nad Wisłą i bardzo znaczący jest fakt, że dla krytyków Muzeum... to jest i tak za mało.

Pożądanie bogoojczyźnianej i narodowej martyrologii jest najwyraźniej – jak każde pożądanie – niemożliwe do zaspokojenia, a kto raz je żywi, ten będzie chciał już tylko więcej i więcej. W gdańskim Muzeum mamy wszystkie niemieckie zbrodnie, wszystko, co uświęciła krew Polaków, mamy Polskę jako pierwszą skałę cnoty, o którą rozbija się ekspansja Hitlera. Jeśli to jest za mało polskocentryczne – nie wiem, co będzie wystarczające.


Czytaj także: Niszczenie Muzeum - Piotr Kosiewski o zmianach MIIWŚ


Tym, co staje kością w gardle krytykom Muzeum, jest chyba drugi kluczowy element, a więc jego uniwersalizm. Bo faktycznie, Muzeum ze słusznym i programowym rozmachem pokazuje, że II wojna była katastrofą ogólnoplanetarną. Jest tu Hiroszima, jest oblężenie Leningradu i norweskie plakaty zachęcające do wstępowania do SS, jest Iwo Jima, głód w Grecji i dwa powstania w Warszawie. Brakuje chyba tylko japońskiego ataku na australijski Darwin, bitwy u ujścia La Platy i gabloty o rajdach U‑Bootów w Zatoce Meksykańskiej. Uniwersalne, światowe doświadczenie – taki był ewidentnie zamysł i jest on wyczerpująco oraz konsekwentnie zrealizowany.

Jednak to główne przesłanie stanowi zarazem główny problem. Trudno się bowiem oprzeć wrażeniu, że uniwersalność II wojny Muzeum pokazuje bardzo zgrabnie... ale też na tym się cały pomysł kończy. Innymi słowy: w końcówce drugiej dekady XXI w. otworzono w Polsce muzeum, które pokazuje, że II wojna światowa faktycznie była światowa. Czy to nie za mało?

To jest główne doświadczenie, jakie towarzyszyło mi w czasie zwiedzania. Krytycy tego Muzeum chcieliby opowieści znacznie bardziej skupionej na Polsce, więc nie przypadło im do gustu, że ten pierwiastek wojennej uniwersalności w ogóle jest obecny. Dla mnie natomiast to było o wiele za mało. To były po prostu wiadome skądinąd oczywistości, które powinny być punktem wyjścia do opowiedzenia czegoś więcej. Na to „więcej” ostrzyłem sobie zęby – ale żadnego „więcej” nie było.

Kraj niekompletności

My, ludzie z książek, z klawiatury i kultury, jesteśmy w dzisiejszej Polsce trochę zakładnikami sytuacji polityczno-ideowej. Wypada nam akceptować i ryczałtowo chwalić wszystko, co choć trochę wyłania się ponad mulistą powierzchnię jednostronnych, narodowo-nacjonalistycznych schematów, pomieszanych z atrofią myśli i szczuciem na uchodźców. Logika naszego położenia jest taka, że trochę nie wypada krytykować takich dzieł i sił, po to po prostu, by dać im pole i przestrzeń do wzrostu. W przypadku Muzeum znaczy to tyle, że powinno się nam ono podobać tylko dlatego, że nie jest martyrologiczną politgramotą. Sama obecność pierwiastka uniwersalnego ma być tym, co sprawi, że uznamy je za mądre. I dopiero trzeba wywalczać przestrzeń, w której można powiedzieć, że to jest dla mnie – i dla innych osób z mojego pokolenia – ciągle za mało.

Włączmy więc własny pierwiastek uniwersalny: powyższe doświadczenie nie jest ani tylko moje, ani nie dotyczy tylko muzeów, ani tylko czasów „dobrej zmiany”. Jest to w ogóle jedno z doświadczeń życia w Polsce, że wszystko, a przynajmniej zaskakująco wiele rzeczy, z którymi mamy do czynienia, jest niekompletne, niecałościowe, niedoprowadzone do końca. Mówi się czasem, że Polska to „nie jest kraj dla tych, którzy dbają o szczegół”, że to kraj, w którym „nie ma i nie będzie ładnych rzeczy”, albo że w Polsce nie ceni się estetyki. Te sformułowania są efektowne, lecz zbyt ogólnikowe, a przez to nietrafione.

Proponuję własne: Polska to kraj, w którym nic nie jest kompletne, nic nie jest konsekwentnie dociągnięte do końca. Wieloma rzeczami, projektami obecnymi w naszym życiu kulturalnym, czujemy się zmuszeni cieszyć pomimo tego, że robią wrażenie, iż nie są tak dobre, jak mogłyby być. To jest ten arcypolski motyw: trzeba się cieszyć, że coś w ogóle powstało, i nie ma co narzekać na niedoróbki. Mogłoby przecież nie powstać w ogóle, prawda?

Moim ulubionym przykładem jest tu „Katyń” Andrzeja Wajdy, film słaby scenariuszowo i drewniany aktorsko, ale który trudno rzetelnie krytykować, bo jest jedynym filmem o zbrodni katyńskiej, który o niej nakręcono (mimo że w tym roku mija od niej 78 lat). Istnieją całe półki książek, które uważamy w Polsce za dobre tylko dlatego, że w ogóle zostały wydane – nie bardzo jest miejsce na krytykę ich niechlujnej redakcji, brzydkiego layoutu czy (najczęściej) fatalnego tłumaczenia. Podobnie z Muzeum II Wojny Światowej. Samo to, że istnieje, że jest ładne w formie, że nie ogranicza się do „hej! bagnet na broń” w treści, a w łazience jest mydło i ciepła woda w kranie – sprawia, że trochę głupio krytykować. Ale trzeba, jeżeli Polska ma nie być krajem wiecznego przedszkola. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2018