Frustracja, formalizm i Fromm

Dlaczego polskie państwo prawa uległo tak łatwo atakowi? Oto trzy źródła kryzysu praworządności.

10.04.2018

Czyta się kilka minut

Protest przeciwko łamaniu Konstytucji, Warszawa, lipiec 2017 r. / NURPHOTO
Protest przeciwko łamaniu Konstytucji, Warszawa, lipiec 2017 r. / NURPHOTO

Dwa lata temu w Polsce zdarzyła się rzecz bez precedensu. Premier polskiego rządu zachowała się jak przywódca republiki bananowej: odmówiła publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Ten moment był symboliczny – był jak wypowiedzenie posłuszeństwa polskiej Konstytucji przez reprezentantów polskiego narodu. Co prawda, ostatnio PiS zapowiedział, w ramach ustępstw czynionych w sporze o praworządność z Brukselą, publikację trzech wyroków. Niezależnie od tego w tę smutną rocznicę warto się zastanowić, dlaczego do tego wypowiedzenia posłuszeństwa doszło.

Można przedstawić trzy wyjaśnienia polskiego kryzysu konstytucyjnego. Pierwsze historyczne, związane z łagodnym charakterem polskiego przejścia od komunizmu do demokracji. Pozwala ono zrozumieć, dlaczego polskie państwo prawa zostało zaatakowane. Drugie wyjaśnienie pozwala zrozumieć, dlaczego zaatakowane państwo prawa nie zostało obronione, i jest związane z charakterem polskiej kultury prawnej, w szczególności z jej formalizmem. Kultura ta uznaje za legalne działania władzy, jeśli są one zgodne z literą prawa, nawet jeśli demolują jego ducha. Trzecie wyjaśnienie ma charakter socjologiczny: pozwala zrozumieć, dlaczego zdemolowanie polskiej praworządności odbyło się przy wsparciu części Polaków.

Zasady czy preteksty?

Aby zrozumieć obecny kryzys, trzeba cofnąć się do roku 1989. To był rok nadziei dla wszystkich, którzy cierpieli pod komunistycznym jarzmem, w szczególności dla ludzi tworzących obecne kierownictwo PiS oraz ich wyborców. Wierzyli oni, że upadek komunizmu pozwoli na pociągnięcie do odpowiedzialności funkcjonariuszy znienawidzonego systemu. Polska transformacja poszła jednak inną drogą – drogą grubej kreski przeprowadzonej między polską teraźniejszością a polską przeszłością. Jej konsekwencją było łagodne przejście od totalitaryzmu do demokracji, przejście oparte na rozliczeniu, ale nie na zemście.

Dla wielu takie podejście było jednoznaczne ze zdradą, a negocjacje z odchodzącą władzą, w tym te prowadzone przy Okrągłym Stole, równały się kolaboracji. Wielu nigdy nie porzuciło tej percepcji, a potrzeba odpłaty, którą czuli i czują, pozostała niespełniona. Szansa na jej realizację pojawiła się w roku 1992, w czasie słynnej nocy teczek, kiedy Antoni Macierewicz próbował przeprowadzić dziką lustrację. Nie udało się, a obecni ludzie PiS nie weszli do nowego polskiego parlamentu, który jakby na złość uchwalił cztery lata później Konstytucję. Ten konstytucyjny sztandar III Rzeczypospolitej został zatknięty na gruzach komunizmu bez ich udziału.

Z tych historycznych powodów PiS i jego twardy elektorat postrzegają obecną Konstytucję jako pozbawioną legitymacji, promującą obce im liberalne i lewicowe wartości. To przekonanie pogłębiło się, kiedy partia doszła do władzy w 2005 r. i kiedy kolejna próba lustracji została uniemożliwiona przez Trybunał Konstytucyjny. W 2006 r. zakwestionował on ustawę lustracyjną m.in. ze względu na jej niezgodność z zasadą demokratycznego państwa prawa – tą samą, która w 2015 r. została przez PiS brutalnie zaatakowana. Powołanie się na tę zasadę zostało odebrane przez PiS jako pretekst, by nie pociągnąć kolaborantów do odpowiedzialności. Z punktu widzenia PiS promowanie przez Konstytucję wartości takich, jak ochrona praw nabytych oraz gwarancje sprawiedliwości proceduralnej, dowodzi, że została ona przyjęta w złej wierze: jej rzeczywistym celem była ochrona beneficjentów komunizmu i zabezpieczenie postkomunistycznego status quo.

Krótko po tym Jarosław Kaczyński stworzył pojęcie imposybilizmu prawnego: sytuacji, w której gwarancje sprawiedliwości proceduralnej (np. prawo do sprawiedliwego procesu) są postrzegane jak kruczki prawne, blokujące urzeczywistnienie prawdziwej, materialnej sprawiedliwości. W tym ujęciu Konstytucja nie jest emanacją wspólnych wartości, ale narzędziem ochrony postkomunistycznych elit: blokadą dla odebrania im niesłusznie nabytych praw, pozbawienia ich nienależnych przywilejów i redystrybucji ich złodziejskich zysków.

Taka wizja Konstytucji przypomina postmodernistyczną koncepcję metanarracji: komunikowanych publicznie, pozornie wartościowych idei, których prawdziwym celem jest manipulowanie społeczeństwem. Tak jak patriotyzm dla pacyfistów sprzeciwiających się wojnie w Wietnamie był metanarracją, używaną przez rząd USA do zamieniania świadomych obywateli w posłuszne armatnie mięso, tak Konstytucja i rządy prawa stały się według PiS zasłoną dymną dla realizacji szemranych interesów, a nie narzędziem promocji wzniosłych ideałów.

W taki oto sposób wykształciła się historyczna frustracja liderów PiS i ich elektoratu, dotycząca wydarzeń przez wielu postrzeganych jako wielki polski sukces, mianowicie łagodnej transformacji z komunizmu do państwa prawa. Ta frustracja popchnęła ich do ataku na praworządność. To, że atak ten w jakimś sensie się powiódł, było jednak nie tylko efektem jego siły, ale także słabości mechanizmów, które państwo prawa przed tego rodzaju atakami mają bronić.

Prawna maskarada

Obecny polski kryzys może się wydawać kolejną odsłoną dobrze znanych z historii konfliktów polityki i praworządności. W takich konfliktach aktualne potrzeby polityczne przeważają nad funkcją gwarancyjną prawa, a praworządność zostaje odsunięta w kąt. Konflikty takie były charakterystyczne dla dwudziestowiecznych reżimów totalitarnych, które palącymi potrzebami politycznymi uzasadniały atak na formalne wartości prawa. Typowy przykład takiego ataku „starego typu” można odnaleźć w pismach Lenina z 1917 r.: „Powiemy ludowi, że jego interes jest ważniejszy niż interes demokratycznych instytucji. Nie ma potrzeby wracać do starych przesądów, które podporządkowywały interes ludu formalnemu demokratyzmowi”.

Podobne twierdzenia padły niemal sto lat później w Polsce, w kraju głęboko dotkniętym totalitarną traumą. W listopadzie 2015 r. Kornel Morawiecki powiedział: „Prawo jest ważną rzeczą, ale prawo to nie świętość. (...) nad prawem jest dobro narodu! Jeśli prawo to dobro zaburza, to nie wolno nam uważać to za coś, czego nie możemy naruszyć i zmienić. To mówię – prawo ma służyć nam! Prawo, które nie służy narodowi, to jest bezprawie!”.

Te słowa mogą sugerować, że atak PiS na praworządność jest przykładem ataków starego typu, znanych z historii Republiki Weimarskiej czy komunistycznej Rosji, a polegających na ustaleniu jasnej hierarchii, w której prawo podlega polityce. Atak PiS na praworządność ma jednak nieco inny charakter. Nawet jeśli w chwilach uniesienia politycy wyraźnie wskazują, że polityka powinna ­zatriumfować nad prawem, kiedy przechodzą do realizacji swoich planów, udają, że szanują prawo.

Jest to zrozumiałe – praworządność jest dobrze ugruntowaną wartością w europejskich społeczeństwach, a pamięć o totalitaryzmach jeszcze całkiem w Polsce nie wyblakła. Dlatego politycy, którzy chcą osiągnąć niekonstytucyjne cele, takie jak przejęcie kontroli nad sądownictwem, muszą używać bardziej wyrafinowanych technik niż otwarta pogarda dla rządów prawa. Muszą przekonać opinię publiczną, że działają w zgodzie z prawem, a więc że ich polityka jest podległa prawu. Stwarzają wrażenie, że narzędzia, których używają, są legalne, chociaż skutki ich działań w sposób oczywisty są nielegalne.

Ta maskarada praworządności pozwala politykom PiS ukryć prawdziwą naturę ich ataków na niezależność sądownictwa. Pozbawiona specjalistycznej wiedzy prawniczej opinia publiczna może nawet nie zauważyć, że taki atak ma miejsce, a w efekcie nie ma motywacji, aby się przed nim bronić. Co gorsza, pozorna legalność ataku utrudnia także sędziom ujawnienie jego prawdziwej natury.

Wszystko przez to, że nowy typ ataku na praworządność jest publicznie prezentowany jako zgodny z literą prawa, nawet jeśli jego konsekwencje są oczywiście niezgodne z duchem prawa, wyrażonym przez konstytucyjne zasady. Najlepszym przykładem w tym zakresie był pomysł usunięcia sędziów Sądu Najwyższego na podstawie postanowienia Konstytucji pozwalającego na przeniesienie sędziego w stan spoczynku w wyjątkowych przypadkach reorganizacji sądu czy też przejścia na emeryturę ze względu na utratę sił bądź chorobę. Taki pomysł wydaje się zgodny z wyrwanym z kontekstu przepisem Konstytucji, choć narusza w rażący sposób najważniejsze wyrażone w Konstytucji zasady, takie jak podział i równowaga władz, niezależność sądownictwa czy proporcjonalność.

Nielegalność ataków nowego typu może zostać wykazana jedynie przez nieformalistyczną argumentację prawniczą, a więc taką, która opiera się na stosowaniu zasad oraz uwzględnia rzeczywiste skutki działań podejmowanych przez polityków. Jak jednak pokazują liczne badania, prawnicy w Europie Środkowo-Wschodniej trwają w tradycji prawniczego formalizmu, zgodnie z którym powierzchowna zgodność działania z literą prawa wystarczy, aby uznać to działanie za legalne. Aby odeprzeć atak na praworządność, prawnicy musieliby sięgnąć poza literę prawa i argumentować z jego ducha. Jest to jednak krok, którego formaliści nie są w stanie wykonać.

Nasz kryzys praworządności spowodowany został zatem nie tylko siłą politycznego ataku, ale także słabością prawniczej obrony, której główną przyczyną była niedojrzałość polskiej kultury prawnej. Niedojrzałość ta widoczna była w akceptacji dla powierzchownych uzasadnień prawniczych, przedstawianych przez polityków, oraz w niezdolności do przeprowadzania wyrafinowanych rozumowań prawniczych, opartych na zasadach konstytucyjnych i rzeczywistych skutkach działań władzy.

Powrót postawy autorytarnej

Żaden kryzys konstytucyjny nie jest wyłącznie kryzysem prawnym. To, co stało się w Polsce, ma głębokie przyczyny psychologiczne i społeczne, a fakt ten powinien być częściej brany pod uwagę przez osoby, które chcą obecny kryzys zażegnać i odwrócić jego skutki. Podstawowym elementem tła społecznego tego kryzysu jest fakt, że duża część polskiego społeczeństwa nie ma czasu na konstytucyjne rozważania. Ludzie chcą reformy, która poradzi sobie z ich problemami, nawet jeśli niektóre z nich są wyimaginowane.

Narracja PiS prezentuje demontaż polskiego państwa prawa jako lekarstwo na liczne społeczne problemy, w tym historyczną niesprawiedliwość oraz niebezpieczeństwa niesione przez globalizację. Ci, którzy w dobrej wierze sprzeciwiają się tej niekonstytucyjnej kuracji, są postrzegani jako zwalczający leczenie, a nie chorobę. Z tego powodu obrońcy państwa prawa muszą zrozumieć społeczny aspekt kryzysu, jeśli chcą mu przeciwdziałać.

Badania przeprowadzone przez zespół Macieja Gduli (znane dzięki raportowi „Dobra zmiana w Miastku”) rzucają nieco światła na społeczne tło polskiego kryzysu. Wskazują na pojawienie się wśród polskiego społeczeństwa syndromu neoautorytarnego, którego nowym elementem jest głęboka demokratyczność: polscy obywatele przyznają partii wygrywającej wybory niemal absolutne prawo do zmiany reguł gry, w tym reguł konstytucyjnych, nawet jeśli nie ma ona formalnej legitymacji, by to zrobić. Abstrakcyjny porządek prawny ma ustąpić woli ludu: w ten sposób demokracja pokonuje konstytucjonalizm.

Neoautorytaryzm ma cechy typowego autorytaryzmu. Cechują go: fascynacja dominacją nad słabymi i obcymi, w tym mniejszościami etnicznymi, seksualnymi, uchodźcami i kimkolwiek, kto może być postrzegany jako wróg; preferencja dla zdecydowanego i prostego rozwiązywania społecznych problemów; oraz potrzeba przynależności do wspólnoty narodowej. Wszystkie te elementy pokrywają się z opisaną przez Ericha Fromma „osobowością autorytarną”, wykorzystaną dla opisu zachowań Niemców wspierających nazizm, a stanowiącą – niestety – dobre narzędzie diagnozowania współczesnego polskiego społeczeństwa.

Osobowość autorytarna uruchamia się w czasach społecznych niepokojów, które w naszym przypadku mają postać zagrożenia terroryzmem i kryzysu uchodźczego. Niepewność i strach stają się powszechne, a rządy umiejętnie te uczucia podsycają. Sprzyja to wzmocnieniu masochistycznego składnika osobowości autorytarnej: pragnienia zatopienia się w czymś większym niż jednostka – w idei narodu albo w wielkim planie przedstawionym przez charyzmatycznego lidera. Ten plan wprowadza w życie ludzi porządek i spokój. Precyzyjnie definiując ich świat, wyjaśniając, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, ten plan przywraca ludziom złudne poczucie kontroli nad ich własnym losem.

Paradoksalnie, agresywna krytyka pod adresem lidera lub jego wyznawców tylko zwiększa poczucie powszechnego zagrożenia. Potwierdza ona, że wrogowie naprawdę istnieją, i zwiększa zaufanie do lidera, który tych wrogów zwalcza. Ten mechanizm wyjaśnia potwierdzone badaniami zjawisko: każda interwencja Unii Europejskiej w obronie polskiej praworządności powodowała wzrost poparcia dla polskiego rządu.

Neoautorytaryzm jest atrakcyjny dla ludzi młodych, którzy z różnych powodów są bardziej zainteresowani „wolnością do” niż „wolnością od”, aby użyć słynnego rozróżnienia Isaiaha Berlina. W przeciwieństwie do swoich rodziców i dziadków, nasza młodzież nigdy nie musiała walczyć o wolność od przymusu. Uwolniona od tego obowiązku, mogła zorganizować swoje życie tak, jak chce. Problem w tym, że nie bardzo wie, czego chce, i zamiast cieszyć się ogromem wolności, ucieka od niej, dokładnie tak, jak przewidział to Fromm. Drogi ucieczki od wolności są chętnie wskazywane przez historyczny patriotyzm czy nacjonalizm, wyznaczające proste ścieżki dla myślenia i działania. Dlatego patriotyzm proponowany przez liderów PiS jest atrakcyjny dla naszej młodzieży mimo tego, że jest to patriotyzm porażki, poświęcenia i nienawiści, nie zaś patriotyzm zwycięstwa, triumfu rozumu i otwartości na innych.

Przykładem takiego źle pojętego patriotyzmu była ostatnio głośna ustawa o IPN. Pozwoliła zjednoczyć część Polaków w bezprecedensowej obronie narodowego honoru przed zakusami całego świata. Dokładnie takiego poczucia zjednoczenia osobowość autorytarna pragnie, a obecny polski rząd z przyjemnością takiego poczucia dostarcza, nie bacząc na koszty.

Kryzys rządów prawa to kryzys liberalizmu. W przeciwieństwie do nacjonalizmu, liberalizm ze swoim naciskiem na „wolność od” jest doktryną dobrą dla ludzi, którzy dokładnie wiedzą, jak chcą przeżyć swoje życie.

Wielu nie wie i ci czują ulgę, kiedy nieliberalne ideologie dostarczają im gotowe rozwiązania. W tym zakresie liberalizm nie ma im nic do zaoferowania: kreowanie planów na czyjeś życie byłoby anomalią w liberalnym DNA, ponieważ wykluczałoby ludzką wolność. Liberalizm z definicji przegrywa więc z konkurentami w tworzeniu atrakcyjnych narracji dla ludzi, którzy nie chcą ich wytworzyć dla siebie. Przegrywa ze skutecznymi ideologicznymi maszynami narracyjnej organizacji cudzego losu, które są zawsze gotowe dostarczyć ludziom jasne i całościowe pomysły na życie.

Nic na zawsze

Jaką naukę możemy wyciągnąć z polskiego kryzysu? Trzy wyjaśnienia kryzysu oferują trzy lekcje. Wyjaśnienie historyczne pokazuje, że nie istnieje coś takiego jak zakończona posttotalitarna transformacja. Posttotalitarne społeczeństwa są jak pacjenci, którzy zwalczyli raka – nawet jeśli wydają się zdrowi, potrzebują ciągłego monitorowania. Społecznych frustracji nie można zostawić samym sobie, zwłaszcza jeśli sposób transformacji nie pozwolił na ich adekwatne wyrażenie.

Wyjaśnienie prawne pokazuje, że stworzenie państwa prawa wymaga czegoś więcej niż zmiany prawa w księgach: ustawach i Konstytucji. Zmianie musi ulec także prawo w działaniu, a więc sposób, w jaki jest ono stosowane przez sądy, i sposób, w jaki rozumują prawnicy. Promowanie praworządności musi polegać na zachęcaniu sędziów, aby przyjęli bardziej holistyczne stosowanie prawa, oparte na zasadach i ocenie rzeczywistych skutków. Powierzchowne rozumienie praworządności jako zgodności z literą prawa może bowiem wspierać zamach na rządy prawa.

Wreszcie wyjaśnienie socjologiczne wskazuje, że wolność nigdy nie jest dana na zawsze. Nawet jeśli moje pokolenie pamięta czasy, kiedy, jak głosi Konstytucja, „podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane”, nasze dzieci tych czasów nie pamiętają. Zagwarantowanie podstawowych wolności tym, którzy z historycznych powodów nie boją się, że je stracą, wymaga wyrażenia liberalnego ideału w języku, który do nich trafi. Nie jest to, niestety, łatwe zadanie. ©

Autor jest prawnikiem, profesorem UW. Artykuł stanowi podsumowanie wykładu wygłoszonego 8 marca 2018 r. w Wolfson College na Uniwersytecie Oksfordzkim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i praktykujący radca prawny. Zajmuje się filozofią prawa i teorią interpretacji, a także prawem administracyjnym i konstytucyjnym. Prowadzi blog UR (marcinmatczak.pl), jest autorem książki „Summa iniuria. O błędzie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2018